Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

już w téj chwili hrabiną Orzelską, i noc a dzień budowano dla niéj pałac błękitny w Warszawie. Usłyszawszy o téj osobliwszéj a szczęśliwéj losu zmianie, anim się myślał zbliżać i przypominać mojéj dawnéj znajoméj z garkuchni od Duvalowéj, tylkom sobie zachował ową niebieską kokardę na pamiątkę. W kilka dni potém przyszło wyjechać z Warszawy, anom się późniéj już dowiedział, że mnie tam szukano od pułkownika Rutowskiego i ze dwora. Pomyślałem sobie, to i dobrze, że mnie nie znaleźli.
Wystaw że sobie, dziś ulicą zamkową idę zasępiony, słyszę za sobą na bruku koński tentent, zrazum się i nie obrócił nawet, w tém śmieszek za mną, konie się wstrzymały, a tuż i głos po polsku mnie pozdrawia.
— Dzień dobry panu Wojskiemu, dzień dobry!
Srebrny dzwięczek mnie przeraził, przypomniały się dawne czasy.
Obejrzę się, na koniu siedzi znowu, tylko już nie w niebieskiéj ale w czarnéj ze złotem amazonce, moja stara znajoma; patrzy się i śmieje. Za nią panów kilku wyzłoconych, wystrojonych, a wszystko to na koniach paradnych, i świeci jak z pudełka wyjęte. Stanąłem, zdejmując czapkę. Podjechała do mnie, uśmiechając się białemi ząbkami.
— A co tu wy w Dreznie robicie? zapytała, a gracie wy jeszcze tak ładnie na skrzypcach?
— Do Drezna mnie bieda przygnała, rzekłem, i rady tu sobie dać nie umiem, a o skrzypcach...