Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co jest, to jest, tu trzeba miéć przytomność, a nie tracić głowę — rzekł stanowczo. — Gdy przychodzi bieda, w oczy jéj zajrzéć śmiało. Panasa ja zasadzę, a wy idźcie do domu; na resztę poradziemy.
— To być nie może! On żyw nie został! — krzyknął Wit — nie, nie, widziałem sinego trupa.
— A czegoż się obawiać? — spytał Welder.
— Alboż wiem? — szepnął stłumionym głosem Wit. — Ludzie mówią... że umarli dla zemsty wracają... — dokończył słabo i cicho.
— Nikt jeszcze nieboszczyka nie widział, to baje starych bab — ofuknął Welder — ino ta szabla! Idź pan do domu... idź...
Wit zatrzymał się chwilę i poszedł krokiem niepewnym, a pomocnik jego cofnął się ku ludziom, którzy z Panasem stali.
— Do oficyn! — zawołał — ze mną.
Przedarli się tedy cienistemi ulicami ogrodu ku bocznemu skrzydłu. Tu, pod kluczem Weldera, były piwnice dworu, od których wnijście miał z izby zamczystéj w środku domu. Panasa zaprowadzono do mieszkania Weldera. Natychmiast odprawił parobków, drzwi zaryglował... zostali sami.
— Słuchaj, stary — rzekł, zbliżając się do niego — mnie ciebie żal. Ta szabla i pistolety nie darmo się u was znalazły. Szabla nawet pyłu na sobie nie miała, pistolety nabite. Wszystko to ktoś u ciebie zostawił. W tém jest jakieś zbójectwo; gadaj mi