Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wkrótce do stołu zadzwonią, rzekł, śpiesz się — mów — cóż tedy?
— Żeby jéj kaprysy z głowy wybić, musiałem ją z domu wywieźć, mówił Wit — opierała mi się, uciekać chciała, o małom jeszcze z ludźmi nie miał biedy, bo chcieli stawać w jéj obronie.
— O! o! huknął olbrzym, a kajdany i rózgi! o! o!
— Mój pułkowniku, właśnie mi i z niemi i z innemi sprawy w domu trzeba uporządkować. Muszę wracać do domu, a nie mam gdzie żony bezpiecznie osadzić.
— Jakto? a któż może ci ją odebrać?
— Ha, no! familia! ma familię, potém sama uciec mi gotowa, potrzebuję dla niéj bezpiecznego kąta na dni kilka.
Szwalbiński spojrzał, uśmiechając się i rękę wyciągnął.
— Proszę, proszę, zawołał z niemiecka, do Szwalbburga, a już za dozór i pilną straż ręczę.
Wit ścisnął lekko nabrzmiałą rękę pułkownika.
— Ale, mój dobry pułkowniku, ona płacze i gniewa się. Wyjść do ludzi pewno nie zechce, trzebaby jéj dać osobne pokoje.
Szwalbiński głową uczynił znak potakujący.
— Proszę bardzo! a jakże! — tylko dodał — to nie może być, żebym ja pani osobiście nie złożył mojéj rewerencyi. Ale kiedyż przyjedzie?
— Ja myślę, wahając się nieco dorzucił Wit,