Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niech pani wielmożna dziecko trochę odeśle, ja mam coś powiedziéć.
Marya zarumieniła się, wstrzęsła, nadzieja i otucha wstąpiły w jéj serce, szepnęła Urszulce, by wyszła do drugiego pokoju.
Dziecię choć smutnie, usłuchało.
— Jakem ja tu przyszła i dostąpiła, rzekła Magda żywo, to już moja rzecz, tylko proszę pani miéć ufność we mnie. Nie przypadek mnie tu sprowadził, jestem przysłaną. Jakiś pan rano dziś przyszedł do mnie i zaklął mnie.
— Jakiż pan? kto? niespokojnie spytała Marya.
— Szczerze pani powiadam, że nie wiem, jak się zowié, wyglądał na bardzo uczciwego. Mówił mi, że panią tu więżą i męczą, i że chcą ją wyrwać, ażebym się postarała.
Maryi oczy błyszczały radością, lękała się wszakże jakiejś zdrady osnutéj, by służyła za powód do nowych prześladowań.
— Wierzę, żeś tu przyszła z dobrą myślą i sercem poczciwém, odezwała się, lecz możesz że, nie znając tego, kto cię posłał, osądzić, czy on w dobrym i poczciwym zamiarze użył was?
Magda zamyśliła się.
— Toć prawda, rzekła, ale na Matkę Najświętszą przysięgał.
— Opisz mi go? jak wygląda?
— Słuszny, rumiany, oczy niebieskie, twarz uśmiechnięta.