Bracia Karamazow/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Bracia Karamazow | |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych | |
Data wyd. | 1913 | |
Druk | L. Bogusławski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Barbara Beaupré | |
Tytuł orygin. | Братья Карамазовы | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Teodor Dostojewski.
BRACIA KARAMAZOW
Biblioteka Dzieł Wyborowych
WARSZAWA
Druk L. Bogusławskiego, Świętokrzyska № 11
CZĘŚĆ PIERWSZA.
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Historya jednej rodziny.
I.
|
Aleksy Fedorowicz Karamazow był trzecim synem właściciela ziemskiego, Fedora Pawłowicza Karamazowa, którego tragiczna i tajemnicza śmierć narobiła w swoim czasie wiele hałasu.
Ziemianin ów (jak go powszechnie nazywano, mimo, że całe prawie życie spędził poza obrębem swych ziemskich posiadłości) był to szczególny, jakkolwiek dość często zdarzający się typ człowieka. Obok lichego charakteru i rozpustnych skłonności, zdawał się być zupełnie pozbawiony zdrowego rozsądku, był, jak to mówią, „narwany”, z tych jednak narwanych, którzy umieją wybornie prowadzić własne interesa majątkowe, ale też tylko te. I tak naprzykład, rozpocząwszy od bardzo małego, jako właściciel drobnego kawałka ziemi, prowadził życie hulaszcze, żywiąc się przytem przeważnie po cudzych domach, a w chwili śmierci znaleziono przy nim przeszło sto tysięcy gotówki. Z tem wszystkiem słynął on w okolicy, jako zupełnie zwaryowany półgłówek, trzeba tu jednak dodać, że większej części swych szaleństw dokonał niezmiernie rozumnie i chytrze, a narwanie jego miało pewne specyalne, czysto narodowe cechy. Fedor Pawłowicz był dwa razy żonaty. Z pierwszego małżeństwa miał jednego syna, Dymitra, z drugiego dwóch: Iwana i Aleksego. Pierwsza jego żona pochodziła z zamożnej i bardzo znanej w okolicy szlacheckiej rodziny Mjusowów, którzy posiadali znaczne dobra. Jakim sposobem dziewczyna posażna, piękna, a przytem, jak na owe czasy, niepospolicie wykształcona, mogła wyjść za mąż za takiego marnego półgłówka, jakim był Karamazow, tego nie silę się wyjaśnić. Sam jednak znałem pannę z przeszłego „romantycznego” pokolenia, która żywiła przez lat kilka zagadkową miłość do pewnego jegomościa, za którego zresztą wyjść mogła każdej chwili najspokojniej w świecie. Mimo to, potrafiła sobie znaleźć tysiące urojonych przeszkód i przeciwności, które zniewoliły ją do rzucenia się ze szczytu stromej i wysokiej skały w głąb bystrej i głębokiej rzeki, gdzie też istotnie utonęła, jedynie tylko dlatego, aby się stać podobną do szekspirowskiej Ofelji. I to tak dalece, że gdyby w tem miejscu zamiast pięknej, malowniczej i wysokiej skały znajdował się zwykły, płaski, prozaiczny brzeg, samobójstwo to nie nastąpiłoby z pewnością. Fakt to jest autentyczny, a nie należy zapominać, że zaszło u nas niemało podobnych w ciągu trzech ostatnich pokoleń. Postępek Adelaidy Mjusow należał do tejże kategoryi zjawisk, a popełniła go niezawodnie pod wpływem owych nieuchwytnych, obcych wpływów i rozprzężenia myśli.
Czy chciała w ten sposób zaznaczyć kobiecą swą samodzielność, idąc wbrew panującym przesądom i despotycznym zachciankom rodziny? Czy usłużna wyobraźnia zrobiła w jej oczach Fedora Pawłowicza śmiałym szydercą i dzielnym szermierzem tej nowej, prowadzącej do wszelkiego dobra epoki? podczas gdy był to tylko lichy pajac, podszyty pieczeniarzem. Dość, że została jego żoną; a co było najciekawsze, że musiał ją Fedor Pawłowicz wykraść, czem ją najmocniej zadowolnił.
Fedor Karamazow, którego stanowisko towarzyskie było jeszcze wówczas bardzo skromne, gotów był na wszelkie kawały, byleby zrobić karyerę. Spokrewnienie się z arystokratyczną rodziną, a przytem zdobycie posagu, było, oczywiście, rzeczą bardzo dla niego nęcącą, co się tyczy jednak wzajemnej miłości, nie było jej prawdopodobnie z żadnej strony. Adelaida Iwanowna, mimo swej piękności, nie wzbudziła wcale głębszych namiętności w sercu swego męża, a był to jedyny wypadek w życiu tego człowieka, oddanego namiętnościom prawie wyłącznie miłosnym, który gonił ochoczo za każdą napotkaną spódniczką. Ta jedna tylko wśród wszystkich innych nie wywierała na niego żadnego wrażenia.
Adelaida Iwanowna zdała sobie sprawę bardzo prędko po ślubie, że dla męża swego odczuwa tylko pogardę. Naturalnie, skutki tego wzajemnego stosunku dały się uczuć z błyskawiczną szybkością. Rodzina pani Karamazow dała się bardzo prędko przebłagać i oddała jej cały należny jej posag, mimo to, stosunki między małżonkami stały się bardzo burzliwe i rozpoczęły się nieustające sceny. Opowiadano, że w sporach tych młoda małżonka okazała daleko więcej godności i szlachetności, niż mąż, który, jak się później pokazało, wyłudził od niej odrazu cały jej kapitał, wynoszący 25,000 rubli, a następnie usiłował przejąć w posiadanie, za pomocą podrobionego aktu kupna, wioskę jej i dom w mieście, stanowiący jej spadek po rodzicach. Byłoby mu się to, zapewne, udało, dzięki, poprostu, uczuciu wstrętu i pogardy, jakie budził w swojej żonie, która zgodziłaby się na wszystko, byle się go módz pozbyć; na szczęście jednak, rodzina jej wdała się w to i powściągnęła jego chciwość. Opowiadano także, że przychodziło nawet do zniewagi czynnej, że jednak biła tu przedewszystkiem małżonka, dama odważna, prędka, gorącego temperamentu, a przytem obdarzona niepospolitą siłą fizyczną. W końcu Adelaida Iwanowna rzuciła dom i męża, i uciekła z ubogim nauczycielem seminaryum, pochodzącym z niższych warstw ludności, zostawiając synka Dymitra.
Natychmiast po jej wyjeździe, Karamazow zaprowadził u siebie rodzaj haremu, zapijając się przytem bez pamięci, w antraktach zaś jeździł po całej prawie okolicy, skarżąc się, ze łzami w oczach, na żonę każdemu, kto chciał tych skarg słuchać.
Przy tej sposobności opowiadał on o żonie swojej szczegóły, o jakich każdy inny mąż nie wspominałby nawet sam przed sobą bez uczucia wstydu. — W ogóle sprawiało mu, zda się, dziwną przyjemność odgrywać przed każdym śmieszną rolę zdradzonego męża, popisywał się prawie swoją krzywdą, to też żartownisie mówili mu. — „Wyglądacie, Fedorze Pawłowiczu, jakbyście dostąpili wyższej rangi, takie zadowolenie bije od was pomimo waszych strapień”. — Niektórzy utrzymywali, że Karamazow udaje tylko nieświadomość, zdając sobie wybornie sprawę ze śmiesznej strony swego położenia, któż jednak wiedzieć może, czy nie było w tem i rzeczywistej naiwności. — W końcu udało mu się natrafić na ślad zbiegłej swej małżonki. Biedaczka przebywała w Petersburgu wraz ze swym seminarzystą, i zaczynała właśnie puszczać się na pełne fale emancypacyi. — Fedor Pawłowicz zakłopotał się tem cokolwiek i zaczął nawet wybierać się do Petersburga, nie wiedząc właściwie, dlaczego? i poco? Możeby nawet rzeczywiście tam pojechał, gdyby nie to, że powziąwszy takie postanowienie, uczuł się w obowiązku dodać sobie animuszu przed drogą na swój zwykły sposób, t. j. oddając się bezprzykładnej pijatyce.
Tymczasem rodzina jego żony otrzymała wiadomość o jej śmierci. Umrzeć miała gdzieś na poddaszu z tyfusu. W chwili otrzymania tej wiadomości, Fedor Pawłowicz był zupełnie pijany. Opowiadano o nim, że wybiegł wówczas na ulicę z wzniesionemi do góry rękami, krzycząc na cały głos z radością: „Jestem wolny”. Inni utrzymywali, że płakał, jak małe dziecko, aż żal było patrzeć na niego, mimo wszystkich jego wad. — Bardzo być może, że jedno i drugie było prawdą. Cieszył się, prawdopodobnie, swojem oswobodzeniem i opłakiwał jednocześnie tę, która oswobodziła go swą śmiercią. — W znacznej ilości wypadków ludzie, nawet źli, znajdują więcej w sobie prostoduszności i dobroci, niżbyśmy mogli przypuszczać, a zauważyć to możemy i sami na sobie.
Łatwo sobie wyobrazić, jakiego rodzaju ojcem i wychowawcą mógł być taki człowiek. — W stosunku jego do syna stało się to, co się stać musiało, t. j. zaniedbał go całkowicie. Nie była to bynajmniej jakaś uraza mężowska do dziecka Adelaidy Iwanownej, poprostu — zapomniał o niem najzupełniej.
Podczas gdy Fedor Pawłowicz zanudzał wszystkich dokoła łzami swemi i skargami, zamieniając jednocześnie dom swój w gniazdo rozpusty, trzyletni Mitia znalazł opiekuna w osobie Grigora, wiernego sługi tegoż domu. Gdyby nie on, niktby nawet nie pomyślał o zmienieniu chłopcu koszulki. W pierwszych bowiem czasach rodzina matki zapomniała również zupełnie o dzieciaku. Dziad jego, a ojciec Adelaidy, Iwanowicz, nie żył już wtedy, babka była ciężko chora, a ciotki powychodziły za mąż. Cały więc rok pędził mały Mitia w czeladnej izbie pod opieką Grigora. Gdyby nawet tatuś przypomniał był sobie o nim (a trudno przypuszczać, żeby nie wiedział o jego istnieniu), to i tak odesłałby go niezawodnie napowrót do czeladnej, bo obecność dzieciaka zawadzałaby mu tylko w rozpustnych jego hulankach. Aż naraz przybył z Paryża stryjeczny brat zmarłej Adelajdy Iwanowej, Piotr Aleksandrowicz Mjusow. Był to wówczas zupełnie jeszcze młody człowiek, osobliwy typ między Mjusowemi, oświecony, gładki, w całem znaczeniu tego słowa „Europejczyk”, który z czasem miał się przedzieżgnąć w liberała w stylu epoki pomiędzy 1840 a 50. Mieszkał on później długie jeszcze lata za granicą, stykał się z wybitnymi przedstawicielami kierunków liberalnych, jak Bakunin, Proudhom i t. p. — lubił też na starość opowiadać o trzydniowej rewolucyi lutowej z roku 1848, dając do zrozumienia, że brał w niej czynny udział, omal nawet nie walczył na barykadach.
Posiadał własny majątek ziemski, coś około tysiąca dusz. Posiadłość ta, leżąca tuż obok miasta, graniczyła też z gruntami miejscowego klasztoru, z którym Mjusow prowadził odwieczny proces o prawo rybołówstwa czy też używania lasu. Proces ten rozpoczął on zaraz po objęciu spadku, uważając za swój obywatelski obowiązek człowieka oświeconego, napsuć trochę krwi klerykałom.
Dowiedziawszy się o losie kuzynki swej, Adelaidy Iwanowny, którą znał i podziwiał w swoim czasie, postanowił zająć się pozostałym po niej sierotą. Wówczas, nie zważając na młode swoje lata i przezwyciężając wstręt, jaki w nim budził Fedor Pawłowicz, zawarł z nim znajomość i oznajmił mu wprost, że pragnie zająć się wychowaniem małego Miti. Opowiadał później, że skoro zapytał Karamazowa o Mitię, ten wyglądał przez dłuższy czas tak, jakby zupełnie nie rozumiał, o jakie to dziecko chodzi. Robił nawet wrażenie człowieka mocno zdziwionego myślą, że ma gdzieś wogóle w domu jakiegoś synka. Choćby nawet było trochę przesady w tem opowiadaniu Mjusowa, to w każdym razie było ono bardzo charakterystyczne dla Fedora Pawłowicza, który bardzo chętnie przybierał przed ludźmi najrozmaitsze pozy i to zwykle niekorzystne dla siebie, a raczej uwłaczające. Jest to zresztą rys wspólny wielu ludziom o wiele rozumniejszym od naszego bohatera. Piotr Aleksandrowicz Mjusow zabrał się energicznie do dziecka, i uzyskał to, że mianowano go współopiekunem Miti, ze względu na spadek jego po matce. Prócz tego, malec zamieszkał u nowo poznanego wujaszka. Nie trwało to jednak długo, gdyż Mjusow, uporządkowawszy własne interesy finansowe, zapragnął znów wrócić do Paryża, wyjeżdżając zaś, powierzył małego Mitię opiece jednej ze swych stryjecznych ciotek, mieszkającej w Moskwie. Nadeszła tymczasem sławna rewolucya lutowa, która tak dalece pochłonęła uwagę Mjusowa, że i on z kolei zapomniał o swoim wychowańcu, który po śmierci moskiewskiej swej opiekunki przechodził z rąk do rąk, i zmienił jeszcze trzy czy cztery razy miejsce pobytu.
Dymitr Fedorowicz rósł w przekonaniu, że gdy z czasem dojdzie do pełnoletności, otrzyma spadek po matce, i będzie majątkowo zabezpieczony. Lata dziecinne i młodość upłynęły mu bardzo nieporządnie. Nie skończył gimnazyum, bawił jakiś czas w szkole wojskowej, dosługiwał się stopni na Kaukazie, stracił je skutkiem pojedynków, odzyskał nanowo, hulał wiele, stracił, stosunkowo, dużo pieniędzy. Doszedłszy do pełnoletności, otrzymywał małe zasiłki od Fedora Pawłowicza, przedtem zaś ratował się zaciąganiem długów. Dymitr Fedorowicz odnowił znajomość ze swym ojcem dopiero po dojściu do pełnoletności. Fedor Pawłowicz nie podobał mu się wcale, bawił też u niego krótko i odjechał, otrzymawszy niewielką kwotę pieniędzy i nieokreślone obietnice na przyszłość. Należy tu zaznaczyć, że młody Karamazow nie zdołał wydobyć od ojca żadnych dokładnych wiadomości ani o wartości swego spadku po matce, ani też o ilości dochodów z niego. Fedor Pawłowicz zauważył odrazu, że syn jego ma zbyt wygórowane pojęcie o swym majątku, że jednak jest to przytem chłopak lekkomyślny, gwałtowny, niecierpliwy, hulaka, którego łatwo będzie zaspokajać drobnymi datkami, udzielanymi mu co pewien czas. Tak też postępował z nim przez całe cztery lata, aż wreszcie Dymitr stracił cierpliwość i przyjechał znów do ojca, chcąc już ostatecznie załatwić swoje dziedzictwo. Wówczas Fedor Pawłowicz oznajmił synowi, że wypłacił mu już wszystko, co mu się należało, i że, kto wie nawet, czy nie dał mu znacznie więcej, z czego wynika, że teraz właściwie on jest dłużnikiem ojca. W dodatku przedstawił mu rozmaite dokumenty, które dowodziły, że skutkiem rozmaitych finansowych spekulacyi, w których sam chciał brać udział, niema już prawa upominać się o nic!
Wiadomość ta wprowadziła młodzieńca w osłupienie. Podejrzewał ojca o kłamstwo i oszustwo, i wpadł nareszcie w stan nerwowego rozdrażnienia, graniczącego z szałem. Takie to okoliczności doprowadziły w końcu do katastrofy, której przebieg stanowi treść, a raczej zewnętrzną stronę niniejszego opowiadania. Zanim jednak przejdziemy do tego przedmiotu, należy nam zaznajomić się jeszcze z młodszymi synami Fedora Karamazow.
Pozbywszy się opieki nad czteroletnim Mitią, Fedor Pawłowicz ożenił się wkrótce. Pożycie jego z drugą żoną trwało lat osiem.
Druga ta jego żona pochodziła z odległej stolicy, do której Fedor Pawłowicz zajechał w sprawie niezbyt czystych interesów, których dokonywał na współkę z jednym żydkiem.
Pomimo hulaszczego życia, pijaństwa i rozpusty, Fedor Karamazow nie zaniedbywał nigdy swoich pieniężnych interesów, i powiększał nieustannie swój kapitał, za pomocą dość podłego gatunku spekulacyi, które mu się jednak zawsze wybornie udawały. Druga żona Fedora Pawłowicza nazywała się Zofia Iwanowna. Była to bezdomna sierota, przygarnięta z litości przez starą, bogatą i bardzo arbitralną damę, wdowę po generale Worochow. Stara generałowa była jednocześnie wychowawczynią, opiekunką i dręczycielką sieroty. Nie znam bliższych szczegółów wzajemnego ich stosunku, opowiadano mi tylko, że tę łagodną, naiwną i dziwnie pozbawioną zawziętości dzieweczkę, odcięto raz ze sznurka, na którym się powiesiła w jakiejś komórce. W takich to warunkach zjawił się Fedor Pawłowicz i oświadczył się o rękę Zofii. Zasięgnięto o nim informacyi i pokazano mu drzwi. Wówczas zaproponował on znów sierotce wykradzenie; być może, że, mimo wszystko, nie zgodziłaby się na to małżeństwo, gdyby znała cokolwiek przeszłość Karamazowa, ale co mogła rozumieć taka młoda, niedoświadczona dziewczynka, która wiedziała tylko, że lepiej utopić się, niż pozostawać dłużej w domu dotychczasowej opiekunki.
Tym razem Fedor Pawłowicz nie wziął żadnego posagu po żonie, bo generałowa, srodze zagniewana, nie dała nic wychowance, a w dodatku przeklęła ich oboje. Nie był to jednak dla niego zawód, gdyż w tym wypadku nie liczył istotnie na zysk, a olśniony został poprostu nadzwyczajną pięknością dzieweczki, a zwłaszcza niewinnym wyrazem jej wejrzenia, które spiorunowało niemal tego rozpustnika, rozmiłowanego dotąd przeważnie w grubszego rodzaju kobiecej piękności.
„Mnie te oczka niewinne drasnęły jak brzytwą po duszy” — mawiał później, chichocząc po swojemu.
Nie wziąwszy nic po żonie, nie robił sobie też z nią Fedor Karamazow żadnych ceremonii, a opierając się na tem, że jest właściwie jej wybawcą, który ją uratował od stryczka, podeptał odrazu najelementarniejsze zasady przyzwoitości małżeńskiej, a napełniwszy dom swój kobietami lichego prowadzenia, zaczął wyprawiać w oczach żony najwstrętniejsze orgie. Charakterystycznem jest, że stary sługa, Grigor, który niecierpiał pierwszej swej pani, Adelaidy Iwanowny, tu stanął odrazu po stronie młodej małżonki i występował w jej obronie z niezwyczajną, jak na służącego, śmiałością. Dość powiedzieć, że rozpędził raz przemocą zgromadzoną w domu bezwstydną tłuszczę, udaremniając w ten sposób przysposobioną przez pana swego orgię. Mimo to, nieszczęsna kobieta, dręczona i wystraszona przez całe życie, dostała wkrótce nerwowej choroby, bardzo rozpowszechnionej wśród kobiet z ludu Rosyi i podlegać zaczęła strasznym atakom histerycznym, przy których traciła niekiedy przytomność. W tych warunkach została jednak matką dwóch synów. Starszy, Iwan, urodził się w pierwszym roku jej małżeństwa, młodszy, Aleksy, we trzy lata później. W chwili śmierci matki, Aleksy miał zaledwie cztery lata, mimo to, zapamiętał ją na całe życie, jak przez sen, oczywiście. Po śmierci Zofii Iwanowny los jej synów był słowo w słowo taki sam, jak poprzednio pierworodnego Miti. Ojciec zapomniał o nich najzupełniej, dostali się więc do izby Grigora i pod jego opiekę. Tam też odszukała ich arbitralna generałowa, opiekunka i dobrodziejka ich matki. Przez całe 8 lat niezapomniała urazy, wyrządzonej sobie niegdyś przez Zofię, a słysząc o nieszczęśliwem pożyciu dawnej swej wychowanki, zwykła powtarzać swoim domownikom, że sierota sama sobie taki los zgotowała i że Pan Bóg karze ją słusznie za jej niewdzięczność. W trzy miesiące po śmierci młodej kobiety, generałowa ukazała w mieście, w którem mieszkał Fedor Pawłowicz, i udała się wprost do jego mieszkania. Zabawiła nie dłużej nad pół godziny, ale dokonała wiele. Wieczór już był wówczas, Fedor Pawłowicz, który od ośmiu lat nie widział generałowej, wyszedł na jej spotkanie zupełnie pijany. Opowiadano, że bezwzględna staruszka wycięła mu bez żadnych wstępów dwa siarczyste policzki, wytargała za włosy i, nie przemówiwszy ani słowa, poszła prosto do izby Grigora. Zauważywszy odrazu, że dzieci są nieumyte i w brudnej bieliźnie, poczęstowała też policzkiem Grigora, wyprowadziła dzieci, a owinąwszy je w pled, posadziła do karety, i zawiozła do siebie. Grigor zniósł otrzymany policzek z uległością niewolnika. Wyprowadził starą jejmość do karety, pokłonił się jej w pas i oddał dzieci z przekonaniem, że „Bóg zapłaci jej za sieroty.”
— Byłeś i jesteś wałkoń! — krzyknęła mu generałowa w odpowiedzi i odjechała z dziećmi.
Fedor Pawłowicz zdał sobie sprawę z tego, co zaszło; doszedł on do przekonania, że wszystko stało się jaknajlepiej i nigdy ani jednem słowem nie protestował przeciw wychowaniu dzieci swoich w domu generałowej. O wymierzonych sobie policzkach opowiadał sam bardzo chętnie po całem mieście.
Wkrótce potem generałowa umarła, zapisując każdemu z malców po tysiąc rubli na ich wychowanie (pisała w swoim testamencie). „Pieniądze te powinny wystarczyć do ich pełnoletności, bo to i tak aż nadto dla takich dzieci; gdyby zresztą ktoś mniemał, że to za mało, niech da więcej” i t. d.
Na szczęście, głównym spadkobiercą generałowej został bardzo porządny i uczciwy człowiek, miejscowy marszałek szlachty, Jefim Piotrowicz Poljenow. — Próbował on z początku porozumieć się z Fedorem Pawłowiczem, ale spostrzegł odrazu, że jest to człowiek, od którego nie wyciągnie ani grosza na wychowanie dzieci, jakkolwiek ten nigdy wprost nie odmawiał i rozpływał się wciąż w czułościach.
Wobec tego, Jefim Piotrowicz sam zajął się losem sierot, a zwłaszcza pokochał młodszego, Aleksego, który wychowywał się w jego rodzinie. Opiekun młodych Karamazowów był jednym z najlepszych i najszlachetniejszych ludzi, jakich się rzadko w świecie spotyka. Nie tknął ani grosza z pieniędzy, zapisanych chłopcom przez generałową, tak, że kapitalik ów podwoił się do czasu ich pełnoletności, i sam łożył na ich wychowanie.
Nie wdając się w szczegóły dzieciństwa ich i młodości, opowiem je tylko w krótkich zarysach. Starszy, Iwan, rósł jako ponury, zamknięty w sobie chłopak, który już w dziesięciu latach życia zrozumiał, że wychowuje się u obcych i na ich łasce, i że ojciec jego jest człowiekiem, o którym wstyd wspominać. Od dzieciństwa okazywał on nadzwyczajne, podobno, zdolności do nauk. W trzynastym roku życia opiekun Iwana oddał go do gimnazyum w Moskwie, i nie zatrzymując go dłużej w swojej rodzinie, umieścił go u wybitnego pedagoga, przyjaciela z lat dziecinnych. Stało się to, jak opowiadał później sam Iwan, dzięki „namiętności robienia dobrze”, która była najistotniejszą treścią życia Poljenowa. Uważa on, że genialnemi zdolnościami chłopca kierować też powinien genialny wychowawca. Zanim jednak Iwan ukończył gimnazyum, równie opiekun jego, jak i genialny wychowawca, rozstali się już z życiem.
Jefim Piotrowicz Poljenow zaniedbał był niektórych formalności, dotyczących kapitaliku zapisanego jego wychowańcom przez arbitralną generałową, skutkiem czego po jego śmierci Iwan znalazł się w bardzo trudnem położeniu i przez pierwsze dwa lata studyów uniwersyteckich zarabiać musiał na siebie. Nie zwrócił się ani razu do ojca z prośbą o pomoc, nie wiadomo, czy przez dumę i pogardę dla niego, czy też przez zdrowy zmysł krytyczny, który mu wskazywał, że od takiego ojca nic się spodziewać nie może.
Mimo to, młodzieniec dał sobie radę, z początku udzielając lekcyi po 30 kop. za godzinę, i biegając po redakcyach, gdzie powierzano mu drobne dziesięciowierszowe notatki z wiadomości ulicznych, zaopatrzone podpisem „Świadek”. Notatki te były tak dowcipnie i ciekawie redagowane, że bardzo prędko zrobiły sławę swemu autorowi, który już tem jednem wyróżnił się odrazu z całego tłumu kolegów swych i koleżanek, oblegających od rana do nocy wszystkie redakcye, dla ofiarowania swych wierszy i przekładów z francuzkiego.
Zawiązawszy raz stosunki z redakcyami pism, utrzymywał je Iwan Fedorowicz przez cały ciąg pobytu na uniwersytecie. W ostatnich czasach zaczął pisywać sprawozdania z dzieł naukowych, które zwróciły na niego uwagę specyalistów.
A wreszcie, w chwili ukończenia studyów, udało mu się napisać artykuł, który dał go poznać szerszym kołom czytającej publiczności. Za temat posłużyła mu sprawa trybunałów duchownych, będąca wówczas niezmiernie na czasie i zajmująca wszystkie umysły. Artykuł wydrukowany został w jednym z większych dzienników stołecznych i wywołał ogromne wrażenie. Ciekawy był, mianowicie, ton, jakim autor traktował swój przedmiot, i całkiem niespodziewane wnioski, jakie wyprowadził w końcu.
Zdawszy sprawę z rozmaitych poglądów na roztrząsaną przez siebie kwestyę, zaznaczył wreszcie własne stanowisko, a uczynił to w taki sposób, że z jednej strony ludzie zapatrywań klerykalnych uznali go za swego, z drugiej zaś, nie tylko postępowi, ale nawet skrajni ateiści, przyklasnęli mu również gorąco. Znalazła się wreszcie garstka ludzi domyślnych, utrzymujących, że autor grubo sobie zażartował z czytelników, w każdym razie zdobył sobie jednym zamachem sławę, która dotarła nawet do rodzinnego jego miasta. Miejscowa inteligencya przypomniała sobie, że Iwan urodził się wśród niej i nie mogła się dość nadziwić, że jest on synem tego oto osławionego Fedora Pawłowicza.
W tym właśnie czasie Iwan przyjechał do ojca. Przyjazd ten był dla wielu zagadką. I w samej rzeczy, trudno było pojąć, jak może taki uczony, dumny i ambitny młodzieniec, nawiązywać stosunki z takim ojcem, który go całe życie zaniedbywał, nie troszczył się o niego, nie pamiętał o nim, a i dziś w żadnym razie nie przyszedłby mu z pomocą.
Tymczasem młody Karamazow zamieszkał w domu ojca; mimo fatalnej jego reputacyi, zgodził się z nim wybornie, a nawet zaczynał wywierać na niego pewien dodatni wpływ. Dziwiono się temu powszechnie, najbardziej zaś dobitnie wypowiadał zdumienie swoje Mjusow, dawny opiekun Dymitra, który właśnie w tym czasie przyjechał z Paryża, i natychmiast zawarł znajomość z interesującym kuzynem. „Chłopak ma ambicyę, — mawiał o nim — umie sobie radzić, posiada zresztą własny kapitalik na wyjazd za granicę, nie przyjechał więc po pieniądze. Zapijać się wódką nie potrafi, rozpustnych hulanek nie lubi. Cóż więc trzymać go może w tej norze?” Tymczasem najwidoczniej stary polubił go, a nawet obejść się bez niego nie mógł. Znacznie później dopiero pokazało się, że Iwan Fedorowicz przyjechał tu w sprawie brata swego, Dymitra, który prosił go o to listownie, zanim jeszcze Iwan wyjechał z Moskwy.
Bracia nie znali się dotąd wcale i zobaczyli się teraz poraz pierwszy. Wkrótce Iwan wziął na siebie rolę pośrednika pomiędzy ojcem, a Dymitrem, usiłując załagodzić powstałe między nimi zatargi, które właśnie wówczas zaostrzyły się bardzo. Mimo to wszystko, postać Iwana i jego postępki miały zawsze w sobie coś zagadkowego. W ten sposób cała rodzina Karamazowych zjechała się i poznała z sobą po raz pierwszy, bo i najmłodszy syn, Aleksy, znajdował się już od roku w miejscowym klasztorze, gdzie odbywał nowicyat. Miał on zamiar poświęcić się życiu zakonnemu i przygotowywał się do tego z wielkiem skupieniem.
Alosza miał wówczas lat 20. Mimo, że zamierzał poświęcić się życiu zakonnemu, nie był to bynajmniej fanatyk ani nawet mistyk. Określićby go można raczej jako urodzonego altruistę. Jeżeli obrał sobie drogę zakonną, to dlatego tylko, że uważał ją wówczas za jedyną, na której mógł urzeczywistnić swój ideał wyzwolenia z mrocznych ciemności ziemskiego zła duszy swej, rwącej się ku światłu i miłości. Drugą przyczyną, która wpłynęła na jego postanowienie, było spotkanie na owej drodze nadzwyczajnego człowieka, jakim był w jego oczach świętobliwy starzec Zosima, mieszkający w miejscowym klasztorze. Do starca tego przywiązał się młody Alosza całemi siłami swego gorącego i nienasyconego serca. Był to zresztą wogóle niezwykły chłopak. W chwili śmierci matki miał on dopiero czwarty rok, mimo to, zapamiętał ją sobie na całe życie. Wspomnienia te występowały w jego wyobraźni tak wyraźnie, jak głoski ogniste, wyryte na ciemnem tle, lub jasny punkt wielkiego jakiegoś obrazu, gubiącego się zresztą w ciemnym półmroku. Pamiętał mianowicie jeden moment ze swego dzieciństwa. Cichy letni wieczór i promienie zachodzącego słońca, wpadające ukośnie przez otwarte okno do wnętrza pokoju, gdzie w kącie paliła się lampka przed obrazem Matki Boskiej. Przed tym obrazem klęczała młoda kobieta, zanosząc się od żałosnego łkania i wyrzucając z siebie rozpaczliwe okrzyki. Kobieta trzymała go w objęciach i przyciskała namiętnie do piersi, tak silnie, że prawie ból mu zadając, to znów podsuwała go niejako w stronę obrazu, modląc się za niego i wzywając dla niego opieki Madonny. W tej chwili wbiegła zastraszona piastunka i wyrwała go z rąk matki. Taki to obraz zapamiętał sobie Alosza, dodając przytem, że, o ile sobie przypomina, twarz matki jego była przedziwnie piękna, mimo, że w owej chwili miała wyraz nawpół obłąkany. Opowiadał zresztą o tem niechętnie.
W dzieciństwie i młodości był to chłopak mało wywnętrzający się i małomówny. Pochodziło to jednak z pewnego rodzaju wewnętrznej zadumy, która go tak pochłaniała, że zapominał prawie wobec niej o istnieniu zewnętrznych wypadków. Mimo to, nie stronił on wcale od ludzi, kochał ich, wierzył im przez całe życie, a przecież nikomu nie przyszło na myśl uważać go za prostodusznego lub naiwnego.
Było w nim coś, co budziło w obcujących z nim przekonanie, że człowiek ten nie przyzna sobie nigdy prawa sądzenia ich postępków nieprzychylnie, i gorszenia się nimi. Widocznem było, że to mu nigdy na myśl nie przyjdzie. Zdawało się, że zdolny jest darować wszystko, i że nie potępi bezwzględnie nic, choćby sam najgłębszego doznał zmartwienia. Od wczesnej młodości doszedł pod tym względem do takiego zrównoważenia, że nikt i nic nie było w stanie zadziwić go lub zastraszyć. Mając lat dwadzieścia przybył do ojca, którego dom był, jak wiadomo, gniazdem najwstrętniejszej rozpusty. Otóż tam, on, natura wyższa i czysta, bywał niekiedy świadkiem scen, których widoku zupełnie nie mógł przenieść, wówczas oddalał się tylko w milczeniu, nie zdradzając przytem najmniejszego zgorszenia, lub uczucia pogardy dla kogobądź. Ojciec jego, który jako dawny bywalec, miał węch do ludzi i był po swojemu mocno drażliwy, przyjął go początkowo z niedowierzaniem i obserwował niechętnie. (Milczy, bo milczy, myślał o nim, ale wszystko na wąs mota). Po dwóch tygodniach jednak znajomości nabrał do niego takiej sympatyi, że brał go co chwila w objęcia i całował, po pijanemu, co prawda, ale z nieudaną czułością, a z czasem pokochał go tak serdecznie i głęboko, jak jeszcze nikogo.
Już to chłopaka tego kochali wszyscy, z którymi się stykał. Jeszcze w dzieciństwie, gdy umieszczono go w rodzinie opiekuna jego i wychowawcy, Jefima Poljenowa, zjednał sobie bardzo prędko ogólne przywiązanie, tak, że kochano go tam i obchodzono się jak z najbliższym krewnym. Był zaś jeszcze wówczas takiem dzieckiem, że nie można go było w żaden sposób posądzać o wyrachowaną przebiegłość i z góry obmyślany zamiar zaskarbienia sobie względów swego otoczenia. Dar zdobywania sobie miłości ludzkiej był u niego czemś wrodzonem i oddziaływał na innych bezwiednie i bezpośrednio. To samo było w szkole. Zdawałoby się, że z tego rodzaju usposobieniem mógł się narazić na niechęć kolegów, a przynajmniej stać się celem żartów i pośmiewiska. Chętnie np. odosabniał się, oddając się ulubionym swym zadumom, lub też uciekał gdzieś do kąta z książką. Tymczasem przez cały czas pobytu w szkole kochany był przez wszystkich i uchodził za ulubieńca kolegów. Rzadko bardzo brał udział w swawolach towarzyszy, rzadko nawet bywał wesoły, ale odrazu można było poznać, że nie płynie to u niego z jakiejś wrodzonej posępności, przeciwnie, usposobienie miał pogodne i równe. Nigdy nie starał się wykazać wyższości swej nad kolegami, a przytem nie bał się nikogo i niczego. Dlatego też malcy zdawali sobie wybornie sprawę, że zalety te są w nim tak dalece wrodzone, że nie przyjdzie mu na myśl pysznić się niemi, a postępuje raczej tak, jakby wcale o nich nie wiedział. Nie był przytem wcale zawzięty i zapominał szybko urazy. Zdarzało się też nieraz, że w godzinę po jakiemś nieporozumieniu rozmawiał tak pogodnie i uprzejmie z tym, który go obraził, jakby nic nigdy między nimi nie zaszło. A robił to nie dlatego, aby szybko przebaczał i darowywał, a raczej ponieważ właściwie nie uznawał się za obrażonego, co też najkorzystniej wpływało na przeciwników.
Jeden tylko rys charakteru Aloszy nadawał się, zdaniem jego spółuczniów, do żartów i śmiechów z niego, i to od najniższych do najwyższych klas gimnazyalnych. Rysem tym była jego bezgraniczna, niemal dzika wstydliwość. Nie znosił on zupełnie pewnego rodzaju słów, wyrażeń i rozmów o kobietach. Na nieszczęście, tego rodzaju właśnie wyrażenia i rozmowy są aż nadto rozpowszechnione w naszych szkołach. Wyrostki, prawie jeszcze dzieci, czyste nawet i niewinne w duszy i w sercu, lubują się często w takich rozmowach i opowiadaniach, jakichby nie powstydził się najrozpasańszy żołdak. Co więcej, dzieci z naszego, tak zwanego, wyższego, inteligentnego towarzystwa — wiedzą o wielu rzeczach i szczegółach, o jakich nie śniłoby się owym żołdakom. Nie jest to w nich rozpustą, ani nawet istotnym wewnętrznym cynizmem, jakkolwiek ma wszelkie tego pozory, ale faktem jest, że dorastające chłopaki znajdują w takich rozmowach dziwne upodobanie, jakby jakiś smaczek delikatny i bardzo dla nich pociągający. Spostrzegłszy, że Alosza Karamazow zatyka sobie uszy, ilekroć o tem zaczyna być mowa, chłopcy otaczali go umyślnie, odrywali mu przemocą ręce i krzyczeli mu umyślnie nad uchem największe obrzydliwości. Wówczas wyrywał się im rozpaczliwie i rzucał się na ziemię, zakrywając się, o ile możności i, nie wypowiadając ani jednego gniewnego słowa, znosił w milczeniu obrazę. W końcu zostawiono go u spokoju i przestano nawet przezywać go dziewczynką, tylko zapatrywano się na niego z pewnem politowaniem. Co się tyczy nauk, należał on zwykle do lepszych uczniów, nie był jednak nigdy pierwszym.
Po śmierci Jefima Poljenowa, żona jego i cała rodzina, składająca się wyłącznie z kobiet, wyjechała na dłuższy czas do Włoch. Alosza, który był jeszcze wówczas w gimnazyum, dostał się wtedy do domu dwóch dalekich kuzynek Poljenowa, których przedtem nie znał, i pozostawał już u nich, nie wiedząc zupełnie, na jakich się to dzieje warunkach. Charakterystycznym także rysem jego usposobienia było, że się nigdy nie zatroszczył, z czego i czyim kosztem żyje? Pod tym względem był on zupełnem przeciwieństwem starszego swego brata, Iwana, który od dzieciństwa bolał niezmiernie nad tem, że żyje niejako na łasce swego dobroczyńcy i starał się jaknajprędzej stanąć o własnych siłach. Nie można jednak było z tego powodu sądzić Aloszę zwykłą miarą, t. j. posądzać go o brak godności, bo każdy, kto go bliżej poznał, nabierał przekonania, że gdyby chłopcu temu dać na własność największy kapitał, rozdałby go niezawodnie na dobre uczynki, a może nawet oddałby go pierwszemu lepszemu oszustowi, któryby go o to poprosił. Zdawał się zupełnie nie rozumieć wartości grosza. Gdy w dzieciństwie dawano mu pieniądze na drobne przyjemności, to albo nosił je całymi tygodniami w kieszeni, nie wiedząc, co z niemi począć, lub też pozbywał się ich natychmiast, nie wiedząc zupełnie nawet, jak i na co. Krewny jego rodziny, Piotr Aleksandrowicz Mjusow, który zdawał sobie doskonale sprawę z wartości pieniędzy i był mocno drażliwy na punkcie burżuazyjnych pojęć o uczciwości, tak określał tę właściwość charakteru Aloszy: „Oto jedyny człowiek w świecie, którego można zostawić z całym spokojem zupełnie samego w środku obcego miasta, zaludnionego milionami mieszkańców, zupełnie mu nieznajomych, a można ręczyć, że nie zaginie i nie umrze z głodu i chłodu. W jednej chwili bowiem zgłosi się do niego mnóstwo ludzi, gotowych nakarmić go i przyodziać, albo też on sam wyżywi się i przyodzieje bez żadnego wysiłku, i nie będzie w tem dla niego żadnego poniżenia, gdyż każdy poczytywać sobie będzie za przyjemność oddanie mu przysługi.”
Brakowało mu jednej już tylko klasy do ukończenia gimnazyum, gdy naraz oznajmił swoim chwilowym opiekunkom, że musi jechać do ojca dla załatwienia jednej sprawy. Damy te zmartwiły się bardzo jego wyjazdem i zatrzymywały, jak mogły.
Podróż to była niedaleka, ale Alosza nie miał na nią żadnych środków. Wówczas opiekunki jego nietylko nie pozwoliły mu zastawić na ten cel zegarka, który otrzymał w podarunku od rodziny swego byłego opiekuna, ale zaopatrzyły go o wiele hojniej, niż tego potrzebował, nie zapominając o ubraniu i bieliźnie. On jednak zwrócił im połowę pieniędzy, oświadczając, że pojedzie trzecią klasą, i udał się do rodzinnego miasta. Na zapytanie ojca, dlaczego nie kończy gimnazyum, nie odpowiedział nic prawie i był tylko niezwykle zamyślony. Po niejakim czasie dopiero pokazało się, że pragnie odszukać grób matki, i, jak sam mówił, po to właściwie przyjechał. Była w tem jednak inna jeszcze pobudka, której na razie sam sobie nie uświadamiał, ale która z nieprzepartą siłą pchała go na nową drogę życia. Fedor Pawłowicz nie mógł mu, oczywiście, wskazać mogiły jego matki, bo od czasu jej pogrzebu nie był ani razu na cmentarzu.
Tu wypada nam wspomnieć jeszcze słów parę o życiu starego Karamazowa. Po śmierci drugiej żony wydalił się on z rodzinnego miasta i przebywał dłuższy czas w Odesie. Tam, jak sam opowiadał, pozawierał liczne znajomości z rozmaitymi „żydami, żydkami i żydziętami”, a także przyjmowany był w domach tak zwanych „Izraelitów.” W tym to okresie życia rozwinął w sobie tę osobliwszą umiejętność zbijania i nagromadzania grosza. Gdy po kilku latach takiego życia powrócił do rodzinnego miasta, dawni jego znajomi znaleźli w nim wielkie zmiany. Przedewszystkiem postarzał się nad wiek swój, który nie był jeszcze zbyt podeszły. Następnie zachowanie się jego w towarzystwie straciło już wszelkie piętno przyzwoitości i stało się do najwyższego stopnia trywialne i aroganckie. Nieobyczajność względem kobiet, którą i dawniej uprawiał, stała się jeszcze bardziej wyuzdana. Prócz tego, założył w powiecie kilka nowych szynków, a wszyscy prawie obywatele okoliczni stali się wkrótce jego dłużnikami. Oczywiście, że kapitały swoje umieszczał tylko na pewnej hipotece. W ostatnich czasach zaczął też tracić trochę równowagę umysłu, stał się jakiś szorstki, upijał się coraz częściej i gdyby nie Grigor, który zajmował wobec niego jakby stanowisko guwernera, naraziłby się nieraz na ciężkie nieprzyjemności.
Przyjazd Aloszy podziałał dodatnio na tego podupadającego starca. Budzić się w nim zaczęły dawno przygasłe wspomnienia.
— Wiesz ty, żeś ty bardzo do niej podobny, — mawiał do syna — do „Klikuszy” — tak nazywał swoją zmarłą żonę, z powodu nerwowej choroby, na którą cierpiała.
Grobu „Klikuszy” nie mógł jednak w żaden sposób pokazać synowi. Zrobił to dopiero stary Grigor, który, jak się pokazało ku ogólnemu zdziwieniu, sam pomyślał o pomniku i napisie. Skromne to było, ale przyzwoite. Na płycie żelaznej wypisano imię, nazwisko, wiek i datę śmierci nieboszczki, a pod spodem wyryty był czterowiersz odpowiedni, w rodzaju tych, jakie się spotyka na cmentarzach miejskich.
Alosza nie okazał na grobie matki szczególniejszego wzruszenia, wysłuchał tylko spokojnie opowiadania Grigora o sposobie, w jaki uporządkował grób biednej „Klikuszy” i odszedł, nie przemówiwszy ani słowa. Natomiast cały ten epizod wywarł całkiem niespodziewane wrażenie na Fedora Pawłowicza. Objawiło się ono w ten sposób, że zawiózł tysiąc rubli do miejscowego klasztoru, ofiarowując na mszę za duszę nie drugiej swej żony, matki Aloszy, ale pierwszej, Adelajdy Iwanowny, tej, która go biła. A był to człowiek, który przez całe swoje życie nie spełniał żadnych praktyk religijnych i z pewnością nie wydał nigdy i pięciu kopiejek na postawienie świeczki przed obrazem. Takie to niespodziewane zwroty uczuć i myśli zdarzają się często wśród ludzi.
Marne i hulaszcze życie, jakie prowadził Fedor Pawłowicz, wyryło niezatarte i charakterystyczne ślady na jego ówczesnej fizyonomii. Małe jego oczka, o bezczelnym i chytrym wyrazie, okolone były mięsistemi woreczkami; twarz, stosunkowo drobną, pokrywały głębokie zmarszczki, zbiegające się w okolicach podbródka, który zwisał nakształt podługowatej torebki pod ostro zakończoną brodą, nadając całej twarzy jakiś odrażająco lubieżny charakter. Dodajmy do tego szerokie, żarłoczne usta, o grubych, mięsistych wargach, z pomiędzy których ukazywały się czarne i połamane szczątki zębów, a będziemy mieli całkowity obraz ówczesnego wyglądu starego Karamazowa.
Żartował on sam nieraz z tej swojej twarzy, jakkolwiek zdawał się być z niej dosyć zadowolony. Pysznił się mianowicie swoim nosem, który był niewielki, cienki, a przytem z dość wydatnym garbkiem. „Prawdziwy rzymski nos — powiadał o nim — co w połączeniu z podbródkiem stanowi wspaniały typ, typ rzymskiego patrycyusza z epoki upadku.”
Wkrótce po odnalezieniu grobu matki, Alosza oznajmił ojcu, że ma zamiar wstąpić do nowicyatu do miejscowego klasztoru, gdzie go obiecano przyjąć. Dodał przytem, że zwraca się do niego, jako do ojca, z prośbą o pozwolenie, w nadziei, że nie będzie się sprzeciwiał spełnieniu najgorętszych jego pragnień. Stary wiedział, że przebywający przy klasztorze ojciec Zosima wywarł głębokie wrażenie na jego „cichego Aloszę.”
— Ten starzec, to w samej rzeczy uczciwy mnich — przemówił Fedor Pawłowicz, wysłuchawszy w milczeniu prośby syna. — Hm, to się tobie tego zachciewa? Mój ty cichy chłopaczku, — mówił dalej, uśmiechając się tym swoim szerokim, nawpół pijanym, niepozbawionym jednak pijackiej chytrości, uśmiechem. — Hm... Przeczuwałem ja, że ty na tem skończysz. A cóż, masz tam te swoje dwa tysiące rubelków, to i wiano gotowe. Ty się bardzo nadajesz do takiego życia, grosza tracić nie umiesz, jak kanareczek, po dwa ziarneczka na tydzień. Nie bój się, aniele miły, ja ciebie nie opuszczę i zapłacę za wpisanie ile zażądają, gdyby trzeba było. Ale jeżeli nie zażądają, to po co się napraszać? Nieprawdaż... Hm.... A wiesz ty co? znam ja jeden klasztor, co ma własny futor za miastem, gdzie mieszkają „klasztorne żonki”, tak je tam wszyscy nazywają, ze trzydzieści sztuk pewnie. Byłem tam i wiesz co, bardzo to w swoim rodzaju interesujące, dla rozmaitości. Szkoda tylko, że panuje tam rosyjski szowinizm. Francuzek np. niema wcale, a powinnyby być dla grubych ryb. Podobno jeszcze przyjadą. A tu co? Niema takiego urządzenia, niema. A mnichów sztuk ze 200. Uczciwe podobno „monachy”, posty obserwują. Ej, Alosza! żal mi ciebie. A wiesz ty co? wierz czy nie wierz, pokochałem ja ciebie... w samej rzeczy... No i przytem, ładnie, pomyślałem sobie, że będzie komu pomodlić się za grzeszną duszę. Nieraz już myślałem o tem. Miły ty chłopcze! Ty wiesz, że ja na punkcie tych waszych wszystkich nabożności, całkiem głupi jestem. Ale przecież przychodzi mi czasem na myśl, nie często rozumie się, ale czasem, że już tam dyabeł widły na duszę moją gotuje i nie może być inaczej. Dobrze myślę, widły, ale zkąd one? z czego zrobione, z żelaza może? gdzież ta fabryka, w której się kują? Ot! w klasztorze np. mnichy myślą, że piekło ma sufit, ja gotów też jestem wierzyć w piekło, ale bez sufitu, to jakoś delikatniej, kulturalniej, bardziej po protestancku; tymczasem w samej istocie rzeczy, to chyba wszystko jedno. Ot już i jest przeklęta zawiłość! Bo jeśli niema sufitu, niema i wideł, a jeśli niema wideł, czemże mnie dyabeł po śmierci zahaczy? a jeśli już takiego, jak ja, nie zahaczy, to gdzie prawda na świecie? Dla mnie jednego należałoby wymyślić owe widły! Bo ty nie wiesz, Alosza, jaki ja bezwstydny grzesznik jestem!
— Tam przecież niema wideł, — cicho i poważnie odparł Alosza, przyglądając się bacznie ojcu.
— Tak, tam są tylko cienie wideł, jak mówi francuski poeta: „Widziałem cień woźnicy, który miotły cieniem czyścił cienie karety”. A ty zkąd, gołąbku, wiesz, że tam wideł niema? Inaczej ty zaśpiewasz, jak posiedzisz w klasztorze. Idź zresztą, idź, może się dobierzesz do prawdy, wtedy wróć i opowiedz. Zawsze jakoś lżej będzie iść na tamten świat, gdy się człowiek dowie, co go tam czeka. A przyzwoiciej będzie dla ciebie żyć wśród „monachów”, niż tu ze starym pijakiem i między „kobietkami”. Tylko, że do ciebie, jak do anioła, nic nie przylgnie. I tam w klasztorze nic do ciebie nie przylgnie, ja wiem o tem, dlatego ci nie bronię tam iść. Palisz się teraz, ale się wypalisz i wrócisz do mnie, a ja czekać tu będę na ciebie, bo wiem, że ty jeden jedyny na świecie nie potępiasz mnie, chłopcze mój miły! Ja to czuję, bo jakżebym czuć tego nie miał?
Mówiąc to, rozchlipał się na dobre. Był bowiem sentymentalny. Zły, ale sentymentalny.
Nie należy sobie wyobrażać młodego Aloszę, jako młodzieńca chorobliwego, nerwowego i wątłego fizycznie. Przeciwnie, był to wówczas chłopak rosły, zdrów, silny, o rumianych policzkach i błyszczących oczach. Był on przytem bardzo piękny i zgrabny, wzrostu trochę więcej, niż średniego, o regularnym, choć trochę wydłużonym, owalu twarzy. Włosy miał ciemno-blond, a oczy ciemno-szare, duże, szeroko otwarte, o wyrazie przeważnie zadumanym i pozornie spokojnym.
Oczywiście, rumiane policzki i zdrowy organizm nie wykluczają bynajmniej usposobienia fanatycznego i skłonności do mistycyzmu, tylko, że z Aloszą rzecz się miała przeciwnie i możnaby go raczej zcharakteryzować jako realistę.
Oczywiście, będąc w klasztorze, wierzył w cuda, tylko, że, zdaniem mojem, wiara w cuda nie sprzecza się wcale z realizmem.
Nie cuda skłaniają realistę do wiary, a przeciwnie, uznawanie możliwości cudu jest dla niego wynikiem wiary, skoro już raz uwierzył.
Realista nie wierzący, nie uznałby najoczywistszego faktu nadprzyrodzonego, któryby się stał w jego oczach i raczej niedowierzałby własnym zmysłom, niżby miał przyjąć istnienie cudu. U wierzącego zaś realisty istnienie cudu jest tylko logicznem następstwem jego wiary.
Apostoł Tomasz, który twierdził, że nie uwierzy, dokąd nie zobaczy, woła ujrzawszy: „Pan mój i Bóg mój!” Czyżby cud wywołał w nim wiarę? Chyba przeciwnie, wiara jego wywołała cud, bo w tajni serca swego wierzył już i przedtem.
Alosza był człowiekiem inteligentnym, mimo, że przerwał nauki i kończyć ich nie miał zamiaru. Wspomniałem już wyżej, że drogę zakonnego życia obrał dlatego, iż uważał ją jako jedyny sposób urzeczywistnienia swego ideału dążenia ku miłości i światłu. Był on jednym z tych młodych ostatniego pokolenia, którzy, mając naturę do gruntu uczciwą, poszukują prawdy, wierzą w nią i potrzebują jej ze wszystkich sił swojej duszy; a odnalazłszy, pragną poświęcić się dla niej jaknajprędzej i najzupełniej, chociażby oddając jej życie. Nie wiedzą, na nieszczęście, ci młodzi, że ofiara z życia jest często łatwiejszą i że poświęcenie pięciu lub sześciu lat z kipiącej życiem młodości na trud ciężki i uporczywy, dla zdobycia choćby wiedzy, potrzebnej dla popierania swojej prawdy, jest ofiarą stokroć cięższą i dla wielu niemożliwą.
Alosza wybrał swoją drogę, jak się spełnia czyn bohaterski. Skoro po głębszym i poważnym namyśle doszedł do przekonania, że istnieje Bóg i nieśmiertelność duszy, natychmiast powiedział sobie „żyć będę dla Boga i nieśmiertelności i nie przyjmę połowicznego kompromisu”.
Gdyby był, przeciwnie, doszedł do przekonania, że niema Boga i nieśmiertelności, to niechybnie zostałby natychmiast ateuszem i socyalistą.
Bo socyalizm, to nietylko kwestya robotników i proletaryatu, to również, i to w najistotniejszej swej treści, kwestya ateizmu, wznoszącego wieżę Babel, oczywiście, bez Boga, nie dla wzniesienia się do niebios z ziemskiej niziny, a raczej dla obniżenia niebios do ziemskiego poziomu.
Po takim procesie wewnętrznym wydało się Aloszy niepodobieństwem żyć, jak dawniej, skoro powiedzianem jest: „Oddaj wszystko, co masz, i pójdź ze mną, jeśli chcesz być doskonałym”.
Powiedział też sobie: „Nie mogę dać dwóch rubli tam, gdzie należy oddać wszystko, ani też poprzestać na uczęszczaniu do kościoła, zamiast „Pójść za nim”.
Być może, że podziałały tu wspomnienia matki, która musiała go niegdyś wozić do klasztoru, a i promienie zachodzącego słońca, oświetlające ukośnie obraz święty, pod którego opiekę oddawała go matka, nie pozostały też bez wpływu. Przyjechał jeszcze wahający się i zadumany, ale w klasztorze spotkał świętego starca.
Wspomniawszy o starcu Zosimie, który wywarł tak przeważny wpływ na Aloszę, musimy powiedzieć tu parę słów o starcach wogóle i o stanowisku, jakie zajmują oni w rosyjskich klasztorach.
Ludzie kompetentni twierdzą, że starcy ukazali się w Rosyi niedawno, bo zaledwie od stu lat, podczas gdy na wschodzie, a zwłaszcza w Małej Azyi, istnieli oni już przed tysiącem lat.
W Rosyi zwyczaj osiedlania się starców po klasztorach był z początku źle widziany, jako nowatorstwo i zakorzenił się w niewielu tylko miejscowościach.
Klasztor, w którym Alosza odbywał nowicyat, był właśnie jednym z tych niewielu, a mieszkający przy nim świątobliwy Zosima był już ostatnim z trzech starców, którzy tu kolejno przebywali. Był on jednak wyczerpany bardzo chorobą i wiekiem i zdawał się blizkim grobu i niewiadomo było, kim go zastąpić. A kwestya to była ważna dla klasztoru, który nie miał żadnych osobliwości, jak relikwie święte, cudowne obrazy, lub pamiątki historyczne, tak, że tylko obecność starca ściągała w jego mury tłumy pielgrzymów.
Któż to był ten starzec? i kim wogóle są starcy? — Starzec taki, to ktoś, co bierze w duszę swoją ludzkie dusze i wole. Ten, co sobie takiego starca wybierze, wyrzeka się najzupełniej własnej woli, oddając ją w pełne posiadanie starcowi. Poddający się przyjmuje dobrowolnie tę straszną szkołę życia w nadziei, że, po długich wysiłkach, pokona się i zawładnie sobą do tego stopnia, iż uzyska w końcu doskonałą swobodę, t. j. wyzwolenie się od samego siebie, unikając w ten sposób losu tych, którzy przeżyć potrafią nieraz całe życie, nie odnalazłszy swego ja. Ta sztuka władania duszami, czyli t. zw. „starcostwo”, nie teoretyczne bynajmniej, lecz oparte na tysiącletniej praktyce, przyszło do nas ze Wschodu. Uległość względem starców jest to coś więcej, niż zwykłe posłuszeństwo klasztorne, to wieczysta niemal zależność od obranego przewodnika i nierozerwalny z nim związek.
Opowiadają np., że w pierwszych czasach chrześcijaństwa, jeden z takich „posłuszników” nie spełnił jakiegoś polecenia swojego starca i opuścił go nawet zupełnie, przenosząc się z jego klasztoru do innego, oddalonego, gdzieś z Syryi do Egiptu. Tam, po życiu pełnem świątobliwych i bogobojnych trudów, poniósł wreszcie śmierć męczeńską za wiarę. Gdy grzebano go z wielką uroczystością w kościele, czcząc go, oczywiście, jako świętego, to na słowa dyakona: „ustąpcie ztąd, przeklęci!” — trumna, zawierająca zwłoki męczennika, ruszyła się z miejsca i wyrzucona została z kościoła; powtórzyło się to trzykrotnie. Wtedy dopiero obecni przypomnieli sobie, że święty ów naruszył ślub posłuszeństwa względem swego starca i z tego powodu dusza jego nie może mieć spokoju, dopóki tenże sam starzec nie zwolni go od uczynionego ślubu, bez względu na wielkie zasługi męczennika. Dopiero, gdy wezwany starzec udzielił żądanego rozgrzeszenia, pogrzeb męczennika odbyć się mógł w spokoju.
Jest to zapewne stara tylko legenda, ale w każdym razie charakteryzuje ona dobrze ogromną powagę i przemożne stanowisko starców na Wschodzie. Dlatego to może, gdy z czasem instytucya ta przeniosła się do Rosyi, miejscowe duchowieństwo patrzyło na starców niechętnie, uważając ich za intruzów, wdzierających się w prawa, należne tylko spowiednikom. Za to lud przyjął ich wszędzie bardzo ochoczo i otaczał ich wielkiem poważaniem i miłością. Z czasem zwyczaj ten utarł się i zakorzenił, i coraz częściej spotykać można było starców, żyjących spokojnie przy klasztorach, dla których obecność ich była bardzo pożądana.
Starzec Zosima, o którym mowa była powyżej, miał wówczas 65 lat. Pochodził z rodziny szlacheckiej i za młodu służył nawet w wojsku jako oficer na Kaukazie. Wywierał on rzeczywiście na Aloszę jakiś niezwykły, osobliwy wpływ. Na młodzieńczą wyobraźnię chłopaka działała, bezwątpienia, nadzwyczajna sława i popularność tego starca. Tłumy ludzi różnych stanów schodziły się nieustannie do klasztoru, prosząc go o radę.
Opowiadano o nim, że wskutek długoletniego wysłuchiwania tysiącznych zwierzeń, trosk i kłopotów swoich pokutników, doszedł on do tak doskonałej znajomości natury ludzkiej, że odgadywał z pierwszego wejrzenia cel i powód przybycia każdego, kto się do niego zwracał, wprawiając tem gości swoich w niesłychane zdumienie.
Alosza był ulubieńcem starca i mieszkał z nim w jednej celi, widywał nieraz cudowne zmiany, jakie zachodziły w ludziach odwiedzających go, gdy wszedłszy zakłopotani, drżący i ciężko nieraz zatroskani, wychodzili z twarzą pogodną i rozjaśnioną, jakby ulegając wewnętrznemu przeobrażeniu.
Pociągało go również pogodne usposobienie starca, łagodność jego i przystępność.
Było wszakże w klasztorze kilku mnichów i to ze znaczniejszych figur, którzy zazdrościli skrycie sławy świątobliwemu Zosimie, ci jednak byli w mniejszości i nie śmieli okazywać mu niechęci wobec tego, że większość kochała go wprost fanatycznie. Ci ostatni uważali go stanowczo za świętego, a przeczuwając blizki jego zgon, oczekiwali cudów po śmierci i wielkiej sławy, która spłynie z niego na cały klasztor.
Alosza wierzył bez zastrzeżeń w cudotwórczą moc swego mistrza, podobnie jak wierzył w starą, powyżej opisaną, legendę.
Widział on nieraz, jak przyprowadzano do starca chore dzieci i dorosłych, jak błagano go, aby zechciał położyć ręce na zbolałych głowach i odczytać nad niemi modlitwę, i widział, jak na drugi dzień, lub w parę tylko godzin potem, chorzy powracali uzdrowieni, błogosławiąc i składając dziękczynienia. Czy to były rzeczywiste uleczenia, czy tylko chwilowe polepszenia, nad tem się Alosza nie zastanawiał, a sława ukochanego mistrza była jego dumą i radością.
Drżało mu zwłaszcza serce z zachwytu i szczęścia, gdy starzec wychodził przed wrota klasztorne do oczekującego tłumu pielgrzymów, którzy schodzili się z najodleglejszych stron kraju, aby tylko ujrzeć świętobliwego człowieka i otrzymać jego błogosławieństwo. Padali oni przed nim na twarz, całowali nogi jego i ziemię, po której chodził, baby podawały mu dzieci, przywożono mu chore nerwowo kobiety, t. zw. „klikusze”, starzec rozmawiał z nimi, błogosławił, czytał modlitwy, rozgrzeszał i odpuszczał.
Dla Aloszy nie było to wcale zagadką, dlaczego lud kocha tak starca i raduje się jego obecnością, płacząc z zachwytu na sam jego widok. Rozumiał on doskonale, że proste dusze tych ludzi, zmęczone trudem i troską, a zwłaszcza grzechem i nieprawością własną i powszechną, potrzebują przedewszystkiem pociechy i ukojenia. A możeż być słodsza i bardziej uspokajająca pociecha, jak mieć coś lub kogoś, świątynię lub świętego do czczenia i uwielbiania?
„Żyjemy w grzechu i kłamstwie, — to prawda. Ale za to tam, gdzieś, jest człowiek święty i wyższy, który zna prawdę i przechowuje ją. Zatem nie zginęła ona z ziemi, a z czasem przejdzie i do nas i zapanuje nad całym światem”.
Wiedział dobrze Alosza, że tak czuje i rozumie lud, zbiegający się do klasztoru i sam z całego serca uczucia te podzielał. Wierzył wraz z płaczącymi chłopcami i przynoszącemi dzieci babami, że nie kto inny, tylko starzec ów jest tym świętym, wyższym przechowywaczem i stróżem prawdy Bożej. Niezwykła sława, jakiej świętość starca przysparzała klasztorowi, napełniała duszę jego dumą i radością, a głęboki wewnętrzny płomienny zachwyt rozpalał się coraz mocniej i mocniej w jego sercu i wypełniał go całkowicie. Nie zachwiało go bynajmniej w wierze, że święty starzec był w doskonałości swej zupełnie odosobniony i jedyny. „Cóż ztąd? — myślał. — On posiada dla wszystkich tajemnicę odrodzenia, dzięki której prawda zapanuje kiedyś na ziemi. A wówczas wszyscy mieć będą w sobie świętość i kochać się będą wzajem i nie będzie już wtedy bogatych, ni biednych, pysznych, ani poniżonych, a tylko wspólne dzieci Boże, i królestwo Chrystusa zapanuje na całej ziemi”. — Takie były najskrytsze marzenia serca Aloszy.
Przyjazd obu starszych braci, których Alosza dotąd nie znał, wywarł na niego silne wrażenie. Zbliżył się on odrazu o wiele łatwiej i serdeczniej ze starszym i przyrodnim, Dymitrem, niż z rodzonym swym bratem, Iwanem. Alosza pragnął bardzo poznać bliżej Iwana, tymczasem żyli już dwa miesiące pod jednym dachem, a stosunek ich był zawsze równie daleki. Alosza zachowywał się milcząco, Iwan zaś rzucał wprawdzie niekiedy na młodszego brata przeciągłe i badawcze spojrzenia, ale zachowywał się tak, jakby się nim wcale nie interesował. Zauważył to Alosza z pewnem uczuciem zakłopotania. Przypisywał obojętność brata względem siebie różnicy lat i wykształcenia, ale jednocześnie zdawało mu się, że Iwan patrzy na niego chwilami z ciekawością, z której przyczyn nie zdawał sobie jasno sprawy. Byłoż to pogardliwe lekceważenie ateusza względem młodego, głupiutkiego kleryka? O! bo Alosza wiedział doskonale, że brat jego jest ateuszem. Lekceważenie to nie obrażało go bynajmniej, miał jednak nie zrozumiałą dla siebie trwogę i niepokój, i oczekiwał w niepewności chwili, w której Iwan zechce się do niego zbliżyć.
Dymitr odzywał się o Iwanie z wielkiem uznaniem i podziwem, co było tembardziej charakterystyczne, że obaj bracia różnili się ze sobą pod każdym względem. Dymitr, którego wychowanie było bardzo nieporządne, był bez porównania mniej wykształconym, a także i pod względem charakteru stanowili chyba zupełne z sobą przeciwieństwo. Od Dymitra dowiedział się Alosza o wszystkich szczegółach poznania się dwóch braci, i o przyczynach przyjazdu ich do rodzinnego miasta.
W tymże czasie powstała myśl urządzenia zjazdu czy też rady, w celu załatwienia sporów majątkowych pomiędzy starym Karamazowem, a synem jego, Dymitrem. Spory te w ostatnich czasach zaostrzyły się do najwyższego stopnia, a stosunek ich wzajemny stał się nie do zniesienia. Fedor Pawłowicz podał myśl (z początku w formie żartu) zebrania się w celi starca Zosimy i poddania całej sprawy pod jego sąd. Dymitr, który nigdy nie był w klasztorze i nie znał wcale starca, upatrywał w tem jakby zasadzkę dla siebie i chęć zastraszenia go świątobliwym człowiekiem.
Że jednak poczuwał się sam do wielu bardzo nieodpowiednich wystąpień względem ojca, zwłaszcza w ostatnich czasach, zgodził się więc ostatecznie. Dymitr nie mieszkał w domu ojca, lecz zupełnie osobno, na przeciwnym końcu miasta.
W tymże czasie przybył także do siebie Piotr Aleksandrowicz Mjusow. Stary liberał i ateusz, z nudów czy też z lekkomyślnej chęci rozrywki, zajął się również żywo całą sprawą i ofiarował swój współudział w radzie famililjnej. Zachciało mu się nagle zobaczyć zblizka klasztor i świętego. Dla ułatwienia sobie wstępu, zaproponował omówienie przy tej sposobności odwiecznego sporu granicznego, który wiódł oddawna z klasztorem. Wobec tego, władza klasztorna użyła całego swego wpływu, aby nakłonić Zosimę do wzięcia na siebie roli rozjemcy.
Starzec zgodził się w końcu, mimo, że w ostatnich czasach był już tak chory, że z trudnością wykonywał zwyczajne swoje obowiązki. Naznaczono więc dzień zjazdu, którego, jak się łatwo domyślić, oczekiwał z największym niepokojem biedny Alosza. Wiedział on dobrze, że jeden tylko Dymitr zapatrywać się będzie poważnie na cel zjazdu, inni zaś przybędą tu w nastroju lekkomyślnym, a może nawet ubliżającym powadze starca. Iwan i Mjusow stawią się jedynie z ciekawości, stary zaś Fedor Karamazow odegra niezawodnie jedną z ulubionych swych błazeńskich komedyi! O! bo młody Alosza, mimo, że przeważnie milczał, znał bardzo dobrze swego ojca. Z ciężkim też uczuciem oczekiwał dnia zebrania.
Alosza pragnął niezawodnie zakończenia rodzinnych nieporozumień, ale przedewszystkiem chodziło mu o starca, drżał o niego i jego sławę, lękał się delikatnych docinków Mjusowa i znaczących niedomówień uczonego Iwana, obawiał się, aby kto nie uchybił ukochanemu jego mistrzowi. Chciał z początku uprzedzić Zosimę, pomówić z nim o tych nieznanych mu ludziach, którzy tu przybyć mają; po namyśle jednak zaniechał tego zamiaru. Napisał tylko do brata Dymitra, że kocha go serdecznie i przypomina mu daną sobie niegdyś obietnicę. Dymitr zamyślił się nad tą wiadomością, bo nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć, czy obiecał co kiedy młodszemu bratu. Odpisał mu jednak, że wprawdzie ceni bardzo wysoko brata swego, Iwana, i ma należną część dla świątobliwego Zosima, ale przeczuwa coś nakształt zasadzki, lub komedyi w zamierzonym zjeździe i nie da się nikomu poniżyć lub w pole wprowadzić. Dodawał jednak w końcu, że powściągać będzie swój język i nie pozwoli sobie na najmniejsze uchybienie względem świątobliwego męża, do którego brat jego jest tak przywiązany. Słowa te dodały otuchy Aloszy, tak, że z większym już spokojem oczekiwał naznaczonego dnia zjazdu.
Było to w piękny, ciepły i jasny poranek sierpniowy. Zjazd umówiony był na wpół do dwunastej, po nabożeństwie. Zaproszeni jednak nie stawili się wcale na mszę i przybyli w chwili gaszenia świec. Przyjechali oni w dwóch pojazdach. W jednym z nich, ciągnionym przez silne, rosłe rumaki, przybyli: Piotr Aleksandrowicz Mjusow i daleki krewny jego, Piotr Fomicz Kałganow, młody, dwudziestoletni chłopak, przygotowujący się do uniwersytetu. Kałganow mieszkał w domu Mjusowa, który zachęcał go do udania się za granicę do Zurichu lub Jeny, dla ukończenia tam studyów. Był to chłopak wysoki i przystojny i bardzo roztargniony. W liczniejszem towarzystwie zachowywał się milcząco i cokolwiek niezręcznie, gdy się jednak znalazł z kim sam na sam, ożywiał się nagle, mówił wiele i z zapałem, śmiejąc się często niewiadomo z czego; ubrany był starannie, nawet z pewnem wyszukaniem. Był zamożny, a z Aloszą łączyły go węzły przyjaźni.
W drugim powozie, starym i rozklekotanym, odbijającym jaskrawo od eleganckiego zaprzęgu Mjusowa, przybył stary Fedor Pawłowicz Karamazow ze starszym synem, Iwanem.
Dymitr Fedorowicz opóźniał się z przybyciem, mimo, że zawiadomiono go wczoraj o miejscu i godzinie spotkania.
Wszyscy goście, z wyjątkiem Fedora Pawłowicza, znajdowali się po raz pierwszy w obrębie murów klasztornych, nie mówiąc o Mjusowie, który już od 30 lat nie przekroczył progów kościoła. Ten oglądał się z ciekawością dokoła po obejściu klasztornem, nie zauważył jednak nic osobliwego. Lud wiejski wychodził z cerkwi z odkrytą głową, żegnając się wielokrotnie. Inteligencyi było bardzo niewiele, parę dam i jakiś stary generał.
Kilkunastu żebraków obstąpiło naszych gości, prosząc o jałmużnę, nikt się jednak z datkiem nie kwapił. Tylko Piotruś Kałganow wyjął rubla z sakiewki, przyczem zmieszał się mocno, mimo, że na postępek jego nikt nie zwrócił uwagi. Wcisnął banknot w ręce pierwszej lepszej babie, mówiąc szybko „rozdajcie to równo między wszystkich”, obejrzał się naokoło, i nie wiedzieć czego, zażenował się jeszcze bardziej.
Goście byli jednak cokolwiek zdziwieni, że nikt nie wychodzi na ich spotkanie. Jeden z nich ofiarował przecież niedawno całe tysiąc rubli na rzecz klasztoru, drugi był najbogatszym, i można powiedzieć, najoświeceńszym obywatelem z okolicy, a przytem mieszkańcy klasztoru byli do pewnego stopnia od niego zależni z powodu ciągnącego się jeszcze procesu. Mimo to, nie zanosiło się wcale na jakieś oficyalne przyjęcie i zdawało się, że nikt nie zauważył ich przybycia.
Mjusow rozglądał się z roztargnieniem po kamiennych grobowcach, wznoszących się około cerkwi i miał ochotę zauważyć, że pobożne duszyczki, tu pochowane, musiały słono zapłacić za prawo pogrzebania w tak świętem miejscu; wstrzymał się jednak od wypowiedzenia tej myśli, mimo, że zwykła jego liberalna ironia zaczynała przeradzać się w uczucie gniewu.
— Cóż u dyabła?! czy niema tu do kogo słowa przemówić? — mruknął wreszcie, jakby sam do siebie, — w takim razie wynośmy się ztąd odrazu, po co czas tracić na darmo?
W tejże chwili ukazał się mały, łysy człowieczek o łagodnem wejrzeniu, zdający się prawie tonąć w fałdach obszernego płaszcza. Uchyliwszy kapelusza, przedstawił się naszym gościom jako obywatel z Tuły i zaczął z nimi rozmowę.
— Starzec Zosima — objaśniał — mieszka w osobnem ustroniu, o jakie czterysta kroków od klasztoru, za laskiem.
— Inaczej tu było dawniej, za poprzedniego starca Warsonowa — zauważył Fedor Pawłowicz. — Tamten nie lubił elegancyi, wybiegał tu podobno na spotkanie gości i okładał kijem wszystko, co spotkał, nawet damy.
— Starzec Warsonow był istotnie cokolwiek chory na umyśle pod koniec życia, ale wiele też opowiadano o nim zmyślonych historyi. Kijem zaś nikogo nie okładał — odpowiedział braciszek. — A teraz, raczcie panowie zaczekać tu chwilkę, pójdę uprzedzić starca o waszem przybyciu.
— Fedorze Pawłowiczu! — ostrzegał jeszcze raz Mjusow, — staraj się zachowywać jak należy, inaczej możesz tego gorzko żałować.
— Zupełnie nie rozumiem twego oburzenia, — odparł szyderczo Karamazow. — Czy stare grzechy takiego ci strachu napędziły? Pamiętaj, że starzec czyta z oczu myśli ludzkie i odgadnie odrazu powód twego przybycia. I odkądże to liczysz się tak z opinią mnichów? Ty, Paryżanin, człowiek wytrawny... doprawdy, dziwię się.
Mjusow nie zdążył jeszcze odpowiedzieć, gdy powrócił dotychczasowy ich przewodnik, oznajmiając, że starzec czeka na nich. Mjusow czuł się dziwnie rozdrażniony. „Znam siebie — pomyślał. — Zdenerwowany jestem, uniosę się, zapalę i skompromituję tak siebie, jak swoje przekonania”.
Weszli do małej salki prawie jednocześnie ze starcem, który, w chwili ukazania się ich, wyszedł ze swojej sypialni. W celi zastali dwóch starszych ojców klasztornych, oczekujących również przybycia starca. Jeden z nich był to ojciec bibliotekarz, drugi ojciec Paisy, człowiek chorobliwy, mający w klasztorze sławę uczonego. Prócz nich, znajdował się tam jeszcze młody seminarzysta, pozostający pod szczególną opieką klasztoru i braci. Był to chłopak dwudziesto-paroletni, ubrany w tużurek. Twarz miał rumianą i małe, rozumne, ciekawe, czarne oczka. Trzymał się cały czas na uboczu w postawie pełnej uszanowania, bez cienia jednak uniżoności. Wchodzących gości nie pozdrowił nawet, jako nie należący do ich sfery.
Wchodzącego starca Zosimę wprowadzili Alosza Karamazow i drugi jeszcze kleryk. Obaj ojcowie zakonnicy powstali na jego przyjęcie i oddali mu głęboki ukłon, dotykając palcami ziemi, a pobłogosławiwszy się wzajemnie, ucałowali jego rękę. Starzec udzielił im błogosławieństwa, następnie oddał im nizki ukłon i każdego z osobna poprosił o błogosławieństwo. Cała ta ceremonia odbyła się bardzo poważnie i jakby z przejęciem. Mimo to, Mjusow dopatrzył w tem wszystkiem rozmyślnej przesady. Jadąc tu, sam nawet zamierzał poddać się przyjętemu w klasztorze obyczajowi, i jeżeli nie ucałować rękę starca, to przynajmniej poprosić go o błogosławieństwo; w tej chwili jednak zmienił zamiar, i oddawszy poważny, światowy ukłon, odszedł na stronę. Zupełnie tak samo postąpił Fedor Pawłowicz, przedrzeźniając, jak małpa, ruchy i postawę Mjusowa. Iwan Karamazow ukłonił się również grzecznie, lecz sztywnie, a młody Kałganow zmieszał się tak bardzo, że się już wcale nie ukłonił. Starzec opuścił wzniesioną do błogosławieństwa rękę i ograniczył się na odwzajemnieniu pozdrowienia. Alosza uczuł, że krew uderza mu do twarzy, jego złe przeczucia zaczynały się sprawdzać.
Starzec zajął miejsce na mahoniowej kanapce, obitej skórą, gościom zaś wskazał cztery takież krzesła, umieszczone pod przeciwległą ścianą. Dwaj zakonnicy, którzy mieli asystować przy naradzie, usiedli jeden przy drzwiach, drugi przy oknie, Alosza wraz z młodym klerykiem stanęli na uboczu.
Sala była szczupła i posępna, sprzęty proste i ubogie, to tylko, co niezbędne. Pod oknem parę doniczek z kwiatami, w kącie wiele obrazów, między nimi stary wizerunek Matki Bożej, pochodzący, prawdopodobnie, jeszcze z czasów poprzedzających odszczepieństwo starowierców. Przed obrazem tym paliła się lampka; obok wisiały dwa inne, suto przyozdobione świecidełkami, dalej figurki cherubinów, porcelanowe jajka, krzyż katolicki z kości słoniowej z Matką Bolesną, obejmującą go ramionami. Obok włoskich sztychów, wysokiej artystycznej wartości, wisiały nadzwyczajne obrazki świętych i męczenników, jakie kupić można po kilka groszy na każdym jarmarku, a dalej — portrety litograficzne żyjących i zmarłych biskupów.
Mjusow obrzucił krytycznem wejrzeniem cały ten „klerykalny” kram i zatrzymał badawczy wzrok na twarzy gospodarza. Był on bardzo pewny swojej umiejętności poznawania ludzi z pierwszego wejrzenia, czemu się zresztą nie można dziwić, bo tego rodzaju pewność siebie posiada każdy prawie człowiek, który przekroczył już pięćdziesiątkę, zwłaszcza jeżeli ma przytem byt niezależny.
Na pierwszy rzut oka starzec nie podobał mu się wcale. Był to wistocie typ, który się nie każdemu mógł podobać. Postać mała i przygarbiona, nogi drżące, twarz tak wyniszczona chorobą, że mimo 65 lat, które liczył, wyglądał na starszego o lat prawie dziesięć. Drobne zmarszczki pokrywały całą skórę, zbiegając się zwłaszcza koło oczu, które były małe i przenikliwe, a błyszczały, jak dwa rozżarzone węgle. Na głowie nie miał wcale włosów, prócz paru siwych strzępków na skroniach. Nos niewielki, zakrzywiony, jak dziób ptasi, a usta uśmiechały się wązkiemi, jak dwie niteczki, wargami.
„Wszystko zapowiada w tym człowieku duszę pełną złości i pychy” — pomyślał Mjusow.
Stary, lichy zegar, wiszący na ścianie, wydzwonił południe.
— Otóż i godzina! — zawołał Fedor Pawłowicz — a syna mego, Dymitra, jeszcze niema. Przepraszam was za niego, święty starcze. (Na słowa „święty starcze” Alosza drgnął z niepokojem). Co do mnie, staram się być zawsze akuratnym co do minuty, pomny na to, że słowność jest grzecznością królów.
— Czy to ma znaczyć, że masz siebie za króla? — sarknął niecierpliwie Mjusow.
— No tak, nie jestem królem, o czem wiem zresztą i bez ciebie, Piotrze Aleksandrowiczu. Wasza świątobliwość! — zawołał nagle z patosem — mam zaszczyt przedstawić się wam jako typowy pajac i błazen. Nałóg, niestety, zakorzeniony, zmusza mnie do wypowiadania niedorzeczności i łgarstw, ale czynię to w najlepszym zamiarze przypodobania się ludziom i rozśmieszenia ich. Ot np. siedem lat temu zajechałem do jednego miasteczka. Miałem tam spółkę z miejscowymi kupcami, i poszliśmy razem do sprawnika, którego protekcya była nam potrzebna. Wychodzi do nas sprawnik, wysoki, tłusty, ryży człowiek, a mnie, niewiadomo zkąd, przychodzi do głowy koncept i mówię: „panie sprawniku, zechciejcie być, że tak powiem, naszym Naprawnikiem”. „Co takiego?” pyta sprawnik, a z miny jego widzę, że się mu dowcip mój nie podoba. „To nic” mówię, „to tak przypadkiem nasunęło mi się na język, bo znam jednego kapelmistrza nazwiskiem Naprawnik, chciałem więc, abyś pan utrzymał między nami taką harmonię, jak on w swojej orkiestrze”. Powinien się był sprawnik rozchmurzyć, tymczasem on: „Nie pozwolę!” powiada, „robić jakichś kalamburów z mego tytułu i urzędu”, odwraca się i wychodzi. Ja za nim. „Panie sprawniku!” wołam, „już nam nie będziesz Naprawnikiem!” „Owszem będę”, powiada, „już ja tu wam wszystko naprawię!” I zupełnie popsuł nam interes. Albo, kilkanaście lat temu, zdarzyło mi się rozmawiać z jednym wpływowym człowiekiem i wymknęło mi się o jego żonie następujące zdanie: „Wasza małżonka ma usposobienie bardzo łaskotliwe”. Miałem, oczywiście, na myśli drażliwość na punkcie rozmaitych moralnych uczuć. A ten mi na to: „Cóż to! Czyż ją pan kiedy łaskotał?” „A tak”, powiadam, „zdarzyło się”. No! jak mnie ten wtedy połaskotał! Dawno to już było, więc i nie wstyd opowiedzieć. I tak zawsze palnąć muszę jakieś głupstwo.
— A cóż innego robisz w tej chwili — sarknął Mjusow.
Starzec, milcząc, przyglądał się obydwom.
— Tak i mnie się zdaje, i wiesz, Piotrze Aleksandrowiczu, odrazu czułem, że to opowiadanie moje wcale nie na miejscu; czułem też, że ty mnie pierwszy zrobisz z tego powodu uwagę. Cóż robić! To już moje nieszczęście, wasza świątobliwość, że mi się żarty nie udają. Taki już urodzony pajac i błazen ze mnie, wasza świątobliwość, ale robię wszystko w najlepszej myśli. Chociaż kto wie, czy nie siedzi we mnie jaki dyabeł i to podlejszego gatunku, bo porządniejszy by też sobie obrał inną kwaterę. Tylko nie ciebie, Piotrze Aleksandrowiczu, bo tyś także nieosobliwa kwatera. Za to ja wierzę w Boga. Nie tak, jak ów filozof Diderot. Czy słyszeliście, świątobliwy ojcze, o filozofie Diderocie, który na dworze carowej Katarzyny spotkał się z metropolitą Platonem i powiedział mu prosto z mostu: „Niema Boga!” na co czcigodny metropolita podniósł rękę ku niebu, mówiąc: „powiedział głupiec w sercu swojem: nie masz Boga”. Jak to posłyszał Diderot, wnet nosa spuścił na kwintę i jak zacznie wołać: „Wierzę już! wierzę! I chrzest święty przyjmę!” Ochrzcili go też natychmiast. Księżna Daszkowa podawała go do chrztu, a Potemkin był ojcem chrzestnym.
— Fedorze Pawłowiczu! To już zaczyna być nie do zniesienia! Wiesz przecie doskonale, że w tej głupiej anegdocie niema ani słowa prawdy. Pocóż te błazeństwa!? — drżącym z gniewu głosem przemówił Mjusow.
— I ja to samo myślałem. A nawet, starcze święty, przyznać się muszę, że ten dodatek o chrzcie Diderota sam w ostatniej chwili wymyśliłem. Co się jednak tyczy tego, że bezbożny Diderot zaprzeczał istnienia Boga, za co go czcigodny Platon nazwał głupcem, to opowiadanie to słyszałem ze 20 razy, kiedym jeszcze sługiwał po domach szlacheckich, dobijając się chleba. Nawet twoja ciotka, Piotrze Aleksandrowiczu, opowiadała mi to jakie cztery razy.
Mjusow zerwał się z krzesła i chodzić zaczął po pokoju, do najwyższego stopnia wzburzony. Czuł, że gniewając się, staje się śmiesznym, ale nie umiał zapanować nad sobą. Wistocie, to, co się działo w tej chwili w celi starca, wyglądać musiało dziwnie, potwornie prawie, wobec nastroju, jaki tu zwykle panował teraz i dawnymi jeszcze czasy, za poprzednich starców. Wszyscy prawie, którzy otrzymywali tu wstęp, wchodzili zwykle z uczuciem, że udzielona im jest wielka łaska. Wielu z nich padało na kolana i pozostawało w tej postawie przez cały czas posłuchania. Wielu, należących do wyższych sfer towarzystwa, wielu uczonych, a nawet niereligijnych ludzi, skoro raz przekroczyli progi tej celi, choćby jedynie przez ciekawość, uważali za pierwszy swój obowiązek zachowywać się tu z jaknajwiększym szacunkiem i delikatnością, tembardziej, że nie brano tu żadnej zapłaty. Z jednej strony dawano tu miłość i współczucie, z drugiej przychodzący tu goście przynosili ze sobą skruchę i żal, lub też gorące pragnienie rozwikłania jakiejś zawiłości duchowej lub życiowej. To też niewłaściwe i błazeńskie postępowanie Fedora Pawłowicza musiało wywrzeć na obecnych bardzo niemiłe wrażenie. Dwaj ojcowie zakonnicy nie wyrzekli ani słowa, czekając co powie starzec, ale widać było, że z trudnością zachowują spokój. Alosza był prawie blizki płaczu i spuścił głowę, unikając wzroku obecnych. Dziwiło go mocno, że brat jego, Iwan, który jeden tylko miał wpływ na ojca, nie probuje go powstrzymać. Ten jednak siedział nieruchomy, ze spuszczonemi oczami, zachowując się tak obojętnie, jakby był człowiekiem zupełnie obcym.
Na Rakitina (seminarzystę) nie śmiał nawet Alosza spojrzeć. Wiedział aż nadto dobrze, co myśli tamten. (Co prawda, jeden Alosza w całym klasztorze znał istotny sposób myślenia tego obiecującego młodzieńca).
— Przebaczcie mi ojcze, — zaczął Mjusow, zwracając się do starca — a przedewszystkiem nie posądzajcie mnie, proszę, o jakikolwiek współudział w tych nieprzyzwoitych żartach. Zbłądziłem chyba tem jedynie, żem mógł choć na chwilę uwierzyć, że Fedor Pawłowicz dotrzyma danego słowa, a przepraszam za to głównie, że przybyłem tu w towarzystwie takiego człowieka... — Nie mógł skończyć, tak był wzburzony i zamierzał już opuścić zebranie.
— Proszę, uspokój się pan — przemówił starzec, i powstawszy z miejsca, zbliżył się do Mjusowa, a ująwszy go za ręce, posadził go znów na krześle. — Proszę bardzo, abyś pan i nadal został moim gościem, proszę bardzo, — poczem z ukłonem wrócił na swoją kanapkę.
— Powiedz, wielki starcze, czy to może moja obecność jest tu zbyteczna? — zawołał Fedor Pawłowicz, chwytając się obiema rękami za poręcz krzesła z takim ruchem, jakby je miał za chwilę cisnąć w przestrzeń, — może to moja jest wam nie miła?
— Najuprzejmiej proszę, abyś się pan niczem nie krępował. Bądź pan zupełnie, jak u siebie w domu, a przedewszystkiem nie wstydź się pan samego siebie, bo z tego wszystko złe wynika.
— Zupełnie, jak u siebie w domu? to wiele, bardzo wiele. Najserdeczniej dziękuję i zgadzam się z wdzięcznością. Chociaż, ojcze błogosławiony, to trochę z waszej strony ryzykowne, wyzywać mnie na to „u siebie w domu”, ostrzegam przez życzliwość. Proszę nie zapominać, że pogrążony jeszcze jestem w mroku grubej nieświadomości, chociaż niektórzy chcieliby przedstawić mnie, jako rozmyślnego grzesznika. To do ciebie piję, Piotrze Aleksandrowiczu. Dla was zaś, najświatlejsza istoto, czuję tylko zachwyt i uwielbienie. Wy, starcze święty, przeniknęliście mnie do wnętrza. Ja wistocie wstydzę się samego siebie i z tego wszystko złe wynika. Gdy wchodzę między ludzi, to z góry jestem przekonany, że każdy uważać mnie będzie za błazna, wtedy też zaczynam umyślnie wyprawiać błazeństwa, dla pokazania, że nie dbam o ich opinię, bo kto wie, czy ci, co mnie potępiają, nie są sto razy podlejsi odemnie. Gdybym wiedział, że są tacy, którzy uważać mnie chcą za porządnego człowieka, jaki ja byłbym porządny! jaki uczciwy!
Mówiąc to, rzucił się nagle na kolana i wołał, złożywszy ręce jak do modlitwy:
— Nauczycielu! co mam robić, by wejść na drogę poprawy?!
Trudno było istotnie poznać, czy drwi znowu, czy jest naprawdę wzruszony.
Starzec spojrzał na niego z uśmiechem.
— Sam pan przecie wiesz, co trzeba robić; rozumu ci przecie nie brak. Trzeba pozbyć się pijaństwa i oduczyć się niewstrzemięźliwości w mowie; trzeba się wyrzec rozpusty, a przedewszystkiem chciwości grosza. Pozamykaj pan te siedliska pijatyki, któreś pan pozakładał, jeżeli nie wszystkie, to choć dwa lub trzy szynki, a przedewszystkiem staraj się pan nie kłamać.
— Jak np. o Diderocie?
— Nie, nie o to chodzi. Nie kłam pan przedewszystkiem sam przed sobą. Człowiek, okłamujący samego siebie, zaczyna wreszcie wierzyć własnym kłamstwom i z czasem dochodzi do tego, że już nigdzie, ani w sobie, ani w drugich, prawdy nie widzi. Ztąd traci szacunek dla siebie i dla drugich, a co za tem idzie, traci i miłość. Że zaś trudno jest żyć bez miłości, oddaje się dla zagłuszenia grubym namiętnościom, prowadzącym do zezwierzęcenia. Człowiek, okłamujący sam siebie, sam siebie też krzywdzi. Wymyśla krzywdy i obrazy, których jakoby od ludzi doznał, i wydyma je do olbrzymich rozmiarów, robiąc chętnie z muchy wołu. Co więcej, to poniżenie sprawia mu szczególniejszą przyjemność, polegającą na kłamstwie i wewnętrznej rozterce. Ale wstańże pan, proszę bardzo. Przecież to, co pan robisz w tej chwili, jest także kłamstwem.
— Święty człowieku! — zawołał Fedor Pawłowicz — pozwól mi ucałować twą rękę! — to mówiąc, podskoczył szybko i ucałował szczupłą rękę starca. — Masz słuszność we wszystkiem. Istotnie, szczególniejsza to przyjemność poniżać się samemu i przedstawiać w najgorszych barwach. Ja też uprawiałem ten zwyczaj do ostatnich granic, ale robiłem to głównie dla estetyki, dla piękna. Bo o jednem zapomniałeś tylko, wielki starcze, że to pięknie, bardzo pięknie wygląda... być skrzywdzoną ofiarą. Kłamałem też wistocie całe życie, co dzień i co godzina. Kłamstwem jestem, jak wiadomo i ojcem kłamstwa, t. j. chciałem powiedzieć synem kłamstwa. (Nie jestem wogóle silny w cytatach). Tylko, aniele miły! tak, jak o Diderocie, to przecie można, Diderotowi to przecie nie zaszkodzi. Co innego, gdyby to komu szkodę przyniosło. Ale! ale! wielki starcze! o mało nie zapomniałem. Miałem tu być już trzy lata temu, dla rozjaśnienia pewnych wątpliwości. Tylko, proszę nie pozwól, wasza świętobliwość, aby mi Piotr Mjusow przerwał. Czy to prawda, ojcze, że jest opowiadanie w „żywotach świętych” o jednym męczenniku, który będąc ścięty, podjął głowę swoją i ucałował ją z miłością, a potem szedł długi czas jeszcze, obsypując ją pocałunkami?...
— To nieprawda — odparł starzec.
— Niema nic podobnego w „żywotach świętych”, któż był ten męczennik? — spytał ojciec bibliotekarz.
— Nie znam jego imienia, nic nie wiem, oszukano mnie widocznie, to Piotr Aleksandrowicz, ten sam, co rozgniewał się za Diderota, opowiedział mi tę bajkę.
— To nieprawda, nigdy ci tego nie opowiadałem. Wogóle przecież nie rozmawiam z tobą — zaprotestował Mjusow.
— Nie mówiłeś wprawdzie bezpośrednio do mnie, ale opowiadałeś tę historyę na cały głos w jednem towarzystwie. Było to trzy lata temu. Pamiętam doskonale, bo to niedorzeczne opowiadanie zachwiało we mnie wiarę, Piotrze Aleksandrowiczu. Nie domyślałeś się tego wówczas, ale ja, powróciwszy do domu, stałem się niedowiarkiem i odtąd wiara moja wciąż szwankuje. Tak, tak, Piotrze Aleksandrowiczu, tyś jest pierwszą przyczyną moralnego mego upadku.
Fedor Pawłowicz mówił bardzo patetycznie. Nikt, oczywiście, nie brał na seryo odegranej przez niego komedyi. Mimo to, Mjusow rozgniewał się.
— Co za niedorzeczność! — zawołał. — Ile słów, tyle niedorzeczności. Mogłem to kiedyś opowiadać, w żadnym razie tobie. Sam już nie pamiętam, gdzie to słyszałem, w Paryżu, zdaje się, od jednego Francuza. Był to człowiek uczony, który długo bawił w Rosyi i badał jej statystykę; wyczytał to, jakoby, w naszych „żywotach świętych”. Nie sprawdzałem nigdy tego faktu, nie mam zamiaru sprawdzać; powiedziało się coś bez myśli, przy stole; bo to było przy obiedzie.
— Obiad, przez który straciłem wiarę.
— Cóż mnie obchodzi twoja wiara! — zawołał Mjusow. — Potem dodał z pogardą: — brudzisz wszystko, do czego się dotkniesz.
Starzec wstał nagle.
— Darujcie mi, panowie, że zostawię was na chwilę samych, ale czekają tam na mnie ludzie, którzy przyszli tu przed wami. Wy zaś, panie, — dodał żartobliwie, zwracając się do Fedora Pawłowicza — zapomnijcie o kłamstwie, a wszystko będzie dobrze.
Wyszedł, a z nim Alosza i drugi kleryk, którzy pomogli mu zejść ze schodów. Alosza z przyjemnością opuszczał zebranie, rad, że krewni jego, mimo wszystko, nie ściągnęli na siebie niechęci starca.
Starzec zwrócił się ku galeryi dla pobłogosławienia czekających tam na niego pielgrzymów, ale stary Karamazow zatrzymał go jeszcze przy drzwiach.
— Święty człowieku! — zawołał z przejęciem — pozwól mi raz jeszcze ucałować twą rękę! Tak, widzę teraz, że można mówić swobodnie w twojej obecności, że można żyć przy tobie. Myślicie może, że ja zawsze wyprawiam takie błazeństwa? Robiłem to dziś umyślnie dla wypróbowania waszej świętości. Chciałem wiedzieć, czy znajdzie się miejsce dla ukorzenia mego wobec wielkości waszej. Ale teraz poznałem, że można z wami żyć, odtąd zatem milczeć będę jak grób i nie powiem ani słowa aż do końca naszej wizyty. Macie na to moje słowo. Teraz ty, Piotrze Aleksandrowiczu, masz głos, jesteś panem sytuacyi, na całych dziesięć minut.
Na dole, w galeryi, zbudowanej na zewnątrz pustelni, oczekiwało już około dwudziestu kobiet wiejskich. Prócz nich czekała jeszcze na starca pani Chachłakow z córką, właścicielka ziemska z okolic Charkowa. Panie te umieszczono w osobnej rozmównicy, przeznaczonej dla dam z wyższego towarzystwa. Matka młoda, jeszcze ładna, wytwornie ubrana kobieta, o bladej cerze i prawie zupełnie czarnych oczach, była już od pięciu lat wdową, mimo, że liczyła dopiero lat 33. Córka jej, czternastoletnia dziewczynka, miała nogi sparaliżowane. Od sześciu miesięcy nie mogła chodzić i wożono ją w fotelu. Bardzo ładna, chociaż wychudzona skutkiem choroby, uśmiechała się wciąż, a z jej oczu wielkich i ciemnych, ocienionych długiemi rzęsami, przeświecała dziecięca pustota. Matka miała zamiar wywieźć ją za granicę dla przeprowadzenia kuracyi, ale interesa majątkowe zatrzymywały ją jeszcze na miejscu. Przed trzema dniami poznały obie poraz pierwszy starca Zosimę, a dziś przybyły znowu, prosząc usilnie, aby im było wolno oglądać raz jeszcze wielkiego „uzdrowiciela”. Prócz nich, oczekiwał także na starca zakonnik, przybyły z jednego z odleglejszych klasztorów, dla otrzymania błogosławieństwa starca.
Starzec poszedł najpierw do wieśniaczek. Ujrzawszy go, tłoczyć się poczęły tłumnie dokoła schodów, oddzielających dolną galeryę od pustelni. Starzec zatrzymał się na najwyższym stopniu, włożył na siebie stułę i błogosławił klęczące kobiety.
Najpierw przyprowadzono przed niego t. zw. „klikuszę” (rodzaj opętanej), która, ujrzawszy starca, wydawać zaczęła przeraźliwe krzyki i zanosiła się od łkania, drżąc na całem ciele. Starzec przykrył jej głowę stułą i odmówił nad nią krótką modlitwę, poczem chora uspokoiła się natychmiast.
W dzieciństwie widywałem nieraz po wsiach podobne kobiety, t. zw. „klikusze”. Widziałem sam, jak wprowadzano je do cerkwi wyjące, jak psy, i jak uspokajały się przed ołtarzem, na czas jakiś przynajmniej. Dziwiło mnie to bardzo i przerażało. Ale panowie obywatele wiejscy, a także moi nauczyciele miejscy, upewniali mnie, że to wszystko było udaniem i że mniemane chore uchylały się w ten sposób od pracy, że wreszcie surowe obchodzenie się jest najskuteczniejszym środkiem na tego rodzaju zmyślone choroby. Znacznie później dopiero dowiedziałem się ze zdziwieniem, że niema w tem najmniejszego oszukaństwa i że jest to ciężka i aż nadto rzeczywista choroba nerwowa, bardzo rozpowszechniona wśród rosyjskich wieśniaczek. Choroba ta jest jednym więcej dowodem, w jak nieznośnych warunkach żyją nasze wiejskie kobiety, a jest zwykle skutkiem oddawania się ciężkiej pracy, zbyt wcześnie po uciążliwych chorobach porodowych, odbywanych bez pomocy lekarza, lub też wynika z ciężkich zmartwień, ze złego obchodzenia się i z wielu innych rzeczy, których niektóre temperamenta kobiece zupełnie znieść nie mogą. Co się tyczy natychmiastowego uzdrowienia w kościele, które, mówiąc nawiasem, uważane zwykle bywa przez wielu za klerykalną komedyę, jest to prawdopodobnie zupełnie naturalne zjawisko. Baby, przyprowadzające chorą i ona sama, wierzą najmocniej, że duch nieczysty, powodujący jej opętanie, ustąpi natychmiast w miejscu świętem. Oczekiwanie cudu, i to cudu pewnego, musi z konieczności wywołać silne wstrząśnienie w nerwowym ustroju psychicznie chorej kobiety, to też w chwili spełnienia obowiązujących obrządków następuje reakcya, która staje się istotnie przyczyną cudu. Tak się też stało i teraz, zaledwo starzec przykrył głowę chorej stułą i odmówił nad nią przepisane modlitwy.
Wszystkie prawie Kobiety, obecne cudownemu uleczeniu, płakały ze wzruszenia, jedne cisnęły się dokoła starca, chcąc przynajmniej ucałować jego suknie, inne szeptały pacierze. Pobłogosławił je wszystkie, a z niektóremi zamienił słów kilka.
Uleczoną „Klikuszę” znał on już dawniej, przyprowadzano mu ją bowiem nieraz dla uspokojenia gwałtownych ataków, zauważył jednak kilka kobiet, przybyłych z odleglejszych okolic.
— Wy zdaleka? — przemówił do nie starej jeszcze kobiety o wyglądzie alkoholiczki, której twarz była już nie opalona, a wprost czarna od słońca. Kobieta klęczała, zapatrzona nieruchomo w starca, a w oczach jej widniała ekstaza.
— Oj! zdaleka! ojcze ty mój, zdaleka! trzysta wiorst ztąd; oj, bardzo zdaleka! — powtarzała, kiwając miarowo głową i przewlekając śpiewnie wyrazy.
Smutek ludu bywa najczęściej cierpliwy i zamknięty w sobie. Niekiedy jednak, zwłaszcza u kobiet, wylewa się on potokiem łez i użaleń, a nie należy sądzić, aby smutek taki lżejszy był do zniesienia od milczącego. Jest to ból, który odrzuca pociechę i karmi się sam sobą, nieutulone zaś zawodzenia rozraniają jeszcze bardziej cierpienie.
— Jesteście zapewne mieszczanką? — mówił dalej starzec, wpatrując się w nią ciekawie.
— Z miasta jesteśmy, ojcze ty mój, aleśmy chłopi. Do was tu przyszłam, ojcze mój. Słyszeli my o tobie. Pochowałam ja syneczka mego, dzieciątko moje, a teraz chodzę i do Boga się modlę. Byłam już we trzech klasztorach, to mi wszędzie mówili: „Tam idź, Nastusiu”, tam, do ciebie znaczy, ojcze. To i przyszłam; wczoraj do cerkwi, dziś tu.
— Po kim płaczesz?
— O syna mego płaczę, ojcze ty mój, o niego się smucę, o mego syna! Trzy latka mu już było i trzy miesiące, a był ostatni. Mieliśmy ich trzech, Nikitiuszka i ja, ale nie chowają się nam dzieci, nie chowają. Tamtych nie tak jeszcze było żal, ale tego ostatniego... zapomnieć nie mogę. Ciągle mi się zdaje, że jest przy mnie, ani odejdzie. Patrzę na koszulki jego, na trzewiczki i płaczę. Porozkładałam naokoło siebie wszystko, co było jego, do czego się dotykał, patrzę na to, patrzę i... płaczę. Powiedziałam Nikitiuszce (to mój mąż tak się nazywa): „Puść mnie z domu, pójdę po miejscach świętych.” „Mój” jest dorożkarzem i nie jesteśmy wcale biedni, ojcze, o nie. Mamy konie własne i wózki i powóz. Ale co nam z tego? Mój Nikitiuszka już i pić zaczyna, pijał on i dawniej, ale nie tyle. A teraz wciąż, jak tylko z domu wyjdę. Alboż ja teraz dbam o niego? Już trzy miesiące jakem z domu odeszła. Nic mi już dziś nie w głowie, nic mi się nie chce, wszystko już dla mnie skończone, wszystko, wszystko.
— Słuchajcie, matko — rzekł starzec. — Jeden wielki święty spotkał kiedyś w kościele taką, jak ty, matkę, płaczącą także po jedynem dziecku, które jej Bóg zabrał. „Czyż nie wiesz o tem — rzekł święty — że prośby i modlitwy małych, niewinnych dzieci znajdują zawsze posłuch u Boga ponad wszystkiemi innemi? Panie — mówią one — i pocóż nam było dawać życie, skoroś je zaraz odebrał? — i proszą i modlą się tak usilnie, że Bóg daje im miejsce między aniołami. Nie płacz więc, kobieto, bo dziecko twoje jest aniołem przed Panem.” Tak mówił święty, który nie mógł kłamać. Tak też i twój synek, matko, stoi teraz przed obliczem Pana, pełen wesela i modlący się za ciebie.
Kobieta słuchała go, nie podnosząc głowy, i westchnęła ciężko.
— To samo powiada i mój Nikitiuszka, żeby mnie pocieszyć: „Nie płacz! — powiada — głupia! i czego płakać? Nasz jest u Pana Boga i śpiewa z aniołami.” Mówi tak, żeby mnie pocieszyć, ale sam przecież płacze tak samo jak i ja. Widzę ja to dobrze, to też mówię do niego: wiem ja dobrze, Nikitiuszka, że nie może on być gdzieindziej, jak tylko w domu Bożym. Ale tu go niemasz, niema go tu między nami. Gdybym go mogła zobaczyć choć raz jeden, jedyny, jak ugania po podwórzu, wołając tym swoim głosikiem: „mamo! gdzie ty?” Gdybym choć raz mogła posłyszeć te jego małe nóżki, któremi tak prędko śmigał, gdy biegł do mnie przez izbę; wcisnęłabym się gdzie w kącik i słowabym nie rzekła, żebym go tylko widzieć mogła. A tu nic i nic! Oto paseczek jego — mówiła, wydobywając z za stanika szychowy pasek, — a jego niema już i nie obaczę go... i nie posłyszę nigdy już, nigdy...
Ukryła twarz w dłoniach, wybuchając nanowo łkaniem, a łzy płynęły jej przez palce.
— Oto Rachel starożytna opłakuje dzieci swe i pocieszyć się nie może — rzekł starzec. — Taki już los na ziemi was, matek. Płacz więc, płacz, i nie szukaj pociechy, nie trzeba nawet, abyś jej szukała. Ale ile razy płaczesz, wspomnij sobie, że syn twój jest między aniołami i patrzy na ciebie z wysokości Niebios i raduje się łzami twemi, które pokazuje Panu. Długo jeszcze, długo trwać będzie ten wielki macierzyński płacz twój, a łzy twoje staną się jako rosa oczyszczająca, która zmyje wszystkie grzechy twoje. Modlić się będę za spokój duszy synka twojego. Jak mu było na imię?
— Aleksy, ojcze mój.
— Ładne imię. Modlić się więc będę za duszę sługi Bożego, Aleksego.
— Tak, tak; sługi Bożego Aleksego.
— Wielki to był święty, święty Aleksy. Modlić się też będę do niego, aby zmniejszył twój smutek, i o zdrowie dla męża twojego. Ale pamiętaj, że to grzech opuszczać męża; wracaj do niego i miej o nim staranie. Synek twój patrzy na was z nieba i widzi, żeś ty ojca jego rzuciła...
Słuchaj jeszcze, co ci powiem. Albo twój syn przyjedzie tu wkrótce, albo napisze do ciebie. Słuchaj i wierz. Syn twój żyje, ja to mówię.
— O! ty ukochanie nasze. Niech cię Bóg błogosławi, dobroczyńco nasz, który modlisz się za nami i grzechy nam odpuszczasz.
Tymczasem starzec zwrócił uwagę na młodą wieśniaczkę, której oczy świeciły w tłumie chorobliwym blaskiem.
— Ty z czem przyszłaś, córko moja?
— Rozgrzeszenia proszę dla grzesznej duszy mojej — przemówiła cicho i bez pośpiechu, poczem uklękła i pokłoniła mu się do nóg.
— Zgrzeszyłam, ojcze! i boję się grzechu mego!
Starzec usiadł na najniższym stopniu schodów, kobieta zbliżyła się do niego, nie wstając z klęczek.
— Wdowa ja od trzech lat — zaczęła półszeptem, jakby wzdrygając się sama przed sobą. — Źle mi było za mężem, stary był, bił mnie wciąż. Aż zasłabł i leżał chory. Wtedy myślę, wstanie i znów bić będzie — i pomyślałam...
— Czekaj — przerwał starzec, i przybliżył usta do szepczących warg.
Spowiedź kończyła się cicho, tak, że nic już prawie niebyło można dosłyszeć.
— To już trzeci rok? — spytał starzec.
— Trzeci rok. Z początku myślałam, że to nic, a teraz chora jestem z tej zgryzoty.
— Zdaleka?
— Pięćset wiorst ztąd, ojcze.
— Mówiłaś na spowiedzi?
— Mówiłam już dwa razy.
— I dostałaś rozgrzeszenie?
— Dostałam, ale i tak boję się, umierać się boję.
— Nie bój się, niczego się nie bój, Bóg przebaczy ci wszystko, bylebyś tylko miała szczerą skruchę. Niema na całej ziemi takiego grzechu, któregoby Bóg nie chciał przebaczyć tym, co naprawdę żałują. Człowiek nie może popełnić grzechu tak ciężkiego, któryby przewyższył miłosierdzie Boże. Pamiętaj, córko, że Bóg kocha ciebie tak, jak sobie nawet tego wyobrazić nie możesz, pomimo grzechu twego, a nawet dla twego grzechu, jeśli go szczerze żałować będziesz. Więcej jest przecie w niebie radości z jednego nawróconego grzesznika, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych. Przestań się bać. Tylko bądź dobra dla ludzi, krzywdy przebaczaj; nieboszczykowi też daruj w sercu wszystko, co ci kiedy złego zrobił. Pogódź się z nim w duchu. Kto żałuje, ten kocha, a kto kocha, ten już jest człowiekiem Bożym. Miłość odkupuje wszystko i wszystko zbawia. Jeżeli tu ja, człowiek grzeszny, jak i ty, ulitowałem się nad tobą, to cóż dopiero Bóg. Miłość, to skarb taki drogocenny, że okupić nią można nietylko własne, ale i cudze grzechy. Odejdź w pokoju, córko, i nie lękaj się.
Przeżegnał ją trzy razy, potem zdjął z siebie medalik i zawiesił go na jej szyi. Następnie wstał i spojrzał z uśmiechem na zdrową, tęgą babę, z tłustym dzieciakiem na ręku.
— Przychodzę z Wyszyhory, ojcze.
— To o sześć wiorst ztąd, ciężko wam było dźwigać dzieciaka tyle drogi, a czego wam potrzeba?
— Przyszłam choć popatrzeć na ciebie, ojcze. Bywałam ja już tutaj, aleś ty zapomniał, krótką masz pamięć, że mnie nie pamiętasz. Powiadali u nas, żeś ty chory; „pójdę, myślę, obaczyć sama, jak tam z nim.” To i przyszłam. Jaki ty tam chory? jeszcze i dwadzieścia lat pożyjesz z Bożą pomocą. Mało to za ciebie modli się ludzi?
— Bóg ci zapłać, córko moja.
— Mam tu i prośbę do ciebie, ojcze, ot niewielką. Przyniosłam sześćdziesiąt kopiejek, daj ty je, ojcze, komu biedniejszemu odemnie. Zaraz sobie pomyślałam. „Najlepiej jemu oddam, on już tam będzie wiedział, kto najpotrzebniejszy.”
— Bóg ci zapłać za serce twoje, dobra jesteś, miłuję cię, więc i zrobię, jak prosiłaś. A to twoje dzieciątko, chłopiec to? czy dziewczyna?
— Dziewczyna, ojcze miły, Elżbietka jej na imię.
— Niech was Bóg błogosławi obie, ciebie i twoją Elżbietkę. Zostańcie z Bogiem, matko. Bądźcie zdrowe wszystkie moje owieczki.
Pobłogosławił wszystkich i pokłonił się im nizko.
Pani Chachłakow, obywatelka wiejska, która była obecna całemu temu przyjęciu, płakała cicho, ocierając łzy chusteczką. Była to dama światowa, ale przytem bardzo uczuciowa i dobra z natury. Gdy starzec zbliżył się wreszcie do niej, przyjęła go z zachwytem.
— Boże mój! ileż rozkoszy doznałam, patrząc na tę cudowną scenę...
Wzruszenie przerywało jej mowę.
— Och! rozumiem teraz, dlaczego lud tak was kocha, ojcze! Ja także kocham lud, bo i jakże tu nie kochać tego naszego dobrego, pięknego, wielkiego ludu.
— Pani życzyła sobie raz jeszcze mówić ze mną. Jakże zdrowie córki pani?
— O tak, pragnęłam gorąco widzieć was raz jeszcze, ojcze. Gotowa byłam czekać trzy dni na klęczkach pod waszem oknem, byleby tylko dostąpić szczęścia obcowania z wami. Przyjechałyśmy tu obie z córką, aby wyrazić wam naszą bezgraniczną wdzięczność za cudowne uzdrowienie. Uzdrowiliście moją Lizę krótką waszą modlitwą i dotknięciem rąk waszych. Przybyłyśmy więc tu, aby ucałować raz jeszcze te ręce czcigodne i podziękować wam.
— Przecież, jak widzę, córka pani nie chodzi jeszcze o własnych siłach. Gdzież jest więc uzdrowienie?
— Ale gorączka w nocy ustała zupełnie od czwartku, a przytem i nogi mniej są obrzęknięte — przerwała nerwowo dama.
— Dziś rano wstała zdrowa, spała całą noc, popatrzcie tylko ojcze jakie ma rumieńce, jak jej oczka świecą. Wpierw płakała ciągle, a teraz się śmieje, wesoła zadowolona. Dziś kazała się koniecznie postawić na nogi i stała całą minutę bez niczyjej pomocy. Posłałam po naszego doktora Werzenschube, a ten wzrusza ramionami i powiada, że nic nie rozumie. Jakże tu nie dziękować wam, ojcze? jak nie okazać wdzięczności? Podziękujże, Liza, podziękuj!
Śliczna twarzyczka Lizy przybrała nagle wyraz poważny, podniósłszy się z wysiłkiem na krześle, złożyła obie ręce, patrząc dziękczynnie na starca, nie wytrzymała jednak długo i roześmiała się serdecznie.
— To z niego! to z niego! — wołała, pokazując na Aloszę, zażenowana niby, że nie umiała utrzymać powagi.
Ktoby spojrzał uważnie na twarz Aloszy, stojącego o parę kroków za starcem, dostrzegłby nagły rumieniec i przelotny błysk oczu, które natychmiast spuścił.
— Ona ma do pana polecenie, — przemówiła pani Chachłakow, podając Aloszy rękę, opiętą w elegancką rękawiczkę.
Starzec obejrzał się i spojrzał uważnie na Aloszę, który tymczasem zbliżył się do Lizy. Dziewczynka zrobiła bardzo ważną minę.
— Katarzyna Iwanówna przysyła to panu przezemnie — rzekła, podając Aloszy elegancki bilecik. — Przytem prosi ona pana, żebyś pan do niej przyszedł i to jaknajprędzej, tylko proszę się nie wymawiać i przyjść koniecznie.
— Katarzyna Iwanówna chce mnie widzieć? i pocóż to? — szepnął Alosza, na którego twarzy odbiło się zakłopotanie.
— To z powodu Dymitra Fedorowicza, — objaśniła szybko pani Chachłakow. — Katarzyna Iwanówna powzięła jedno postanowienie, co do którego postanowiła się pana poradzić. Nie wiem dobrze, o co to chodzi, wiem tylko, że pragnie, aby się to stało jaknajprędzej. Powinien pan pójść tam koniecznie, to nawet chrześcijański obowiązek.
— Raz ją tylko w życiu widziałem — tłómaczył się Alosza.
— To taka piękna, taka niepospolita dusza, niezwykła chociażby już cierpieniem swojem. Pomyśl pan tylko, ile już przeniosła, a ile jeszcze przenieść musi, to okropne! okropne!
— Więc dobrze, przyjdę, — rzekł Alosza, przebiegłszy oczyma zagadkowy bilecik, w którym prócz usilnej prośby o przybycie nie było żadnych wyjaśnień.
— Ach! jak to ładnie będzie ze strony pana, — zawołała Liza z przejęciem. — A ja myślałam, że pan nie zechce przyjść. Mówiłam mamie, nie przyjdzie napewno, on myśli o swojem zbawieniu. Jaki pan dobry! kochany! jak się cieszę, że mogę to panu powiedzieć.
— Liza! — strofowała ją matka, uśmiechając się przytem mimowoli.
— To i do nas proszę przyjść, Aleksy Fedorowiczu. Pan nie chce u nas bywać, tymczasem Liza, mówiła mi już dwa razy, że tylko przy panu czuje się dobrze.
Alosza podniósł zdziwione oczy i zarumienił się znów, nie wiedzieć czego, poczem uśmiechnął się mimowoli. Starzec nie zważał już na niego, zajęty rozmową z braciszkiem zakonnym, przybyłym z odległego klasztoru, gdzieś aż z Oboszka. Była to natura prosta, o pojęciach ciasnych, ale wiarę miał silną i upartą. Starzec pobłogosławił go i zaprosił na dłuższą rozmowę do celi.
— Jakim sposobem zdołacie sprawiać takie cuda, — pytał z przejęciem braciszek, myśląc o uzdrowieniu Lizy.
— Mówiłem już o tem poprzednio. Przedewszystkiem, polepszenie zdrowia nie jest jeszcze uleczeniem, przytem mogły się do tego przyczynić inne jeszcze powody. Jeżeli zresztą było coś, to tylko z woli Bożej, bo nic się bez woli Bożej nie dzieje. Odwiedźcie mnie, proszę, dziś jeszcze — dodał starzec, zwracając się do braciszka — czasu już mam niewiele, bo chory jestem i dni moje są policzone.
— O nie! nie! Bóg uchowa was długo jeszcze — wołała pani Chachłakow. — Zresztą nie wyglądacie wcale na chorego, ojcze, przeciwnie, zdrowo i wesoło.
— Istotnie, czuję się dziś daleko lepiej, ale wiem, że to chwilowe, znam swoją chorobę i wiem, że uleczoną być nie może. W każdym razie cieszy mnie to bardzo, że wyglądam wesoło, bo Bóg stworzył nas dla szczęścia i kto się czuje w pełni szczęśliwy, ten może śmiało o sobie powiedzieć, że spełnia swój obowiązek i wykonywa przykazania Boże. Wszyscy ludzie sprawiedliwi, męczennicy i święci byli weseli.
— Ach, jak wy to pięknie mówicie, ojcze! takie śmiałe, piękne słowa, choć na kamieniu ryć. Ale mimo to szczęście! szczęście! i gdzież ono? Kto może powiedzieć o sobie, że jest naprawdę szczęśliwy? O! skoro byliście tak łaskawi, ojcze, i dopuściliście raz jeszcze do rozmowy z sobą, to raczcie wysłuchać tego, czego nie odważyłam się wypowiedzieć dotąd, tego, co mnie tak męczy, tak męczy już oddawna.
Mówiąc to, egzaltowana dama złożyła błagalnie ręce, patrząc na starca.
— Cóż to być może?
— Cierpię! ach, cierpię z powodu niewiary.
— Nie wierzy pani w Boga?
— O nie, tegobym nie śmiała pomyśleć, ale przyszłe życie, to taka zagadka, że nikt rozwiązać jej nie może. Posłuchajcie mnie, ojcze, wy, uzdrowicielu duszy ludzkiej, ja nie śmiem żądać, abyście mi bezwzględnie wierzyli, ale daję wam najświętsze słowo, że nie przyszłam tu przez zwykłą ciekawość, bo cierpię doprawdy bardzo i dręczę się wątpliwościami, a niemam do kogo się zwrócić. Boże, co wy sobie o mnie myślicie, ojcze!
I załamała ręce z rozpaczy.
— Niech się pani o to nie troszczy, wierzę najzupełniej w szczerość jej słów.
— O, jakże wam jestem wdzięczna, ojcze! Bo to nieraz zamykam oczy i myślę sobie. Wszyscy niby wierzą, ale zkąd się to wzięło? Podobno wiara pochodzi ze strachu, jakiego doznawał człowiek niegdyś, wobec groźnych zjawisk przyrody, a naprawdę, to tam nic niema. Więc jakże? Mam wierzyć całe życie, a potem umrę i nic, nic po mnie nie zostanie, „tylko zielsko wyrosłe na grobie”, jak powiedział któryś poeta. To okropne! Jak odzyskać wiarę? W dzieciństwie wierzyłam bezmyślnie, mechanicznie, ale dziś potrzebuję dowodów. A jak to dowieść? Przyszłam też do stóp twoich, ojcze, prosić o radę. Bo myślę, że jeżeli opuszczę tę sposobność, to mi już nigdy nikt nic nie powie. Tymczasem widzę, że dla innych ludzi to kwestya zupełnie obojętna, nic ich to nie obchodzi. Mamże jedna dźwigać taki ciężar? jak dowieść? jak dowieść? to zabijające.
— Bezwątpienia, to musi być zabijające. Ale dowieść tego niepodobna. Można się jednak utwierdzić w wierze.
— Jakże to?
— Miłością, i to miłością czynną. Trzeba kochać bliźniego swego w czynie, a w miarę tego, jak się oddajemy takiej miłości, wzrasta w nas wiara w Boga i nieśmiertelność duszy. Ci zaś, którzy dochodzą do zapomnienia o sobie, nie doznają już żadnych wątpliwości.
— Miłość czynna! Otóż i znów zagadka — i to jaka jeszcze! Ja tak kocham ludzkość, że niekiedy, wierzcie mi, ojcze, marzę o porzuceniu wszystkiego, nawet mojej Lizy, i gotowa jestem zostać siostrą miłosierdzia. Zamykam oczy, myślę o tem i czuję w sobie nieprzebrane siły.. Najstraszniejsze rany nie obudziłyby we mnie wstrętu. Obmywałabym je własnemi rękami, całowałabym je.
— To już bardzo dobrze, że pani takie myśli przychodzą, ale należałoby spełnić wówczas rzeczywiście jaki dobry uczynek.
— Tak, ale czy wytrwałabym długo na takiej drodze? — przerwała z zapałem dama — to mnie właśnie najbardziej męczy. Zamykam oczy i myślę sobie: Co będzie, jeżeli, naprzykład, chory, któremu się poświęcę, nie odpowie mi wcale wdzięcznością, a przeciwnie, okaże się grymaśny, zły, grubijański — łajać mnie będzie, albo jeszcze skarżyć się na mnie zacznie przed zwierzchnią władzą (jak się to często zdarza w szpitalach). To wówczas co? Z przerażeniem widzę, że nie mogłabym znieść spokojnie niewdzięczności, że pracować zdolna jestem jedynie za zapłatą, że za miłość potrzebuję miłości — inaczej kochać nie jestem w stanie nikogo.
Zdawała się być do najwyższego stopnia przekonana o trafności swoich argumentów, to też po skończeniu swej przemowy spojrzała z tryumfem na starca.
— To samo prawie, co pani, mówił mi kiedyś jeden doktór, człowiek już starszy i niezaprzeczenie rozumny.
Mówił to niby żartem, ale nie bez goryczy. „Kocham ludzkość do najwyższego stopnia — powiadał — ale co mnie samego dziwi, że im bardziej kocham ludzi wogóle, tem mniej lubię ich każdego z osobna. W marzeniach moich dochodzę do tego, że gotów byłbym dać się ukrzyżować dla dobra ludzkości i kto wie, czy nie zrobiłbym tego rzeczywiście, gdyby zachodziła konieczność. Wiem jednak z doświadczenia, że w życiu codziennem nie byłbym w stanie przemieszkać paru dni we wspólnym pokoju z przyjacielem. Czyjakolwiek bliższa obecność krępuje już mnie i razi. Zdolny jestem znienawidzieć w ciągu 24 godzin najzacniejszego człowieka za to tylko, że jeden siedzi za długo przy obiedzie, a drugi uciera nosa za często. Słowem, staję się wrogiem wszystkich, którzy mają ze mną styczność, co mi nie przeszkadza coraz goręcej i płomienniej kochać ludzkość całą.”
— No i co robić w takim razie? co robić? To może przecież doprowadzić do rozpaczy.
— To już bardzo wiele, że zdaje pani sobie sprawę z usposobienia swego. Chociaż jeśli mi pani to wszystko wyznała jedynie dla uzyskania pochwały za szczerość swoją, to nie doprowadzi to pani wcale do udoskonalenia się w czynnej miłości, pozostanie pani przy swoich marzeniach, a życie przejdzie, jak marny cień. Gdy, przeciwnie, skoro pani przejdzie do czynnej miłości, obawy pani przeminą, znikną niepewności co do przyszłego życia.
— Przerażacie mnie, ojcze, waszą przenikliwością. Przekonałam się dopiero teraz, w chwili, gdym mówiła z wami, że oczekiwałam, wistocie, pochwały z ust waszych za szczerość, z jaką wyznałam niezdolność swą do znoszenia niewdzięczności. To zupełnie, jakbyście mnie podsłuchali, odgadli, nauczyli rozumieć samą siebie.
— W każdym razie pani jest naprawdę dobra, a z tego, co pani o sobie mówi, widocznem jest, że się pani znajduje na dobrej drodze — tylko nie należy z niej schodzić. Staraj się pani przedewszystkiem unikać kłamstwa, a zwłaszcza okłamywania samej siebie. Nie trzeba się również lękać, bo strach jest właśnie najgorszym gatunkiem kłamstwa. Nie lękaj się pani własnej nieudolności w osiągnięciu miłości czynnej, a nawet nie trwóż się pani zbytecznie własnymi złymi postępkami. Żałuję, że nie mogę pani dokładnie określić różnicy, jaka zachodzi między miłością w marzeniu, a w czynie. Miłość w marzeniu wymaga objawów nagłych, szybko wykonalnych, i chce, aby ją wszyscy widzieli. Jest to miłość, która potrafi niekiedy oddać nawet życie w ofierze, byle ofiara nie trwała długo, byle wszyscy widzieli i chwalili, jak na scenie. Miłość zaś czynna — to praca i wysługa, to utrzymanie siebie w karbach, a dla wielu trudna nauka. Za to w chwili, gdy się nam wydaje, że wysiłki nasze są daremne i że nas nigdy nie doprowadzą do celu, cel ów jest już prawie osiągnięty, a tajemna moc Boża, która wiodła nas i podtrzymywała, objawia się nam w całej swej cudownej potędze. Ale dość już. Daruje mi pani, że dłużej bawić nie mogę, bo czekają tam na mnie, dowidzenia więc.
Dama płakała.
— A Liza! moja Liza! Pobłogosławcie ją przecie, ojcze!
— Nie zasługuje na to — odrzekł żartobliwie starzec — dokazywała tu cały czas i wyśmiewała się z Aloszy.
Rzeczywiście, Liza zauważyła odrazu, że wzrok jej wprowadza Aloszę w zakłopotanie i że chłopak unika go starannie. Bawiło ją to niezmiernie i umyślnie wpatrywała się w niego ustawicznie, gdy zaś Alosza, podniósłszy oczy, spotykał się z jej wejrzeniem, śmiała się tryumfująco. Alosza schronił się za plecy starca, ale i to nie na wiele się przydało, bo Liza, wychyliwszy się z krzesła, patrzyła wciąż w jego stronę, a gdy udało się jej raz jeszcze podchwycić ukradkowe jego wejrzenie, rozśmiała się tak hałaśliwie, że zwróciło to uwagę starca.
— Ach, ty swywolnico! Czemuż to starasz się go zawstydzić?
Twarzyczka Lizy spoważniała nagle i pokryła się silnym rumieńcem. Oczka jej błysnęły i skarżyć się zaczęła nerwowo, nawpół żałosnym, nawpół gniewnym głosikiem:
— A czemuż on jest taki? czemu zapomniał o wszystkiem? Pierwej przychodził do nas, bawił się ze mną, nosił mnie kiedyś na ręku i uczył czytać, a dwa lata temu, kiedy się ze mną żegnał, mówił, że zawsze będziemy w przyjaźni. A teraz boi się mnie, zbliżyć się nie chce. Czemu nigdy do nas nie przyjdzie, a my z mamą wiemy, że do innych chodzi. Mnie to przecież przykro. On pierwszy powinien przypomnieć sobie i przyjść. I poco włożyliście mu tę długą suknię, w której ruszać się nie może, ani biegać, boby zaraz upadł.
Tu zaśmiała się znów właściwym sobie nerwowym, przewlekłym śmiechem.
Starzec wysłuchał jej z dobrotliwym uśmiechem i pobłogosławił z czułością, ona zaś ujęła go za rękę, którą podnieść chciała do ust i zapłakała nagle.
— Nie gniewajcie się na mnie, ojcze; ja wiem, że jestem głupia i nic nie rozumiem. Alosza dobrze robi, że do mnie przyjść nie chce.
— Przyślę ci go niezawodnie — rzekł stanowczo starzec.
Nieobecność starca w celi trwała jakie dwadzieścia pięć minut. Było już wpół do pierwszej gdy do niej wrócił, a Dymitra Fedorowicza, z którego powodu odbywało się całe zebranie, dotąd jeszcze nie było. Zapomniano jednak o nim prawie zupełnie, a gdy starzec wrócił do celi, zastał gości swoich zajętych bardzo ożywioną rozmową. Toczyła się ona głównie pomiędzy dwoma ojcami zakonnymi i Iwanem Fedorowiczem. Mięszał się wprawdzie do niej i Mjusow, ale mało zwracano na niego uwagi, nie odpowiadając mu wcale; był widocznie na drugim planie, co zwiększało jego rozdrażnienie. Poprzednio już przymawiali sobie z Iwanem Fedorowiczem, który go najwyraźniej lekceważył.
„Było się dotąd conajmniej na wysokości postępowych prądów europejskich, a oto przychodzi młode pokolenie, które nas wyraźnie ignoruje” myślał z goryczą Mjusow.
Stary Karamazow, pamiętny danego słowa, milczał istotnie czas jakiś, radując się w cichości niepowodzeniem Mjusowa, nie wytrzymał jednak długo i, pochylając się do ucha swego antagonisty, począł go znów drażnić przycinkami.
— Miałeś przecie odjechać, aby nie kompromitować się w tak marnej kompanii, a teraz, jak widzę, nie ruszysz się ztąd, póki im nie pokażesz całego swego rozumu.
— Ty znowu zaczynasz! Właśnie, że zaraz odjadę!
— Odjedziesz, ale ostatni — odrzekł Fedor Pawłowicz, w chwili właśnie wejścia starca.
Spór ucichł na chwilę, ale starzec, usiadłszy na dawnem miejscu, zachęcał uprzejmie do dalszej rozmowy. Alosza, który umiał doskonale rozpoznawać najlżejszą zmianę w twarzy swego mistrza, zauważył jego niezwykłe znużenie. W ostatnich czasach choroba starca pogorszyła się tak, że, skutkiem wycieńczenia sił, ulegał on kilkakrotnym omdleniom. Alosza obawiał się, aby się to i teraz nie powtórzyło, ale widział jednocześnie, że starzec nie chce żadną miarą przerwać zebrania, jakby miał w tem jakiś swój cel ukryty.
— Mówimy tu o ciekawej broszurze Iwana Fedorowicza — objaśnił starca ojciec bibliotekarz. — Rzecz to bardzo ciekawie napisana i przynosi wiele nowego. Tylko kwestya postawiona jest cokolwiek obosiecznie. Jest to odpowiedź na dzieło jednego duchownego o sądach duchownych.
— Nie czytałem pańskiej broszury, ale wiele o niej słyszałem — odrzekł starzec, przyglądając się bacznie Iwanowi.
— Pan stoi tam na ciekawem stanowisku — objaśniał dalej ojciec bibliotekarz — i jest, jak się zdaje przeciwnikiem rozdziału kościoła od państwa.
— To istotnie ciekawe, a na jakiej zasadzie? — spytał starzec Iwana.
Iwan zwrócił się odpowiedzią do starca i to bynajmniej nie imponująco z góry, jak się tego wczoraj jeszcze obawiał Alosza, ale bardzo skromnie i z uprzedzającą grzecznością.
— Wychodzę z założenia — rzekł on, — że w stosunku kościoła do państwa, takim, jakim on jest dziś pojęty, panować będzie wiecznie zamęt, a to z powodu fałszu, jaki tkwi w samej istocie tegoż stosunku. Kompromis pomiędzy Kościołem, a państwem w takich choćby rzeczach, jak sądy duchowne, jest, mojem zadaniem, niemożliwy. Autor dzieła w tej sprawie, z którym polemizowałem, twierdzi, że Kościół zajmuje w państwie oddzielne stanowisko, ja zaś jestem zdania, że kościół sam w sobie stanowić powinien państwo, nie zaś zajmować w niem nieznaczny jakiś kącik, i sądzę, ze w dalszym rozwoju chrześcijaństwa zmiana taka nastąpić musi.
— Zupełnie słusznie — potwierdził z zapałem ojciec Paisy, uczony milczący zakonnik.
— Ultramontanizm najczystszej wody! — zawołał Mjusow, niecierpliwie przekładając nogę na nogę.
— Autor dzieła o duchownych trybunałach — rzekł ojciec bibliotekarz — wygłasza trzy twierdzenia, które zwalcza pan Karamazow. 1) że żadne publiczne stowarzyszenie nie powinno rozporządzać się obywatelskiemi i politycznemi prawami swoich członków, 2) że władze obywatelsko sądownicze nie należą do Kościoła, jako niezgodne z pojęciem Boskiej instytucyi, 3) wreszcie, że Kościół jest królestwem nie z tego świata.
— Nieprzyzwoita gra słów — przerwał z oburzeniem ojciec Paisy. — Nie rozumiem nawet, jak przedstawiciel duchowieństwa może sobie pozwalać na takie fałszowanie pojęć. Słowa o królestwie nie z tego świata mają w ewangelii zupełnie inne znaczenie. Chrystus Pan ustanowił Kościół na ziemi, musi więc na niej istnieć bez względu na królestwo niebieskie, które, rozumie się, jest nie z tego świata, ale do którego wchodzi się jedynie przez Kościół. Co się tyczy panowania Kościoła, to nastąpi ono niezawodnie pod koniec, jak to mamy przyrzeczone.
Umilkł wreszcie, jakby wstrzymując się od wypowiedzenia dalszych myśli, Iwan zaś wysłuchał go z całym szacunkiem, poczem zwrócił się znów do starca, wyjaśniając mu swoje poglądy.
Słuchano go uważnie, a gdy skończył odpowiedział mu znów ojciec Paisy.
— Tak więc, podług najnowszych teoryi Kościół powinien się z czasem przeobrazić w państwo, zupełnie jakby przechodząc z niższego w wyższy stan rozwoju, i to na to, aby utonąć i zniknąć w tem państwie, ustępując miejsca nauce, duchowi czasu, cywilizacyi i t. p., jeśli zaś ośmieli się sprzeciwić, to wyznaczy mu się osobny kącik w państwie, ale pod ścisłym nadzorem. Dzieje się to dziś wszędzie w europejskich krajach, ale u nas, w Rosyi, powinno być inaczej, t. j. nie Kościół państwem, a państwo ma się stać Kościołem i niczem innem. Czy zrozumiałem pana dobrze? Jeśli tak, to i owszem, „niech będzie”.
— Teraz zaczynam rozumieć — przerwał z uśmiechem Mjusow, przekładając znów nogę na nogę. — Ma to więc być urzeczywistnienie jakiegoś nieskończenie dalekiego ideału, piękna utopia o zniesieniu wojny, dyplomacyi, banków i t. p., coś nakształt chrześcijańskiego socyalizmu; na to zgoda, tylko, że to odległa przyszłość. Ja zaś myślałem, że to kwestya poważna i że Kościół ma już dziś wziąć na siebie obowiązek sądzenia przestępców, skazywania ich na rózgi, katorgę, a nawet i na śmierć.
— Gdyby nawet i dziś Kościół wziął w swoje ręce ogólną władzę sądowniczą, to napewno nie skazywałby przestępców na karę śmierci; zapatrywania na przestępstwo i karę zmieniłyby się nie odrazu zapewne, ale w każdym razie dość szybko — odparł spokojnie Iwan Fedorowicz.
— Czy pan to seryo mówi? — zagadnął Mjusow, patrząc na niego uważnie.
— Gdyby państwo w samej rzeczy stało się Kościołem, to wystarczyłoby wykluczenie przestępcy ze społeczeństwa i nie zachodziłaby najmniejsza potrzeba ucinania mu głowy. Przestępstwo zaś miałoby zupełnie inny charakter. Dziś jest ono wykroczeniem przeciw państwu jedynie, wówczas byłoby wykroczeniem przeciw Kościołowi; z drugiej zaś strony i stosunek Kościoła do przestępcy musiałby uledz zmianie.
— Cóż to ma być takiego? Znowu zaczynam nie rozumieć — przerwał Mjusow. — Cóż to będzie za wykluczenie? na czem ma polegać? Zdaje mi się, że pan chcesz z nas poprostu zażartować.
— Przecież to już i dziś istnieje — przemówił z kolei starzec, — i dziś Kościół jedynie i religia stanowią hamulec dla przestępcy daleko bardziej, niż państwowe kary, które rozdrażniają tylko serca. Co więcej, jedyną karą prawdziwą, istotną i zatrważającą dla przestępcy, jest uświadomienie własnej winy we własnem sumieniu.
— Jakże to udowodnić? — przerwał z ciekawością Mjusow.
— Zgodzi się pan przecie — rzekł starzec, — że wszystkie te wysyłania na wygnanie, bicie i inne tego rodzaju kary, nietylko nie poprawiają przestępcy, ale go nawet nie przestraszają i nie zmniejszają liczby zbrodni. Na miejsce jednego odrąbanego, czy też wydalonego członka społeczeństwa, ukazuje się co najmniej dwóch nowych zbrodniarzów. Dziś Kościół niema prawa sądu; gdyby go jednak posiadał, umiałby dobrze rozpoznać, kto z winnych może być nanowo przyjęty na łono społeczeństwa.
Dziś, wobec srogości kar świeckich, Kościół nietylko nie wyklucza ze swego łona winnego, ale przeciwnie, otacza go szczególniejszą pieczołowitością. Wielki Boże! Cóżby to było, gdyby jeszcze i chrześcijańska społeczność, t. j. Kościół, odrzucał od siebie przestępcę, jak go odrzuca świeckie państwowe prawo. Cóżby to było, gdyby jeszcze i Kościół brał udział w karaniu winnego? Musi być przecie ktoś, coby się nad nieszczęsnym użalił. Na Zachodzie, podobno, przestępca nie potrzebuje tego użalenia się, bo współczesna nauka kładzie mu nieustannie w uszy, że przestępstwo jego nie jest bynajmniej zbrodnią, lecz słusznym protestem przeciw niesprawiedliwości. W krajach protestanckich Kościół znajduje się właśnie w stanie przejściowym, przechodząc coraz bardziej z Kościoła w państwo, aby się z czasem w tem państwie zupełnie roztopić. W Rzymie, przed tysiącem już lat, uczyniono z Kościoła państwo. Z tego powodu przestępca sam się najczęściej nie uznaje za członka Kościoła i nie żąda od niego żadnej pociechy. I u nas w wielu wypadkach dzieje się podobnie, jest jednak instynktowna wiara w sąd Kościoła, któremu przestępca poddaje się prawie bezwiednie. Słusznie też zauważył Iwan Fedorowicz, że gdyby z czasem cała społeczność stała się Kościołem, to nietylko sąd kościelny oddziałałby na przestępcę silniej i głębiej, niż jakibądź inny, ale też i liczba przestępstw zmniejszyłaby się niezawodnie. Kościół wiedziałby już, jak przywrócić do łaski odrzuconego, podnieść upadającego, lub powstrzymać zamyślającego o zbrodni. Co zresztą oby się stać mogło choćby pod koniec wieków!
— O tak, niech tak będzie! Niech się tak stanie! — twardo i energicznie potwierdził ojciec Paisy.
— Dziwne, do najwyższego stopnia zadziwiające — zauważył Mjusow, ze źle powstrzymywanem oburzeniem.
— Cóż się tu panu wydaje tak dziwnem? — spytał ostrożnie ojciec bibliotekarz.
— Jakto? — zawołał Mjusow, zrywając się nagle z miejsca. — Usuwa się ze społeczeństwa państwo, a na jego miejsce stawia się Kościół? To już nie ultramontanizm, ale jakiś arcy-ultramontanizm. O czemś podobnem nie marzył nawet papież, Grzegorz siódmy.
— Pan przekręca pojęcia — odparł srogo ojciec Paisy. — Nie Kościół stanie się państwem, a państwo zmieni się w Kościół, i w ten sposób chrześcijaństwo zapanuje na całej ziemi. Naszemu to prawosławnemu Kościołowi przypadło w udziale spełnić to wielkie zadanie! Od Wschodu zaświeci gwiazda!
Mjusow znacząco milczał. Cała postać jego wyrażała dumne zamknięcie się w sobie, a uśmiech politowania ukazał się na jego ustach. Alosza przysłuchiwał się całej rozmowie z bijącem sercem i był do głębi wzruszony. Spojrzał mimochodem na kleryka Rakitina i, pomimo jego spuszczonych oczu i nieruchowej postawy, poznał po silnych rumieńcach, pokrywających jego policzki, że i on także nie zajmuje tu stanowiska obojętnego świadka. Alosza domyślał się aż nadto dobrze, co jest powodem jego wzruszenia.
— Pozwólcie mi państwo przytoczyć tu małą anegdotkę, — rzekł wreszcie Mjusow. — Lat temu kilkanaście, zaraz po zamachu grudniowym, zdarzyło mi się spotkać w Paryżu u jednego znajomego mi dostojnika, bardzo ciekawą figurę. Był to, ni mniej ni więcej, tylko tajny urzędnik, rozporządzający całym sztabem szpiegów. Człowiek ten, widząc mnie na stopie dobrej znajomości ze swym zwierzchnikiem, rozmawiał ze mną uprzejmie i odpowiadał na ciekawe moje pytania, ostrożnie wprawdzie, jednak w ten sposób, że się mogłem wiele dorozumieć. Między innymi, mówiliśmy z nim o rewolucyjnych socyalistach, których rząd wówczas bardzo prześladował. „Nie obawiamy się zbytnio — mówił ów agent — tych wszystkich socyalistów, anarchistów i rewolucyonistów, o ile są bezwyznaniowi; śledzimy ich i znamy doskonale wszystkie ich kroki. Ale jest między nimi niewielu wprawdzie, ale zawsze trochę takich, którzy wierzą w Boga, są chrześcijanami, a jednocześnie socyalistami; ci są najgorsi, to poprostu straszna rasa. Socyalista chrześcijański jest o wiele, o wiele groźniejszy od socyalisty bezwyznaniowca”.
— Czy to przymówka do nas, i czy to nas uważa pan za socyalistów? — zapytał bez ogródek ojciec Paisy.
Zanim jednak Mjusow zdążył odpowiedzieć, wszedł tak oczekiwany Dymitr Fedorowicz, o którym wszyscy jednak prawie już zapomnieli tak dalece, że wejście jego wywołało pewne zdumienie.
Dymitr Fedorowicz był to dwudziesto ośmioletni młodzieniec, wzrostu średniego i przyjemnej powierzchowności, wyglądający na cokolwiek starszego, niż był w istocie. Muskularna jego budowa zdawała się zapowiadać znaczną siłę fizyczną, mimo to, twarz jego miała w sobie coś chorobliwego. Policzki jego były zapadłe, cera żółtawa, a duże jego ciemne oczy, cokolwiek wypukłe, patrzyły przed siebie z twardym uporem, połączonym z jakimś nieokreślonym wyrazem. Oczy te miały w sobie to szczególnego, że w chwili nawet, gdy się gniewał, ożywiał, lub cieszył, wzrok jego zdawał się nie mieć nic wspólnego z chwilowym jego nastrojem i zachowywał wyraz zupełnie obcy jego uczuciom. „Trudno poznać, o czem ten myśli” — mawiano o nim. Dziwiono się również nie raz nagłym wybuchom śmiechu, które zdarzały się u niego w chwili właśnie, gdy wyraz posępnej zadumy, panującej w jego oczach, nasuwał patrzącym na niego przypuszczenie, że musi mieć w tej chwili jakieś ważne zmartwienie.
Co prawda, chorobliwy wygląd i posępne wejrzenie były w obecnych okolicznościach zupełnie zrozumiałe. Wszyscy wiedzieli, albo słyszeli o jego namiętnych sporach z ojcem o należny mu spadek. Wszyscy też znali szczegóły hulaszczego i nieporządnego życia, jakie prowadził w ostatnich czasach.
Opowiadano sobie o nim w mieście wiele charakterystycznych anegdot. Uchodził wogóle za człowieka niezmiernie nerwowego i porywczego.
Wszedł do celi pewnym krokiem, ubrany bez zarzutu, w czarnym zapiętym tużurku, w rękawiczkach i z cylindrem w ręku. Jako niedawny wojskowy nosił starannie utrzymane wąsy, a jego ciemno blond włosy były krótko ostrzyżone.
Zatrzymał się przez chwilę na progu, a obrzuciwszy wzrokiem obecnych, rozpoznał wnet gospodarza w osobie starca i skierował się w jego stronę. Skłonił mu się nizko i poprosił o błogosławieństwo. Starzec powstał z miejsca i pobłogosławił go. Dymitr ucałował z szacunkiem jego rękę, poczem rzekł głosem rozdrażnionym, prawie gniewnym:
— Raczcie mi, ojcze, wybaczyć moje spóźnienie, ale służący mego ojca, Smerdiakow, wskazał mi fałszywą godzinę, mimo, żem go dwa razy o to pytał. Teraz dopiero widzę...
— O, proszę, niech się pan o to wcale nie troszczy, nic się przecie nie stało, żeśmy trochę na pana zaczekali.
— Wdzięczny jestem nad wyraz za pobłażliwość. Co prawda, nie spodziewałem się mniej po znanej waszej dobroci — odrzekł dobitnie Dymitr, poczem skłonił się raz jeszcze i zwrócił się w stronę swego „tatusia”. I jemu także złożył bardzo głęboki ukłon, widocznie z góry obmyślany, przez który chciał wyrazić gotowość swą do nieuchylania się od należnego ojcu szacunku.
Fedor Pawłowicz znalazł się po swojemu, t. j. na widok syna zerwał się z krzesła i na ukłon jego odpowiedział również prawie nizkim ukłonem, przyczem twarz jego przybrała wyraz poważny i uroczysty, co mu nadawało dziwnie niemiły wygląd.
Dymitr Fedorowicz pozdrowił jeszcze wszystkich obecnych ogólnym ukłonem i zajął jedyne puste krzesło, nieopodal ojca Paisy.
Rozmowa, przerwana na chwilę jego wejściem, ożywiła się nanowo, tylko Mjusow nie miał już ochoty usprawiedliwiać się z uczynionego mu zarzutu.
— Pozwólcie mi państwo nie poruszać tego tematu, który jest dla mnie za ciężki — rzekł z niedbałym uśmiechem światowca — zwróćcie się raczej do Iwana Fedorowicza, z którego wejrzenia łatwo odgadnąć, że ma nam coś ciekawego do powiedzenia.
— Nie tak dalece — odrzekł Iwan, — prócz skromnej uwagi, że zarówno europejski liberalizm, jak i nasz rosyjski dyletantyzm, mieszają zbyt często pojęcia chrześcijaństwa i socyalizmu, z opowiadania zaś Piotra Aleksandrowicza wynika, że podobnej omyłki dopuszczają się również i żandarmi, rozumie się francuscy.
— W takim razie poproszę o pozwolenie opowiedzenia jeszcze jednej anegdoty, dotyczącej samego Iwana Fedorowicza — rzekł Mjusow. — Oto kilka dni temu twierdził on stanowczo w towarzystwie, składającem się przeważnie z dam, że niema na całym świecie nic takiego, coby zmuszało ludzi do kochania się nawzajem, że nie istnieje żadne prawo przyrody, któreby zniewalało człowieka do kochania ludzkości i że jeżeli jest jeszcze między ludźmi miłość, to tylko dlatego, że wierzą oni w swoją nieśmiertelność. Iwan Fedorowicz dodał jeszcze, że gdyby odebrano człowiekowi wiarę w nieśmiertelność, utraciłby on natychmiast nietylko zdolność do miłości, ale i wszelką siłę żywotną i nie miałby najmniejszej ochoty do przedłużenia bytu świata; że nie byłoby wówczas żadnych praw moralnych i wszystko byłoby dozwolone, nawet ludożerstwo; że każdy uczciwy człowiek, pozbywszy się wiary w Boga i nieśmiertelność, powinien przyjąć za jedyne prawo obowiązujące — bezwzględny egoizm, doprowadzony do tego, co dziś nazywamy występkiem, i że to będzie jeszcze dla niego najszlachetniejsze wyjście. Z tego możecie panowie sami osądzić co jeszcze może nam tu opowiedzieć nasz kochany, ale ekscentryczny i paradoksalny Iwan Fedorowicz.
— Pozwólcie państwo — zawołał nagle Dymitr, — więc jeżeli dobrze zrozumiałem, występek jest nietylko dozwolony, ale prawnie uznany, jako najszlachetniejsze wyjście dla człowieka nie wierzącego. Czy tak?
— Tak, niezawodnie — potwierdził ojciec Paisy.
— Zapamiętam to sobie.
Wyrzekłszy te słowa, Dymitr umilkł równie nagle, jak się nagle wmieszał w rozmowę. Wszyscy spojrzeli na niego ciekawie.
— Czy to istotnie pańskie przekonanie, że unicestwienie wiary w nieśmiertelność wywołałoby takie skutki? — spytał starzec Iwana.
— Tak, rzeczywiście mówiłem; jeśli niema nieśmiertelności, to niema i cnoty.
— Szczęśliwy pan jesteś, że tak wierzysz, albo też może bardzo nieszczęśliwy.
— Dlaczego nieszczęśliwy? — spytał z uśmiechem Iwan.
— Bo prawdopodobnie sam pan nie wierzysz ani w nieśmiertelność duszy, ani też w to wszystko, coś pan napisał o Kościele i w kwestyi religijnej.
— Być może, ojcze, że macie słuszność, chociaż nie zupełnie żartowałem — przyznał Iwan z nagłym rumieńcem.
— Nie żartowałeś pan zupełnie, to prawda, bo też wątpliwość ta nie jest jeszcze rozstrzygnięta w pańskiem sercu, mimo, że je udręcza. Zresztą i męczennik lubi niekiedy zabawić się męką swoją, jakby z nadmiaru bólu. Tak i pan zabawiasz się artykułami dziennikarskiemi, rozmowami w salonie, mimo, że nie rozstrzygnąłeś pan jeszcze w sobie tej kwestyi, a rozstrzygnięcia jej pragniesz.
— A możeż nastąpić owo rozstrzygnięcie? A zwłaszcza w formie twierdzącej? — zapytał Iwan, patrząc na starca z nieokreślonym uśmiechem.
— Jeśli nie może rozstrzygnąć się twierdząco, to nie rozstrzygnie się też i przecząco; sam pan to czujesz w głębi serca i to pana najbardziej męczy. A przecież powinieneś pan dziękować Stwórcy, że dał ci wzniosłe serce, zdolne do tego rodzaju cierpienia. Bo szukać mądrości i wznosić się do niej, to zadanie życia naszego; obyś mógł je spełnić tu jeszcze na ziemi i niech Bóg błogosławi drogi twoje.
Starzec podniósł rękę, chcąc przeżegnać Iwana, ten zaś, dostrzegłszy to, powstał i zbliżył się do niego, by przyjąć błogosławieństwo, a ucałowawszy jego rękę, powrócił na miejsce.
Postępek ten i całe wogóle zachowanie się Iwana wobec starca było dla obecnych taką niespodzianką, że wszyscy zamilkli pod wrażeniem zdumienia, a nawet pewnego rodzaju podniosłego nastroju. Na twarzy Aloszy odbiło się coś nakształt przestrachu. Tylko Mjusow wzruszył ramionami, a stary Karamazow skoczył ze swego miejsca i podbiegł do starca, wołając:
— Oto mój syn ukochany, kość z kości mojej! Zacny, pełen szacunku syn, że tak rzekę, drugi Karol Moor ze zbójców Schillera. Tamten zaś, co wszedł przed chwilą, to istny Franciszek Moor, przeciw któremu szukam waszej opieki. Ja zaś stoję tu jako stary hrabia Moor, der regierende graf von Moor. Osądźcie nas teraz, ojcze, i wysłuchajcie, bo pragniemy nietylko modlitwy, ale i przepowiedni waszych.
— Proszę, zechciej pan mówić bez tych dodatków i nie zaczynaj od obrażania własnych synów — rzekł cichym, zaledwo dosłyszalnym głosem starzec, który widocznie czuł się coraz słabszy:
— Nieprzyzwoita komedya, którą odrazu przeczuwałem idąc tutaj — zawołał Dymitr Fedorowicz, zrywając się z oburzeniem. — Darujcie, czcigodny ojcze, — dodał, zwracając się do starca — jam człowiek prosty i nie znam się na formach, nie wiem nawet, jak się mam względem was zachować; to pewna tylko, że oszukano was tutaj, prosząc o pozwolenie zjazdu. Ojciec mój najwidoczniej pragnie skandalu, dlaczego? sam chyba wie najlepiej, musi mieć w tem jakiś swój interes, domyślam się nawet jaki.
— Wszyscy się przeciw mnie zmówili! — krzyczał ze swego miejsca stary Karamazow — wszyscy przeciw mnie, i Mjusow także, tak, tak i ty przeciw mnie występujesz! — powtarzał, zwracając się w stronę Mjusowa, który bynajmniej nie myślał zaprzeczać. — Oskarżają mnie, żem przywłaszczył sobie pieniądze moich dzieci i że noszę je w butach! — Są na to przecież sądy! Zwróć się do nich, a wyrachują ci wszystko co do grosza, na podstawie twoich własnych kwitów. Pokaże się dopiero, że nie ja twoim, a ty moim jesteś dłużnikiem, i to nie na drobną sumę... kilka tysięcy! Mjusow trzyma naturalnie stronę Dymitra, nic dziwnego, to przecież jego krewny. Tymczasem posłuchajcie tylko państwo, co mówią w całem mieście o nadużyciach i hulankach mego syna. Tam, gdzie pierwej służył w wojsku, kupował cnotę dziewcząt, opłacając ją tysiącami rubli. Wszyscy to wiedzą i to w najdrobniejszych szczegółach. Ojcze najświętszy! wystaw sobie, że ten rozpustnik rozkochał w sobie i pozyskał serce szlachetnej dziewicy z dobrego domu, córki swego dawnego pułkownika. Panna piękna, posażna, ojciec zasłużony stary żołnierz, okryty orderami, ozdobiony krzyżem Anny. Skompromitował pannę, bo jest z nią po słowie. Ona teraz sierota, ojca straciła, przyjechała tutaj, a on w jej oczach, pod nosem swojej narzeczonej, romansuje z jedną tutejszą heterą, u której wciąż przebywa. Kobieta ta, mimo swej lekkiej opinii, żyła w poważnym związku z jednym szanownym człowiekiem, tak prawie, jak ślubna żona; była to, że tak rzekę, niedostępna forteca, bo ona jest cnotliwa, święty ojcze, mimo wszystko jest cnotliwa. Otóż Dymitr chce fortecę tę otworzyć złotym kluczem i na to potrzebuje pieniędzy, z tego powodu brawuje tak tu przedemną. Wydał już on i tak całe tysiące na stosunek swój z tą heterą, a wiecie u kogo pożycza pieniądze na ten cel? Czy mam powiedzieć, Mitia?
— Milcz! — krzyknął Dymitr. — Poczekaj przynajmniej niech wyjdę. Nie waż się w obecności mojej plamić imienia tej najszlachetniejszej istoty! Już to samo, żeś śmiał tu o niej wspomnieć, jest dla niej dostateczną zniewagą!
Tchu mu brakło.
— Mitia! Mitia! — upominał łzawym głosem Fedor Pawłowicz, — to już tak masz za nic błogosławieństwo ojcowskie, a cóż to będzie, gdy cię naprawdę przeklnę?
— Bezwstydny obłudnik! — ryknął Dymitr nieludzkim głosem.
— Widzicie państwo! I to tak na ojca! Cóż dopiero z obcymi. Wyobraźcie sobie państwo, że jest tu pewien dymisyonowany kapitan, biedny poczciwy, obarczony rodziną. Został wprawdzie usunięty ze służby, ale cicho, bez rozgłosu, bez żadnych sądów, słowem, zupełnie honorowo. Otóż trzy tygodnie temu Dymitr, spotkawszy tego starca w restauracyi, schwycił go za brodę i wywlókł za tąż brodę na ulicę, gdzie go zbił najokropniej wobec wszystkich przechodniów, a to wszystko z tego tylko powodu, że człowiek ten pośredniczył na moją korzyść w pewnej drobnej sprawie.
— Wszystko łgarstwo! To jest tylko pozór prawdy, a w gruncie rzeczy łgarstwo, — zaprzeczył drżący z gniewu Dymitr. — Nie mam zwyczaju ubarwiać swoich postępków, i przyznaję tu wobec wszystkich, że z kapitanem tym postąpiłem sobie istotnie, jak dziki zwierz. Ale też ten kapitan, ten pośrednik mego ojca, udał się do owej pani, którą tu przed chwilą nazwano heterą, i zaproponował jej, by skarżyła mnie przed sądem za weksle moje, które jej mój ojciec oddawał, a to dlatego tylko, aby mnie zamknięto do więzienia, w razie, gdybym się upominał o spadek po matce.
— Zarzucasz mi — mówił dalej, zwracając się do ojca — sympatyę do owej pani, a sam ją przecie namawiałeś, aby starała się mnie przyciągnąć... powiedziała mi to w oczy, śmiejąc się z ciebie. Chcesz mnie usunąć jedynie dlatego, że jesteś zazdrosny, bo sam się narzucasz ze swą miłością owej pani. Wiem to doskonale, bo mi to sama opowiadała, śmiejąc się z ciebie. Słyszysz?! Ona drwi z ciebie! Patrzcie, święci ojcowie, taki jest ów ojciec, gromiący zepsutego syna! Darujcie mi, państwo, wszyscy moje uniesienie, ale wiedziałem odrazu, że tak będzie, byłem pewien, że ten drapieżny człowiek, który jest moim ojcem, po to tylko zwołał to zebranie, aby wywołać skandal. Wszedłem tu z zamiarem podania mu ręki na zgodę, chciałem darować i sam prosić o przebaczenie. Ale skoro obraził on nietylko mnie, ale i ją, najszlachetniejszą z dziewic, której imienia nawet tu nie śmiem wymówić, taką czcią jestem dla niej przejęty, to nie mogłem milczeć dłużej i musiałem odsłonić wam całą prawdę, mimo, że to mój ojciec!
Nie mógł mówić dłużej, gniew dusił go, oczy pałały. Co prawda, wszyscy obecni byli również wzburzeni, wszyscy, prócz starca, zerwali się z miejsc swoich. Ojcowie zakonnicy spozierali surowo, ale milczeli, czekając przemówienia starca. Ten siedział blady i bezsilny, podnosząc niekiedy rękę, jakby chciał coś przemówić i wistocie jeden gest jego przerwałby niezawodnie tę burzliwą scenę. Lecz on sam wyglądał tak, jakby czegoś jeszcze oczekiwał, jakby się chciał o czemś przekonać.
W końcu Mjusow uczuł się dotkniętym w swem poczuciu przyzwoitości i postanowił przemówić.
— Wszyscy tu winni, że doszło do skandalu. Wiedziałem wprawdzie, jadąc tutaj, z kim mam do czynienia, nie przeczuwałem jednak nigdy, że rzeczy wezmą taki obrót. Jakto? Ojciec rywalizuje z synem o względy kokoty i knuje wraz z nią intrygi, by wsadzić tegoż syna do kryminału. Nie! Czegoś podobnego nie spodziewałem się nigdy, zostałem wyprowadzony w pole, jak i inni, oszukany, stwierdzam to, że zostałem oszukany.
— Dymitrze Fedorowiczu! — pisnął raptem stary Karamazow jakimś nieswoim głosem. — Gdybyś nie był moim synem, wyzwałbym cię natychmiast na pojedynek, i to na pistolety, na odległość chustki do nosa! Tak! Na odległość chustki do nosa! — powtarzał, tupiąc nogami.
Ludzie, którzy całe życie kłamali i grali komedyę, dochodzą z wiekiem do takiej doskonałości, że są w stanie płakać na zawołanie i drżeć z objawami najgwałtowniejszego wzruszenia, mimo, że mogliby sobie wybornie szepnąć w tej samej chwili: „I poco, stary komedyancie, kłamiesz bezwstydnie ten twój święty gniew i święte oburzenie?”
Dymitr spojrzał posępnie na ojca z wyrazem nieprzebranej pogardy.
— Marzyłem — mówił cichym, stłumionym głosem, — że przyjadę tu z przyszłą żoną moją, aniołem duszy mojej, dla pielęgnowania i osłodzenia jego starości... I cóżem zastał? Lubieżnego rozpustnika i najpodlejszego z komedyantów.
— Na pojedynek cię wyzywam, na pojedynek! — zawołał znów piskliwie stary Karamazow. — A co się ciebie tyczy, szanowny panie Mjusow, chciej wiedzieć o tem, że w całej twojej rodzinie, uważasz, w całej twojej rodzinie nie znajdziesz ani jednej kobiety równie czystej, jak ta, którą przed chwilą ośmieliłeś się nazwać kokotą. Ty zaś, Dymitrze, porzuciłeś dla tej kokoty swoją narzeczoną, czem dałeś dowód, że ta twoja narzeczona nie warta jest podeszwy trzewików tamtej ko-ko-ty.
— Ależ to wstyd! — wyrwało się mimowoli z ust ojca bibliotekarza.
— Wstyd i hańba! — drżącym od wzruszenia głosem krzyknął młody Kałganow.
— I po co taki człowiek żyje na świecie? — rzekł głucho Dymitr, któremu gniew jakby nagle odszedł. Pochylił się tylko jakimś niezwyczajnym ruchem i dodał jeszcze, ukazując ręką na ojca: — Jakże można pozwalać, aby taki człowiek bezcześcił jeszcze ziemię swoją obecnością?
Słowa te wypowiedział powoli i jakby przez sen.
— Słuchajcie, mnichy! Słuchajcie tego, ojcobójcy! — zawołał stary Karamazow. — Macie odpowiedź na wasze święte oburzenie! Wstyd! hańba! mówicie, a czy wiecie wy, że ta nierządnica, ta kobieta złego prowadzenia, jak ją nazywacie, czystsza jest może i świętsza od was tu wszystkich, co pracujecie nad swojem zbawieniem? Zbłądziła, być może, w młodości, ale kochała wiele, a takiej sam Chrystus przebaczył!
— Chrystus nie o takiej myślał miłości — zaprotestował dobrodusznie ojciec bibliotekarz.
— Jakto nie o takiej? Właśnie, że o takiej, mnichy, o takiejże! Siedzicie tu, karmiąc się kapustą i zdaje wam się, że to wielka zasługa. Zjadacie rybki wędzone i zdaje wam się, że za tę cenę Boga kupicie i do zbawienia dojdziecie!
— Dość już tego, dosyć! — zabrzmiało ze wszystkich kątów celi.
Nagle burzliwa ta aż do nieprzyzwoitości scena zakończyła się całkiem niespodzianie. Starzec wstał z miejsca, podtrzymywany przez nawpół przytomnego Aloszę, podszedł do Dymitra, a ukląkłszy u nóg jego, pokłonił mu się nizko, uderzając czołem o ziemię. Alosza był tak zdumiony, że nie pomyślał nawet o podniesieniu starca, który powstał o własnych siłach i obejrzał się dokoła, uśmiechając się blado.
— Darujcie! Darujcie sobie wszyscy! — przemówił jeszcze, kłaniając się swoim gościom.
Dymitr stał, jak skamieniały. Co? jemu się pokłonił? jemu? Cóż to znaczy? „Boże mój!” — krzyknął wreszcie i, zakrywszy twarz rękami, wybiegł z pokoju. Za jego przykładem porwali się inni i, nie żegnając się nawet z gospodarzem, wyszli tłumnie, nie ochłonąwszy ze wzruszenia. Ojcowie tylko zakonnicy nie zaniedbali poprosić starca o błogosławieństwo.
— Co może znaczyć ten pokłon? Symbol jaki? — próbował pytać zmieszany Fedor Pawłowicz; nie śmiał jednak zwrócić się do nikogo bezpośrednio.
— Waryaty i dom waryatów! — wołał gniewnie Mjusow. — Słuchaj, twego towarzystwa, Fedorze Pawłowiczu, wyrzekam się, i to już raz na zawsze. Ale gdzież ten braciszek zakonny, co nas tu przyprowadził?
Braciszek oczekiwał właśnie na nich przed gankiem, zapraszając na obiad.
— Zechciejcie, proszę, wytłómaczyć mnie przed ojcem przełożonym, że z zaproszenia jego korzystać nie mogę, ale po tem wszystkiem, co tu zaszło, jest to dla mnie prawdziwem niepodobieństwem — rzekł z rozdrażnieniem Mjusow.
— To wszystko, co tu zaszło, to właściwie ja i moja obecność — podchwycił Fedor Pawłowicz. — Słyszycie, ojcze, to z mego powodu Piotr Aleksandrowicz nie chce przyjąć obiadu u przełożonego. Ależ nie krępuj się, proszę; to ja się usunę i miejsca ci ustąpię, obiadować będę w domu, a tobie smacznego apetytu życzę, najdroższy kuzynie.
— Nie jestem pańskim kuzynem i nigdy nim nie byłem. Wstydu pan niema.
— Mówiłem też tak umyślnie, żeby cię zirytować, wiem, że wyrzekasz się kuzynostwa ze mną, mimo, że jesteśmy spokrewnieni, czego w każdej chwili mogę dowieść. Ty także, Iwanie, zostań, wieczorem przyślę po ciebie konie. Tobie, Piotrze Aleksandrowiczu, wypada nawet być u ojca przełożonego, aby go przeprosić za wszystko, cośmy tam z tobą nabroili.
— Naprawdę odjedziesz?
— Jakżebym mógł zostać po tem wszystkiem, co zaszło? Musiałbym przepraszać: Panowie, uniosłem się, darujcie... Są ludzie o sercu odważnem Aleksandra Macedońskiego. Inni znów mają tylko biedne tchórzliwe serduszko obitego pudla, ja właśnie jestem z takich, boję się wszystkiego. Jakżebym mógł po takim skandalu ukazywać się na obiedzie i zajadać klasztorne sosy?
— A dyabliż go wiedzą, czy nie udaje — zastanawiał się w myśli Mjusow, śledząc podejrzliwym wzrokiem za oddalającym się komedyantem.
Tamten obejrzał się, a widząc, że Mjusow patrzy na niego, przesłał mu od ust całusa.
— Pan także idzie na obiad? — spytał sucho Iwana Mjusow.
— Czemużby nie? Tembardziej, że proszony jestem specyalnie przez ojca przełożonego i to jeszcze wczoraj.
— Co do mnie, ja w samej rzeczy nie czuję się na siłach figurować na tym przeklętym obiedzie — mówił ze wzrastającem rozdrażnieniem Mjusow, zapominając o obecności towarzyszącego im braciszka. — Choć właściwie należałoby się nam usprawiedliwiać, a przedewszystkiem wytłómaczyć, że to wszystko stało się nie z naszej winy, że to nie my. Jak pan myśli?
— A oczywiście, trzeba się zastrzedz, że to nie my — odparł Iwan — zresztą ojca mego tam nie będzie.
— Jeszczeby tego brakowało. Przeklęty obiad.
Mimo to, szli wszyscy. Braciszek słuchał, milcząc. Dopiero w pół drogi lasku zauważył skromnie, że ojciec przełożony dawno już czeka i że spóźniono się o jakie pół godziny. Nic na to nie odpowiedziano, tylko Mjusow spojrzał z nienawiścią na Iwana, mówiąc w myśli: „A ten idzie, jakby nigdy nic nie zaszło. Miedziane czoło i sumienie Karamazowów.”
Alosza doprowadził swego starca do sypialni i posadził go na łóżku. Sypialnia była mała, zaledwie umeblowana niezbędnemi tylko sprzętami. Łóżko wązkie, żelazne, wysłane tylko wełnianą kołdrą, zamiast materacami. W kącie, pod obrazami, ustawiony był mały ołtarzyk, na którym leżał krzyż i książka Ewangelii. Starzec opadł bezsilny na łóżko, oczy jego błyszczały, a oddech miał ciężki. Usiadłszy, wpatrywać się począł uważnie w Aloszę, jakgdyby mu co leżało na sercu.
— Idź ztąd, kochany — przemówił wreszcie — mnie i Porfiry pomoże, a tyś tam potrzebny; idź do ojca przełożonego i usłuż przy obiedzie.
— Pozwólcie mi, proszę, tu zostać — rzekł błagalnie Alosza.
— Tam jesteś potrzebniejszy, tam niema spokoju. Gdyby się znów szatany rozpętały, pomódl się. A wiedz o tem, synu mój (starzec lubił nazywać tak Aloszę), że miejsce twoje nie tutaj. Zapamiętaj to sobie, chłopcze. Skoro tylko spodoba się Bogu powołać mnie do siebie, ty wyjdź z klasztoru, zupełnie odejdź.
Alosza wzdrygnął się.
— Co tobie? Twoje miejsce nie tutaj, do czasu przynajmniej. Błogosławię cię na długą jeszcze pielgrzymkę po świecie. Dużo jeszcze będziesz musiał przenieść i ożenić się powinieneś, wszystko musisz poznać, zanim tu znowu przybędziesz. Pracy będziesz miał wiele. Wiem, że na tobie można polegać, dlatego posyłam cię w życie. Z tobą jest Chrystus, ty Go strzeż, a On ciebie strzedz będzie. W cierpieniu będziesz, a mimo to, szczęśliwy. To moja ostatnia rada, w cierpieniu szczęścia szukaj i pracuj nieustannie. Zapamiętaj sobie dobrze te słowa, bo mimo, że będę jeszcze obcował z tobą, to już nie dni, ale godziny moje są policzone.
Na twarzy Aloszy odbiło się znów silne wzruszenie, kąciki ust jego drżały.
— Cóż ty znowu? — cicho uśmiechnął się starzec. — Niech ludzie świeccy opłakują swoich zmarłych, my radujmy się, skoro jeden z nas odchodzi do Ojca, radujmy się, i módlmy. Zostaw mnie samego, modlić się jeszcze muszę. Ty idź do nich, czuwaj nad braćmi i to nie nad jednym, a nad obydwoma.
Starzec podniósł rękę, aby go pobłogosławić. Opierać się było niepodobieństwem, mimo, że Alosza bardzo chciał zostać. Miał również ochotę zapytać starca, co znaczył ów pokłon aż do ziemi dla brata Dymitra, miał już nawet to pytanie na języku, ale nie ośmielił się go wymówić. Wiedział, że starzec nie odmówiłby mu sam wyjaśnień, gdyby to uznał za stosowne. A jednak pokłon ten trwożył go mocno. Upatrywał w nim jakieś znaczenie tajemnicze, a może i złowróżbne.
Wyszedłszy z celi starca, Alosza udał się w stronę mieszkania ojca przełożonego, czując się w obowiązku usłużyć przy owym obiedzie.
W drodze serce ścisnęło mu się tak boleśnie, że zmuszony był zatrzymać się chwilę, aby się opanować. W uszach brzmiały mu słowa starca, przeczuwającego blizki swój zgon. Jeśli starzec twierdził coś z całą pewnością, to stać się to musiało niewątpliwie, Alosza wierzył w to święcie. Ale co się z nim stanie, skoro starzec odejdzie? Jak tu żyć, nie widząc go, nie słysząc jego rad? Płakać zabrania i każe iść z klasztoru. Boże wielki!...
Dawno już Alosza nie doznawał równie ciężkiego smutku. Stał, patrząc żałośnie na odwieczne sosny, rosnące na obu stronach leśnej drożyny. Droga ta była nie długa, wynosząca zaledwie 500 kroków i o tym czasie zupełnie pusta. Mimo to, na pierwszym zaraz zakręcie dostrzegł Alosza Rakitina, który widocznie na kogoś oczekiwał.
— Na mnie czekasz? — spytał, zrównawszy się z nim Alosza.
— Oczywiście, na ciebie — rzekł z uśmiechem Rakitin. — Śpieszysz do ojca przełożonego, wiem, wiem. Tam obiad dziś wspaniały, przyjęcie, jakiego nie było od czasu, jak gościli archiereja z generałem Pachotowem. Ja nie pójdę, a ty idź, podawaj im przysmaki. Powiedz mi, proszę cię, Alosza, co znaczyła cała ta blaga? O to cię chciałem spytać.
— Jaka blaga?
— No, z tym pokłonem dla twego brata Dymitra. Ależ to walnął łbem o podłogę!
— Ty mówisz o ojcu Zosimie?
— Tak o ojcu Zosimie.
— Łbem?
— Uważasz, że nie wyrażam się z należytym szacunkiem? No, mniejsza o to. Powiedz w każdym razie, co to znaczy?
— Nie wiem, Misza, sam, co to znaczy.
— Tak. Wiedziałam z góry, że stary ci nie powie. Mądrego w tem tak dalece nic niema, chociaż po swojemu niezła sztuka. Dopiero będą mieli co opowiadać dewoci, dewotki. Rozniesie się to po mieście i okolicy. „Co to może znaczyć?” Podług mnie, stary ma dobry nos, przewąchał zbrodnię, bo, prawdę mówiąc, pachnie u was kryminałem.
— Jaką zbrodnię?
Rakitin chciał widocznie coś jeszcze dodać.
— U was w rodzinie stanie się zbrodnia, zajdzie tam coś między obydwoma twoimi braćmi, a bogatym ojczulkiem. Ojciec Zosima uderzył łbem o ziemię na wszelki wypadek. Cokolwiekby się potem zdarzyło, wszyscy powiedzą: „Święty starzec, przeczuł odrazu, wyprorokował”. Choć, co prawda, proroctwa w tem żadnego niema, że ktoś łbem o ziemię stuknął. Nie, powiedzą: to była przenośnia, alegorya, symbol i czort wie jeszcze co. Przyczuł zbrodniarza, powiedzą, odgadł. Waryaci tak zawsze: W szynku się przeżegna, a w kościół kamieniem ciśnie. Tak ci twój starzec: sprawiedliwego pałką w łeb, a mordercy — pokłon.
— Jaka zbrodnia? Jaki morderca? Co ty? — Alosza stanął, jak skamieniały. Rakitin zatrzymał się również.
— Jaki? Niby sam nie wiesz? Idę o zakład, żeś to samo pomyślał przed chwilą. To ciekawe, ty, Alosza, niby zawsze prawdę mówisz, choć przeważnie siedzisz na dwóch stołkach, odpowiedzże mi jasno i szczerze, myślałeś to, czy nie?
— Myślałem — szepnął cicho Alosza, aż się Rakitin zmieszał.
— Co? Ty? Więc i tyś to pomyślał?
— Ja... nie... to nie to, żebym pomyślał — wybełkotał Alosza — tylko jakeś ty przed chwilą zaczął tak dziwnie o tem mówić, to i mnie się zdawało, żem to pomyślał.
— Widzisz, jakeś ty to jasno wyraził. Patrząc dziś na ojca twego i brata, Mitię, przyszła mi myśl o zbrodni.
— Poczekaj, poczekaj! — przerwał trwożnie Alosza — z czegóż ty to wnioskujesz, a potem dlaczego to ciebie tak zajmuje?
— To dwie odrębne kwestye, choć logicznie z sobą związane. Odpowiem na każdą z osobna. Nicby mi podobnego na myśl nie przyszło, gdyby nie to, żem zrozumiał dziś brata twego, Dymitra, z jednego rysu, który go najlepiej maluje. Tacy ludzie uczciwi, ale zmysłowi, mają pewne struny, których lepiej nie przeciągać, bo wówczas taki gotów ojca własnego zamordować. A tu ojciec pijak, hulaka, nie znający granic ni miary. Żaden z nich nie pohamuje się, no, i obaj stoczą się w przepaść.
— Nie, Misza, nie. Jeśli tylko to, to mi dodałeś odwagi. Do tego nie dojdzie.
— W takim razie dlaczego drżysz cały? Wiesz, co będzie? Twój Mitia — uczciwy człowiek, głupi prawda, ale uczciwy; ale też namiętny, a zwłaszcza zmysłowy; to jest jego charakterystyka, tego mi nie zaprzeczysz. Ojciec przekazał mu swoje podłe zmysłowe usposobienie. To mnie tylko dziwi, żeś ty, Alosza, potrafił przechować swoją dziewiczość. Przecież tyś Karamazow, a w waszym rodzie zmysłowa namiętność dochodzi do stanu ostrego zapalenia. Tamci trzej lubieżnicy śledzą jeden drugiego z nożem w rękawie, no, i muszą się wreszcie stuknąć łbami; a ty między nimi czwarty.
— Ty się mylisz co do tej kobiety; Dymitr pogardza nią — przerwał z wahaniem Alosza.
— Kim? Gruszą? O, nie, bracie! nie pogardza nią bynajmniej. Już skoro porzucił dla niej narzeczoną, to znak, że nie pogardza. Tu, bracie, jest coś, czego ty jeszcze nie rozumiesz. Rozkocha się człowiek w pewnym typie urody kobiecego ciała, albo nawet w jakimś jednym tylko szczególe owej urody (taką rzecz zrozumieć może tylko zmysłowy namiętnik), a wtedy wszystko przepadło. Poświęci dla swej namiętności własne dzieci, zaprzeda ojca i matkę, ojczyznę i społeczeństwo, uczciwym będąc, ukradnie, łagodnym, mordować będzie bez litości. Poeta nasz, Puszkin, opiewał wierszami kobiece nóżki. A są tacy, choć i nie poeci, którzy na kobiece nóżki spojrzeć nie mogą bez drżenia. Tu, bracie, pogarda nic nie pomoże. Chociażby nawet Dymitr pogardzał Gruszą, oderwać się od niej nie będzie w stanie.
— Ja to rozumiem — szepnął mimowoli Alosza.
— Doprawdy? Ty rozumiesz? Zapewne, że musisz rozumieć, skoro ci się to tak wyrwało mimowoli z pierwszego słowa — mówił ze złośliwą radością Rakitin. — To w ustach twoich drogocenne wyznanie. No! proszę! toś ty już miał czas rozmyślać o zmysłowej namiętności, ty święty, ty niewinny! Tak! tyś niewinny, cichy, święty... na to zgoda, ale z tem wszystkiem szatani chyba wiedzą, gdzie błądziła już myśl twoja, takie już zgłębiłeś otchłanie. Czysty, a jakieś już bezdenne zwiedzał przepaście. Ja już dawno mam na ciebie oko. Tyś także Karamazow, Karamazow w całej pełni... bo też, co prawda, i dobór dziedzictwa masz wspaniały! Po ojcu — zmysłowość i rozpusta, po matce — obłąkanie... Cóż tak drżysz? Dlatego, że ci prawdę mówię? A wiesz, Grusza prosiła mnie: „przyprowadź go tu do mnie”, ciebie właśnie, „przyprowadź; już ja go z tej sukienki duchownej wywlekę”. Prosiła i prosiła... Nie wiem, co w tobie widzi tak ciekawego. Ale wiesz, to w każdym razie nadzwyczajna kobieta.
— Kłaniaj się jej odemnie i powiedz, że nie przyjdę — odparł Alosza z uśmiechem. — A teraz powiedz mi lepiej do końca myśl twoją, a gdy skończysz, opowiem ci swoją.
— I cóż tu domawiać? Historya, bracie, jak świat stara. Jeśli już ty czujesz w sobie żądze i namiętności, cóż dopiero brat twój, Iwan, człowiek tegoż, co ty, pokroju, rozpustnik, podszyty niewiniątkiem. W tem się zamyka rodzinna wasza tragedya Karamazowych. Brat twój, Iwan, pisuje teraz artykuły treści religijnej, mimo, że w głębi duszy jest ateuszem. Robi to przez jakieś głupie, niezupełnie dla mnie zrozumiałe, wyrachowanie. Słowem, popełnia całkiem świadomie podłość. Prócz tego, usiłuje zdmuchnąć narzeczoną bratu, Dymitrowi, i prawdopodobnie uda mu się to wyśmienicie. A co najciekawsze, że zrobi to za przyzwoleniem Dymitra, który ustąpi mu z przyjemnością narzeczonej, byle się jej tylko pozbyć i związać się z Gruszą. Mitia zrobi to napewno, mimo całej swej szlachetności. To są ludzie naznaczeni jakiemś fatalnem piętnem, zdają sobie sprawę ze swej podłości, a mimo to, lezą w nią po szyję. Tego szatan nie zrozumie. A jeszcze ci jedno powiem: stary włazi teraz w drogę Miti, stary szaleje za Gruszą i rozum dla niej traci. Z jej tylko powodu zrobił całą tę awanturę w celi starca, za to, że Mjusow ośmielił się nazwać ją kobietą złego prowadzenia. Wpierw używał jej tylko do swoich, niezupełnie czystych, interesów i spekulacyi, ale dziś zakochany jest, jak kot, robi jej propozycye, niezbyt honorowe oczywiście. W tych warunkach ojciec z synem muszą się wreszcie zetrzeć z sobą. Grusza nie skłania się na niczyją stronę, a drażni obu. Rozgląda się jeszcze w nich, z którym stosunek wygodniejszy. Papa ma wprawdzie pieniążki i można je z niego ciągnąć, ale — nie ożeni się. Mitia, choć goły, zakochany jest do tego stopnia, że gotów jest ożenić się. Tak, gotów porzucić swoją narzeczoną, piękną, bogatą, szlachetnie urodzoną Katarzynę Iwanównę, a ożenić się z byłą kochanką starego kupczyka, rozpustnego chama Samsonowa. A ten twój brat, Iwan, czeka tylko na katastrofę, aby zdobyć Katarzynę Iwanównę, dla której schnie z miłości, a i jej 60,000 nie są przecie do pogardzenia. Ładny kąsek na początek dla takiego chudziaka. Mitia wcale się o to nie gniewa, sam słyszałem, jak upiwszy się w restauracyi, wykrzykiwał na cały głos, że nie jest wart takiej narzeczonej, jak Katarzyna Iwanówna, i że jedynym godnym jej człowiekiem jest nie kto inny, jak brat jego, Iwan Fedorowicz. A i Katarzyna nie odrzuci, prawdopodobnie, takiego uwodziciela, jak Iwan; już i dziś waha się między braćmi. Powiedzcie czem was ten Iwan tak oczarował? Co wy sobie, w nim upatrzyliście? Uwielbiacie go, a on drwi sobie z was w najlepsze i bawi się waszym kosztem.
— Zkąd ty to wszystko wiesz i dlaczego twierdzisz z całą pewnością? — pytał nachmurzony Alosza.
— A czemu ty, pytając mnie o to, odpowiedzi się boisz? Widocznie sam przyznajesz w duszy, że powiedziałem prawdę.
— Ty Iwana nie znasz, on nie jest wcale chciwy na pieniądze.
— Być może, że i piękność Katarzyny Iwanównej ma dla niego znaczenie, w każdym razie posagiem jej nie gardzi.
— Iwan, to człowiek wyższy, nie goni on za pieniędzmi, ani spokoju szuka. On pragnie poświęcić się jakiejś idei.
— Co znowu za majaczenia? Już to wy, szlachta, jak zaczniecie...
— Ależ, Misza, Iwan ma wzniosłą duszę i umysł głęboki. Pokutuje w nim jakaś wielka myśl, która szuka wyzwolenia. On z tych, którzy nie potrzebują milionów, a szukają wyzwolenia myśli.
— Kradzież literacką popełniasz, mój Aloszka, parafrazujesz słowa starca! — zawołał Rakitin z nietajonym gniewem. — Szukacie w waszym Iwanie jakiejś zagadki, a tam zagadki niema żadnej, a jeżeli jest, to głupia i nie warta zachodu. Sam to zrozumiesz, jak popracujesz trochę mózgiem. Wszystkie te jego artykuły i broszury śmieszne są i niedorzeczne. A słyszałeś jego twierdzenie o nieśmiertelności i cnocie? „Gdzie niema wiary w nieśmiertelność duszy, tam niema i cnoty i wszystko jest dozwolone”. A brat twój, Mitia, który wnet woła: zapamiętam to sobie... Bajeczna teorya dla zbrodniarzy. Nie, głupio powiedziałem; nie dla zbrodniarzy, a dla żaków szkolnych i niedowarzonych fanfaronów, blagierów, z jakąś jakoby nierozwikłaną zagadką w mózgu... Same przechwałki... „Z jednej strony nie wypada przyznać się, z drugiej nie wypada nie przyznać się” — nikczemna teorya. Ludzkość znajdzie sama w sobie dosyć mocy, aby żyć dla cnoty bez wiary w nieśmiertelność. Moc tę zaczerpnie z miłości ku swobodzie i powszechnej równości.
Rakitin unosił się, zaczynał już tracić panowanie nad sobą, aż naraz zatrzymał się, jakby sobie coś przypomniał.
— No, dość już tego — rzekł, uśmiechając się z przymusem. — A ty się czego śmiejesz? Uważasz, że jestem płytki?
— Nie, tego nie pomyślałem. Mam cię za człowieka inteligentnego. Uśmiechnąłem się, ot tak sobie. Rozumiem, że możesz być rozgoryczony. Z całego zachowania się twego widać, że sam kochasz Katarzynę Iwanównę i zazdrosny jesteś o Iwana.
— I o pieniądze Katarzyny. Czy tak?
— Nie, nie myślałem o pieniądzach. I dla czegóżbym cię miał obrażać?
— Wierzę, skoro tak twierdzisz. Ale niech cię dyabli wezmą razem z twoim Iwanem. Czy ty nie rozumiesz, że i bez miłości dla Katarzyny można niecierpieć twego brata? Ciekawy jestem, za co go mam lubić i dlaczego nie mam go obmawiać, skoro on mnie obmawia.
— Nigdy nie słyszałem, żeby cię Iwan obmawiał. On nigdy o tobie nie mówi ani źle, ani dobrze.
— Ale ja wiem, że parę dni temu u Katarzyny Iwanównej oczerniał mnie w najstraszniejszy sposób. Widzisz, do tego stopnia raczył się zajmować twoim pokornym sługą. Nie wiem, kto tu jest o kogo zazdrosny?! Powiedział o mnie, że jeśli nie uda mi się w blizkiej przyszłości zostać przynajmniej archimandrytą — udam się niezawodnie do Petersburga i wstąpię do redakcyi jakiego znacznego dziennika, gdzie obejmę dział krytyki; że po upłynie lat dziesiątka zostanę właścicielem owego dziennika i redagować go będę w duchu liberalno-bezwyznaniowym, z lekkim nawet odcieniem socyalistycznym; odcień ten będzie jednak ostrożny, tak, aby jedni i drudzy mogli mnie mieć za swego, a głównem jego zadaniem będzie tumanienie durniów; że kierunek socyalistyczny nie przeszkodzi mi, bynajmniej, w odkładaniu grosza i puszczaniu go w obieg pod firmą pierwszego lepszego żydowskiego spekulanta, dopóki nie uda mi się zakupić w Petersburgu wspaniałej kamienicy, do której przeniosę redakcyę. Twój brat oznaczył już nawet miejsce w Petersburgu, gdzie się ta kamienica znajdować będzie; ma to być około nowego kamiennego mostu na Newie, który się podobno buduje.
— Ależ, Misza, to wszystko spełnić się może co do słowa! — zawołał Alosza, nie mogąc wstrzymać się od śmiechu.
— Cóż to i ty puszczasz się na sarkastyczne uwagi?
— Nie, nie; ja tylko żartowałem, a właściwie, zupełnie co innego mam na myśli. Powiedz jednakże, kto ci mógł to wszystko opowiedzieć z takimi szczegółami. Przecież nie mogłeś być u Katarzyny Iwanównej w chwili, kiedy Iwan mówił o tobie?
— Ja też tam nie byłem, ale słyszałem wszystko od Dymitra Fedorowicza, a raczej wysłuchałem mimowoli, jak Dymitr opowiadał to Gruszy; ja zaś siedziałem wówczas w jej sypialni, zkąd nie mogłem wyjść, dopóki Dymitr znajdował się w przyległym pokoju.
— Ach, prawda! Zapomniałem, że Grusza jest twoją krewną.
— Krewną? Grusza ma być moją krewną?! — zawołał Rakitin, czerwieniejąc się z gniewu. — Cóż to?! Czyś zmysły postradał?!
— Zawsze słyszałem, że to twoja krewna — rzekł Alosza.
— Gdzie mogłeś coś podobnego słyszeć? Wy, panowie Karamazowy, robicie bardzo pańskie miny, jako niby szlachta i obywatele, chociaż wszyscy wiedzą, że wasz ojciec wysługiwał się po cudzych domach, błaznując przy cudzych obiadach. Ja jestem sobie biedny popowicz, ale mam swój honor i nie mam ochoty uchodzić za krewnego publicznej dziewki, jaką jest Grusza. Rozumiesz?!
Rakitin był mocno rozdrażniony.
— Nie gniewaj się na mnie, proszę; nic o tem nie wiedziałem. A zresztą, jaka ona tam publiczna... Czy rzeczywiście jest taką? — mówił, rumieniąc się, Alosza. — Mówię ci, słyszałem, że to twoja krewna. Zresztą, bywasz u niej często, a nie raz sam mówiłeś, że nie łączy cię z nią żaden miłosny stosunek. Nie przypuszczałem nigdy, że ty nią pogardzasz. Czy ona wistocie zasługuje na to?
— Jeśli nią pogardzam, to mam widocznie swoje przyczyny, które do ciebie nie należą. A co się tyczy pokrewieństwa, prędzej zostanie twoją kuzynką, dzięki bratu, a może nawet ojcu, bo, niezawodnie, jeden z nich narzuci ci to kuzynostwo. No, doszliśmy wreszcie! Ruszajże do swego obiadu... A to co? Czybyśmy się spóźnili? Nie mógł się przecie obiad tak prędko skończyć? Musieli znów Karamazowy coś po swojemu urządzić! Niezawodnie! Widzisz... ojciec twój z Iwanem Fedorowiczem zabierają się do odjazdu... ojciec Izydor wyszedł na ganek i woła coś za nimi... twój miły ojczulek także krzyczy i wymachuje rękami... Mjusow odjeżdża, widzisz go... już jedzie, a za nim leci Maksymow. Ależ to skandal! Obiadu widocznie nie było. Czy nie nabili oni np. ojca przełożonego?... o ile, oczywiście, ich nie wybito, coby się im, zresztą, słusznie należało.
Rakitin nie dziwił się napróżno. Skandal zaszedł tu wistocie, i to niesłychany, niespodziewany. A wszystko stało się w oka mgnieniu.
W chwili, gdy Mjusow wchodził wraz z Iwanem do mieszkania ojca przełożonego, w duszy jego odbywał się proces bardzo naturalny w tak porządnym, subtelnym i kulturalnym człowieku. Uczuł wstyd z powodu zachowania się swego w celi starca, i żałował swego uniesienia. Zrozumiał, że nie należało przecież traktować na seryo takiego człowieka, jak Fedor Pawłowicz, tem mniej tracić z jego przyczyny zimną krew i poniżać się przez to samemu. „Zakonnicy tu przecież nic nie winni — myślał — są to nawet, zdaje się, dość przyzwoici ludzie. Przełożony, o ile słyszałem, pochodzi z dobrej rodziny szlacheckiej, trzeba mu się odwzajemnić uprzejmością. Nie będę zaczynał żadnych z nimi sporów, przeciwnie, postaram się dowieść całem zachowaniem się, że nie mam nic wspólnego z tym Ezopem, z tym starym komedyantem, i podobnie, jak oni, zostałem tylko jego ofiarą.”
Co więcej, postanowił zaniechać zupełnie wszelkich procesów z klasztorem i zrzec się raz na zawsze wszelkich pretensyi o wyrąb lasu i łowienie ryb w rzece, co do których nie miał, zresztą, jasnego wyobrażenia, co i jak należało mu się prawnie.
Wszedłszy do jadalni ojca przełożonego, utwierdził się jeszcze bardziej w szlachetnej tej wspaniałomyślności.
Nie była to sala jadalna we właściwem tego słowa znaczeniu, gdyż całe mieszkanie przełożonego składało się z dwóch obszernych pokojów. Ale wszystko tu błyszczało czystością, pełno było wszędzie pięknych i rzadkich roślin i kwiatów; największy zaś powab pokoju, w tej chwili przynajmniej, stanowił przysposobiony do obiadu i prześlicznie nakryty stół. I tu także elegancya polegała głównie na niezmiernej czystości. Błyszczące naczynia, wybornie wypieczony chleb w trzech gatunkach, dwie butelki wina i dwie flaszki wyśmienitego klasztornego miodu, prócz tego szklany dzbanek słynnego na całą okolicę kwasu. Wódki nie było wcale. Rakitin opowiadał później, że obiad ów składać się miał z pięciu potraw: zupy z jesiotra z pierożkami z rybą, ryby gotowanej w jakiś osobliwy, specyalnie klasztorny sposób, kotletów z łososia, lodów i kompotu, a wreszcie kisielu w rodzaju blamanżu. Wszystko to przewąchał Rakitin, który nie omieszkał zajrzeć do kuchni przełożonego, gdzie miał swoje specyalne stosunki. Starał się on mieć wstęp wszędzie i wszędzie zasięgał języka. Serce miał zawsze niespokojne i zawistne. Zdawał sobie sprawę z niepospolitych swych zdolności umysłowych, które jednak cokolwiek przeceniał i miał bardzo wysokie mniemanie o sobie. Był pewien, że będzie w przyszłości znakomitością, ale Alosza, który go nawet bardzo lubił, martwił się zawsze tem, że przyjaciel jego nie jest uczciwy. Rakitin zaś, wiedząc o sobie, że nie ukradłby rzuconych na stole pieniędzy, uważał się tem samem za uosobienie honoru i uczciwości. To był już jego pogląd, któregoby nietylko Alosza, ale nikt w świecie zmienić nie zdołał.
Rakitin, jako młody nowicyusz, nie mógł być dopuszczonym do paradnego obiadu, natomiast zaproszeni zostali: ojciec bibliotekarz i ojciec Paisy, a z nimi jeszcze jeden starszy zakonnik.
Czekali już oni w jadalni przełożonego w chwili przybycia Mjusowa z Iwanem i Piotra Kałganowa. Prócz nich, znajdował się tam jeszcze, stojący skromnie na uboczu, obywatel z Tuły, Maksymow.
Ojciec przełożony, wysoki, chudy, ale jeszcze silny starzec, o czarnych włosach, przeplecionych siwizną i długiem, poważnem obliczu, wystąpił na środek pokoju dla powitania gościa i skłonił się im milcząc. Ci jednak zdecydowali się tym razem prosić go o błogosławieństwo.
Mjusow zaryzykował nawet ucałowanie ręki przełożonego, ale ten uchylił się od tego nieznacznie; natomiast Iwan i Kałganow dopełnili tym razem wszystkich przepisów powitania, t. j. po otrzymaniu błogosławieństwa nie cofnęli się przed najzwyczajniejszem, ordynarnem cmoknięciem w rękę.
— Obowiązkiem naszym jest usprawiedliwić się przed waszą wielebnością — zaczął Mjusow tonem uroczystym, a jednocześnie uprzejmym i pełnym szacunku — z powodu towarzysza naszego, Fedora Pawłowicza, który z zaszczytnego zaproszenia waszej Wielebności korzystać dziś nie może. Towarzysz nasz, ulegając nieszczęsnej swej porywczości, wypowiedział w celi czcigodnego starca Zosimy parę słów nieodpowiednich, których echo doszło już może do waszej wielebności.
Mówiąc to, Mjusow zerknął ukradkiem na stojących nieopodal zakonników.
— Uznał on natychmiast swój błąd, ale wstydząc się swego uniesienia, nie śmie już stawić się przed waszą Wielebnością; za pośrednictwem mojem i syna swego, Iwana Fedorowicza, prosi o przebaczenie, wyrażając jednocześnie żal swój i szczerą skruchę.
Mjusow umilkł. Wypowiadając pojednawcze to przemówienie, zapomniał najzupełniej o poprzedniem swem rozdrażnieniu. Czuł się przytem zupełnie zadowolony z siebie. To też w tej chwili kochał znów ludzkość całą bez żadnych ograniczeń.
Przełożony wysłuchał go uważnie, skłonił lekko głowę i przemówił w odpowiedzi:
— Żałuję mocno, że towarzysz panów nie chce być naszym gościem. Być może, że obcując z nami dłużej, zmieniłby uczucia swoje i pokochałby nas tak, jak my go kochamy. Proszę, zechciejcie panowie zająć miejsca.
Przełożony stanął przed obrazem i czytać zaczął modlitwę, której wszyscy obecni wysłuchali w pełnym szacunku skupieniu. Obywatel Maksymow, zwłaszcza, dawał oznaki szczególnego przejęcia, wzdychając i składając pobożnie ręce.
Fedor Pawłowicz tymczasem namyślił się jeszcze raz i postanowił urządzić jeszcze jeden kawał.
Dla ścisłości musimy stwierdzić, że z początku chciał on rzeczywiście odjechać i nie miał zamiaru być na owym obiedzie. Nie dlatego, żeby się wstydził, lub czuł się w jakikolwiek sposób winny — może nawet przeciwnie. Ale, mimo wszystko, czuł jakoś instynktowo, że po tem, co zaszło w celi starca, nie wypadałoby i byłoby mu nawet nieprzyjemnie pokazywać się przy obiedzie. W chwili już jednak, gdy wchodził na stopnie rozklekotanej swej kolaski, przypomniał sobie raptem własne słowa, które wyrzekł w celi starca.
„Zdaje mi się zawsze, wchodząc gdzieś, że wszyscy uważają mnie za błazna najgorszego, najnikczemniejszego z ludzi, robię też wówczas na prawdę różne błazeństwa dla pokazania, że tamci wszyscy gorsi są jeszcze i głupsi odemnie”.
Chciał mu się raptem zemścić na innych za własną obrzydliwość. Przypomniał sobie, jak pytano go kiedyś, za co tak pewnego człowieka nienawidzi, on zaś odpowiedział wówczas: „Człowiek ten nic mi nigdy nie zawinił, za to ja dopuściłem się względem niego wielkiego świństwa i z tego powodu znienawidziłem go”.
Przypomniawszy sobie te słowa, uśmiechnął się złym uśmiechem i błysnął oczyma: „jakem zaczął, tak i skończę” postanowił w duchu.
Wewnętrzne jego usposobienie dałoby się w tej chwili wyrazić następującemi słowami: „Już się i tak nie zrehabilitujesz w ich oczach, to dosmaruj im jeszcze i pokaż, że się bynajmniej nie czujesz zawstydzony”.
Powziąwszy takie postanowienie, rozkazał woźnicy czekać na siebie, sam zaś wielkiemi krokami skierował się z powrotem do klasztoru i wszedł do mieszkania przełożonego. Nie wiedział jeszcze dobrze, co zrobi, czuł tylko jedno, że nie panuje już wcale nad sobą i że przy pierwszej sposobności przekroczy wszelkie granice przyzwoitości; wiedział wszakże, że w każdym razie nie popełni nic takiego, coby go mogło wprowadzić w kolizyę z sądem karnym, bo wogóle potrafił zawsze wstrzymać się od tego rodzaju wykroczeń, co go nieraz samego dziwiło.
Wszedł do jadalni przełożonego w chwili właśnie, gdy ukończono modlitwę i wszyscy zasiadali do stołu. Stanąwszy w progu, obrzucił wzrokiem całe towarzystwo i zaśmiał się przeciągłym, nerwowym, złym uśmiechem.
— Państwo myślicie zapewne, żem już odjechał, a ja tu znów jestem! — wrzasnął na całe gardło.
Wszyscy spojrzeli na niego, nie mówiąc ni słowa i wszyscy poczuli odrazu, że zanosi się tu niewątpliwie na duży skandal. Mjusow wyrwany z błogiego nastroju, w jakim się znajdował przed chwilą, przeszedł w drugą ostateczność i całe jego poprzednie rozdrażnienie powróciło z podwójną siłą.
— Nie! Nie wytrzymam już! Nie mogę! Nie potrafię! — zawołał z rozpaczą. Krew uderzyła mu do głowy, mówić już więcej nie mógł, bo słowa plątały mu się na języku.
— Czego to on nie może? Czego nie potrafi? — krzyknął Fedor Pawłowicz. — Wasza wielebność! — dodał, zwracając się do przełożonego — czy mogę wejść, czy przyjmiecie mnie do stołu?
— Ależ prosimy z całego serca. Panowie — dodał pojednawczo przełożony — pozwolę sobie prosić was z całej duszy, abyście zaniechali sporów i zasiedli tu z nami w miłości i zgodzie rodzinnej dla spożywania darów bożych.
— Nie! Nie! Nigdy! — krzyczał wychodząc z siebie Mjusow. — Nie mogę zostać!
— Jeżeli Mjusow nie może, to i ja nie mogę, to i ja nie zostanę! Gdzie Mjusow, tam i ja! — krzyczał Fedor Pawłowicz. — Jeśli on odjedzie, to i ja odjadę! — On zostanie — ja zostanę! — Nie ucieszyliście go bardzo, wzywając do zgody rodzinnej ze mną, bo on pokrewieństwa ze mną się wstydzi i przyznać się do niego nie chce. Nieprawdaż, von Zon? Jak się masz, von Zon?
— Czy to do mnie mówicie? — spytał zdumiony Maksymow.
— Oczywiście, do ciebie, do kogóżby innego? Przecież ojciec przełożony nie jest von Zonem.
— I ja nim przecież nie jestem. Nazywam się Maksymow.
— Nie prawda, tyś von Zon. A czy wie wasza wielebność, kto był von Zon? Bohater sławnego kryminalnego procesu, którego zabili i obrabowali w miejscu zepsucia, jak wy niektóre domy nazywacie. Zamordowanego zaszyto do worka i wysłano z Moskwy do Petersburga. A w chwili, gdy się to wszystko działo, grzesznice pląsały i grały na gąślach i klawicymbałach. Sławny to był proces! Tymczasem, pokazuje się, że von Zon nie umarł, albo zmartwychwstał, bo oto stoi przed wami we własnej osobie.
— Co to jest? Co to ma znaczyć? — dało się słyszeć dokoła.
— Chodźmy! — krzyknął Mjusow do Kałganowa.
— O nie, poczekajcie jeszcze trochę — przerwał piskliwym głosem Fedor Pawłowicz. — Mówią o mnie, że zachowywałem się nieprzyzwoicie w celi starca, ponieważ wspomniałem coś o rybkach wędzonych. Mój blizki kuzyn, Mjusow, wyznaje zasadę: „lepsza grzeczność, niż szczerość”. Ja przeciwnie, wolę szczerość od grzeczności. Nieprawdaż, von Zon? Posłuchajcie mnie więc, ojcze przełożony. Mój kuzyn, Piotr Aleksandrowicz Mjusow, to skończony egoista.
Przyjechałem tu do was, żeby przypatrzeć się wszystkiemu i wszystko na miejscu zbadać. Tu syn mój, Alosza, na zbawienie zarabia. Ja, ojciec, muszę dbać o syna, to mój obowiązek. Przypatrzyłem się tu wszystkiemu, wysłuchałem po cichu, a teraz pokażę wam ostatni akt przedstawienia. U was tak: kto pada, ten leży, a kto leży, niech już leży na wieki. Czy nie tak? Tymczasem, ojcowie święci, ja upadłem, ale chcę powstać. Oburzony jestem na was, świątobliwi ojcowie! Spowiedź, to wielka tajemnica, przed którą ja sam uchylam czoła z największą czcią i gotów jestem na twarz upaść. Tymczasem coście wy ze spowiedzi zrobili? Zaprowadziliście u siebie głośną spowiedź, tam, w celi starca. Ja zaraz o tem do synodu doniosę, a syna mego, Aloszę, odbiorę!
Tu trzeba dodać, że Fedor Pawłowicz słyszał, że dzwonią, ale nie wiedział w jakim kościele. Były wistocie, i to dawnemi czasy, głuche wieści, że starcy, mieszkający po klasztorach, wdzierają się w prawa, przysługujące jedynie przełożonym i że, między innemi, nadużywają tajemnicy spowiedzi. Zarzuty te jednak upadły już oddawna same z siebie, a w każdym razie nie dotyczyły nigdy miejscowego klasztoru. Mimo to, głupi i złośliwy dyabeł, który opanował w tej chwili Fedora Pawłowicza i ponosił go na jego własnych nerwach, podsunął mu tę starą plotkę, w którą sam wcale nie wierzył.
— Co za nikczemność! — krzyknął Mjusow.
— Powiedziane jest — rzekł przełożony — „a gdy spadną na ciebie zniewaga i upokorzenie i krzywdy wszelakie, wówczas złóż Panu dziękczynienia, że je zesłał dla usunięcia dumy twojej”. Tak też i my dziękujemy wam pokornie, drogi nasz gościu.
Mówiąc to, pokłonił się w pas Fedorowi Pawłowiczowi.
— Ta — ta — ta! Stare frazesy! komedye, kłamstwa i pokłony świętoszków. Znam ja was z waszymi pokłonami do ziemi! Pocałunek w usta, a nożem w serce, jak w „Zbójcach” Schillera. Nie lubię fałszu! Szczerości potrzebuję, mnichy! i to nie tak po kawałeczku, ale całej, pełnej prawdy. Poco wy np. pościcie? Czy dla nagrody niebieskiej? Za taką nagrodę to i jabym pościł! To nie sztuka! Nie tak, mnichy! Spróbójcie wy być cnotliwymi, nie czekając na nagrody, starajcie przynosić pożytek społeczeństwu, zamiast zamykać się w klasztorach na chleb gotowy. Ja także, ojcowie, potrafię pięknie mówić. A co tu u was na stole? — dodał, zbliżając się do nakrycia. — Stary portwein, widzę miodek znakomity... Nie bardzo to idzie w parze z wędzonemi rybkami... No, no! Nastawialiście też buteleczek — che — che — che! A któż tu wam tego wszystkiego dostarcza? Oczywiście, chłopi! — Biedny nasz lud przynosi wam grosz ostatni zapracowanemi, strudzonemi rękami, ostatni kawałek chleba, oderwany od ust rodzinie... wam wszystko znoszą, kosztem nawet potrzeb publicznych. Ciągniecie ostatnie soki z ludu!...
— To już całkiem nieprzyzwoicie z pańskiej strony — przerwał ojciec bibliotekarz. Ojciec Paisy zaś milczał upornie.
Mjusow rzucił się ku wyjściu, za nim Kałganow.
— No, żegnam was, ojcowie — mówił Fedor Pawłowicz — ja śpieszę za Mjusowem i nigdy tu już do was nie przyjdę, choćbyście mnie na kolanach błagali. Dałem wam tysiąc rubelków, to się do mnie mizdrzycie! Bądźcie spokojni, więcej nie dodam. Mamże wam jeszcze płacić za krzywdę moją, za upokorzenie moje? Dość mi już złego narobił ten wasz miły klasztorek! Gorzkie łzy wylewałem tu nieraz. Buntowaliście na mnie żonę moją, wyklinaliście mnie na posiedzeniach waszych, oczerniali po całej okolicy! Teraz inne czasy, wiek literatury, wiek kolei żelaznych i statków parowych. Nie dostaniecie już nic ode mnie, już nie tysiąc, nie sto, ale ani jednego już rubla, ani kopiejeczki.
Natabene, należy zaznaczyć, że klasztor nie odgrywał nigdy żadnej ważniejszej roli w życiu Karamazowa, nie wylewał on tam nigdy gorzkich łez i nigdy nie był wyklinany. Mimo to, mówiąc o owych łzach, tak się rozrzewnił, że czuł się wistocie blizki płaczu i miał prawie łzy w głosie, ale wnet przypomniał sobie, że należy mu się trzymać na stanowisku gniewnem.
Na wszystkie te złośliwe kłamstwa, ojciec przełożony odpowiedział znów pobożną cytatą.
— Powiedziano jest: „Znoście cierpliwie niesprawiedliwe wyrzuty, i nie miejcie w sercu nienawiści do potwarców waszych”.
— Ta ta ta! Zawracacie głowę! A to nic nie pomoże, bo i tak nie zostanę, a syna mego, Aloszę, stanowczo zabieram — i to na zawsze.
Iwanie Fedorowiczu, mój przykładny synu, pozwól sobie powiedzieć, że i ty powinieneś iść ze mną. Także nie zostawaj von Zon, jedź lepiej, do mnie niedaleko, a zobaczysz, jak wesoło! Zamiast postnego obiadu dostaniesz prosię pieczone z kaszką, koniaczków ci postawię i likierów. Ejże, Von Zon! korzystaj z okazyi!
Wyszedł na ganek, krzycząc i gestykulując. W tej to właśnie chwili zobaczyli go powracający Alosza i Rakitin.
— Aleksy! — zawołał stary — pakuj natychmiast manatki i pościel, i zabieraj się ze mną, żeby tu i śladu po tobie nie zostało.
Alosza stanął, jak skamieniały, przyglądając się w milczeniu całemu zajściu. Stary Karamazow gramolił się tymczasem na swój wehikuł, a za nim milczący i posępny Iwan Fedorowicz, który się nawet z Aloszą nie pożegnał.
Na zakończenie nastąpiła jeszcze jedna błazeńska scena, jakby uzupełniający epilog. Oto Maksymow, tak uprzejmie zaproszony przez Fedora Pawłowicza, przybiegł zadyszany w zamiarze skorzystania z zaproszenia, i rozpędził się już do wsiadania, stawiając nogę na stopniu, w chwili gdy stał jeszcze na nim Iwan, a chwytając ręką za drzwiczki, usiłował dźwignąć się do wnętrza powozu.
— I ja! i ja z wami! — wołał urywanym głosem radośnie. — Weźcie mnie z sobą!
— A co? nie mówiłem, że to von Zon? — zawołał z zachwytem Fedor Pawłowicz. — Najautentyczniejszy von Zon, zmartwych powstały.
Słuchaj-no von Zon. — Jakżeś ty się ztamtąd wyrwał? I na obiedzie nie zostałeś? No, doprawdy, trzeba mieć na to miedziane czoło. — Puszczaj go, Waniu — dodał do Iwana — niech skacze na bryczkę, poleży sobie na nogach. Będzie nam z nim weselej. Albo... wsadzimy go na kozioł razem z furmanem. — No, krop się na kozioł, von Zon.
Ale Iwan, który tymczasem usiadł, milcząc, w powozie, pchnął biednego Maksymowa z taką siłą, że odleciał może na sążeń, cud był prawdziwy, że nie upadł.
— Czego ty znowu? O co ci chodzi? — zawołał Fedor Pawłowicz. Ale powóz ruszył, Iwan zaś nie odpowiedział.
— Przecież sam obmyśliłeś ten cały zjazd — rzekł Fedor Pawłowicz po krótkiem milczeniu, patrząc z ukosa na syna. — Czegóż się teraz złościsz?
— Dość już chyba ojciec narobił niedorzeczności, wartoby odpocząć chwilę — odciął surowo Iwan.
Fedor Pawłowicz zamilkł znów na parę minut, poczem znów zauważył sentencyonalnie.
— Wartoby tak koniaczku golnąć!
Iwan milczał wciąż.
— Aloszę zabiorę z klasztoru, mimo, że nie bardzo ci się to uśmiecha, mój przykładny synu, Karolu Moor.
Iwan odwrócił się pogardliwie i przypatrywał się w milczeniu drodze. Obaj nie przemówili już ani słowa do chwili przybycia na miejsce.
Dom Fedora Pawłowicza znajdował się w jednej z ubocznych dzielnic, dość daleko od środka miasta. Był to budynek obszerny, wyglądał na zewnątrz bardzo przyzwoicie i schludnie, ściany miał pomalowane szaro, a dach kryty czerwoną blachą. Wewnątrz było tam również obszernie i wygodnie. Oprócz pokoi mieszkalnych, było jeszcze mnóstwo kryjówek, zakamarków, krytych schodów i t. p. — szczury harcowały po tem pustem prawie mieszkaniu, ale stary Karamazow nie miał nic przeciw temu, utrzymując, że „zawsze tak człowiekowi przyjemnie, gdy sam siedzi wieczorami”. Miał on istotnie zwyczaj zostawać na noc zupełnie sam, a służbę odsyłał do oficyn, zbudowanych w obrębie podwórza. W oficynach tych mieściła się kuchnia, gdyż Fedor Pawłowicz nie znosił zapachów kuchennych i obiad noszono mu zimą i latem przez dziedziniec. Wogóle dom ten był urządzony na liczną rodzinę i zmieściłby wygodnie pięć razy tyle osób, co obecnie, w chwili bowiem naszego opowiadania, w głównym budynku mieszkał tylko Fedor Pawłowicz i Iwanow, w oficynie zaś troje służby, t. j. stary Grigor z równie starą żoną Martą, i młody lokaj, Smerdiakow.
Stary Grigor, o którym wspominaliśmy już poprzednio, był to człowiek twardy, niewzruszony idący uparcie do celu, który sobie postawił, skoro tylko raz cel taki uznał za słuszny. Ogólnie biorąc, był uczciwy i nieprzedajny. Żona jego, Marta, ulegała całe życie żelaznej woli męża. Raz tylko jeden, w czasie uwłaszczenia chłopów, nalegała na niego usilnie, aby porzucić Fedora Pawłowicza i przenieść się do Moskwy dla założenia tam jakiegobądź sklepiku. Ale Grigor postanowił wówczas raz na zawsze, że obowiązkiem jego jest pozostać przy dawnym panu. Twierdził, że baba bredzi, jak każda baba, bo wszystkie są z natury „nieuczciwe” i — został na miejscu.
— Czy ty rozumiesz, co to obowiązek? — pytał surowo Marty.
— Doskonale rozumiem, ale nie widzę wcale, żeby to był jaki dla nas obowiązek zostawać tutaj — protestowała kobieta.
— Możesz sobie nie rozumieć, a przecie zostaniemy. Tymczasem milcz.
Tak się i też stało.
Fedor Pawłowicz wyznaczył im niewielką pensyę miesięczną, którą im zresztą dość regularnie wypłacał. Przytem Grigor wiedział, że ma wpływ na swego pana.
Stary Karamazow, człowiek chytry i bardzo wytrzymały, a nawet twardy w niektórych okolicznościach życia, miewał także momenty niezwykłej słabości, z czego zdawał sobie sprawę; a słabości tej swojej lękał się niezmiernie.
Człowiek tak nieposzlakowanej wierności, jak Grigor, był dla niego niezmiernie drogocennym skarbem. W ciągu długoletniej swej karyery, Fedor Pawłowicz narażał się nieraz na poważne niebezpieczeństwa, z których wybawiał go zwykle Grigor, robiąc mu później surowe uwagi z powodu niewłaściwego jego postępowania. Parę razy groziło mu np. bicie i to nielada bicie, ale to nie było jeszcze najgorsze. Zdarzały się nieraz w życiu jego bardzo zawiłe i skomplikowane trudności i wtedy to zwłaszcza odczuwał on niewypowiedziane zadowolenie z możności oparcia się na bizkiej i tak bezwzględnie wiernej sobie istocie. Prócz tego, będąc pijanym, doświadczał on niekiedy przejmujących wewnętrznych trwóg. „Dusza mi prawie z gardła ucieka” — mawiał wówczas sam o sobie. Miło mu było wtedy wiedzieć, że blizko, choć nie pod jednym dachem, ale tam, w oficynie, znajduje się ktoś przyjazny, oddany, a przytem tak zupełnie inny niż on: — uczciwy, spokojny nie rozpustny i gotów bronić go w każdej chwili... od czego? sam dobrze nie wiedział, ale od czegoś, czy kogoś strasznego i groźnego. Podobne uczucia uspokojenia budziła w nim także obecność Aloszy, którego w dodatku pokochał i to tak, że sam musiał przed sobą przyznać, że od chwili poznania tego swego najmłodszego syna, zaczyna pojmować rzeczy, dawniej zupełnie dla siebie niezrozumiałe.
Wspominaliśmy już poprzednio, że stary Grigor otaczał szczególniejszą sympatyą i opieką drugą żonę swego pana, t. zw. „Klikuszę.” Uczucie to przetrwało i po jej śmierci, i z czasem przeszło w pełne czci uwielbienie, tak, że nie zniósłby najmniejszej lekkomyślnej wzmianki o zmarłej, której pamięć przechowywał wiernie. Wogóle uczucia były w nim dziwnie stałe i uparte, mimo, że nie okazywał ich na zewnątrz. Tak np. trudno było na pozór osądzić, czy kocha żonę swoją, Martę Ignatiewnę, do której był przecież głęboko przywiązany. Kobieta ta, mimo to, że bardzo rozsądna i w sprawach codziennego życia o wiele praktyczniejsza od męża, ulegała mu bezwzględnie od pierwszych dni małżeństwa. Mówili do siebie bardzo niewiele, bo Grigor był z natury bardzo milczący, a żona zastosowała się do niego, zrozumiawszy prędko, że jej małomówność staje się w oczach męża dowodem rozumu. Grigor nie bijał nigdy żony. Zdarzyło mu się to raz jeden tylko w pierwszym roku pożycia, gdy Marta, młoda jeszcze wówczas kobieta, znajdując się wraz z całą gromadą na poczęstunku we dworze, pozwoliła sobie wyróżnić się z całego grona towarzyszek i odtańczyła jeden taniec nie po wiejsku bynajmniej, ale tak, jak wyuczono ją we dworze, gdy służyła w bogatym domu Mjusowych. Grigor przypatrzył się temu popisowi swojej żony, a gdy wróciła do domu, wybił ją, niezbyt wprawdzie mocno, i targnął parę razy za włosy, dla pouczenia jej o zdrożności jej postępku. Marta też od tego czasu zaniechała popisów tanecznych.
Dzieci nie mieli. W pierwszym roku wprawdzie urodził się im chłopczyk, ale umarł po dwóch tygodniach, a w dodatku miał 6 palców u ręki, co Grigor uważał za jakiś osobliwy znak, tak dalece, że miał wątpliwości, czy dziecko ma być wogóle chrzczone. Po śmierci tego synka, Grigor, który miał zawsze skłonność do pewnego rodzaju mistyzmu, stał się poważniejszym jeszcze i uroczystszym, niż dawniej. Czytywał bardzo pilnie „żywoty świętych”, a także stary zbiór kazań średniowiecznych i przypowieści, pisany w stylu mało zrozumianym i dlatego może szczególnie czczony. Dzieci lubił zawsze bardzo i, jak już wspominaliśmy poprzednio, wypiastował na własnych rękach wszystkich z kolei synów Fedora Pawłowicza. — W jakiś czas po śmierci swego dziecka, Marta Ignatiewna obudziła się w nocy, a usłyszawszy dochodzący z za okna jakgdyby jęk jakiś, czy płacz, zbudziła strwożona męża. Grigor, wyszedłszy na ganek, począł nasłuchiwać, a idąc w kierunku głosu w głąb ogrodu, znalazł w stojącej tam łazience chorą, jęczącą kobietę. Przypatrzywszy się jej bliżej, poznał, że to była znana w całem mieście dziewczyna — niemowa, idyotka, którą żywiono z litości. Nieszczęśliwa blizka już była skonania, obok niej zaś leżał nowonarodzony chłopczyk.
Dziewczyna owa nazywała się Elżbieta Smerdiaszcza, a okoliczności, wśród których nastąpiła śmierć jej i urodziny dziecka, wydały się staremu Grigorowi mocno podejrzane. Biedna Elżbietka, jak ją powszechnie zwano, była bardzo małego wzrostu, ale silnej budowy, z twarzą szeroką, rumianą i doskonale idyotyczną. Oczy spokojne, nieruchome, miały wyraz przykry przez bezwzględną swą bezmyślność. Włosy czarne, niezmiernie bujne i pokręcone, jak wełna, były wiecznie zmierzwione i stanowiły jakby olbrzymią czapkę na głowie biednej idyotki. We włosach tych pełno było liści, śmiecia i wszelkiego rodzaju trocin i odpadków — bo też dziewczyna sypiała zawsze na ziemi, w kurzu i błocie. Ojciec jej, chory i biedny mieszczanin Ilja, służył wiele lat u jednego z zamożniejszych gospodarzy miejskich i zapijał się przytem bez pamięci; matka dawno umarła. Dziewczyna zaglądała rzadko do domu, gdyż ojciec wiecznie chory i pijany bił ją bez miłosierdzia. Wolała też wałęsać się po całem mieście, gdzie ją wszyscy znali i lubili, jako Bożą sierotę. Elżbieta chodziła zawsze w zgrzebnej tylko koszuli i nie znosiła na sobie innego odzienia. Nieraz próbowano ją ubrać przyzwoiciej. Chlebodawca jej ojca, a także inni gospodarze miejscy, sprawiali jej suknie, chustki, buty, ale na nic się to nie przydawało. Idyotka pozwalała spokojnie, aby ją ubrano i włożono na jej nogi obuwie, ale następnie odchodziła, najczęściej do progu jakiej cerkwi, gdzie zrzucała z siebie całą nowonabytą odzież i zostawała znowuż w zgrzebnej tylko koszuli.
Zdarzyło się raz, że dostrzegł ją na ulicy nowomianowany gubernator, który, naturalnie, uczuł się bardzo dotknięty w uczuciu przyzwoitości na widok tak niedostatecznego stroju. Objaśniono go, że to istota niepoczytalna, on jednak nakazał surowo, aby ją natychmiast przyodziano i niepozwolono nadal robić z siebie tak niewłaściwego widowiska. Ale gubernator wkrótce odjechał, a Elżbieta została tem, czem była, i nic się ani na włos nie zmieniło w jej obyczajach. Wkrótce ojciec jej umarł, przez co stała się ona jeszcze droższą litościwym duszom, bo, jak wspomnieliśmy wyżej, wszyscy w mieście znali ją i lubili. Wchodziła swobodnie do wszystkich sklepów i domów, a niewyganiano jej nigdzie, owszem, przyjmowano łaskawie i chętnie obdarzano jałmużną. Każdy grosz otrzymany wrzucała zawsze do skarbonek cerkiewnych, a jeśli ją kto poczęstował bułką, albo obwarzankiem, oddawała je natychmiast pierwszemu lepszemu spotkanemu dziecku, albo nawet przechodzącej jakiej pani. Nie odrzucano jej darów, owszem, przyjmowano je nawet z przyjemnością, ona zaś żywiła się wyłącznie czarnym chlebem i wodą. Znana też była z tego, że nigdy nie ruszy pieniędzy.
Przesiadywała nieraz w bogatych magazynach, gdzie w obecności jej liczono nieraz znaczne kwoty i zostawiano je na kantorze, a nikomu nie przyszło na myśl wystrzegać się jej. Sypiała najczęściej pod progiem cerkwi, albo też, przelazłszy przez płot któregobądź miejskiego obejścia, układała się w czyimbądź ogrodzie. W zimie spędzała zwykle noc u byłych chlebodawców swego ojca, nigdy jednak w izbie, tylko najczęściej w sieni lub krowiarni. Dziwiono się powszechnie, że znosi takie życie, ale widocznie przywykła do niego, bo, mimo, że drobna wzrostem, silna była i zdrowa. Niektórzy utrzymywali, że dziewczyna robi to wszystko przez dumę, ale jak można było o to posądzać nawpół obłąkaną niemowę, która w życiu swojem nie przemówiła ani jednego słowa?
Otóż raz, w jasną i ciepłą wrześniową noc, gromadka hulaszczej i podpiłej młodzieży powracała do domu tylnemi uliczkami. Wesoła ta kompania natknęła się na śpiącą pod płotem idyotkę, co dało powód wyuzdanym półgłówkom do robienia najosobliwszych uwag i spostrzeżeń. Jeden z nich rzucił nagle pytanie, czy takie oto nieszczęśliwe stworzenie można uważać za człowieka, a przedewszystkiem za kobietę? Większa część oświadczyła się przeciw, ale Fedor Pawłowicz, który zapijał się właśnie wtedy bez granic i miary, po śmierci pierwszej swej żony, zaczął z zapałem utrzymywać, że, i owszem, stosunek z taką kobietą jest możliwy, a nawet bardzo oryginalny i pikantny. Skończyło się na tem, że pijacka kompania odeszła dalej, zostawiając dziewczynę w spokoju, i Fedor Pawłowicz miał także odejść, tak przynajmniej stanowczo utrzymywał.
W kilka miesięcy jednak potem całe miasto spostrzegło ze zgrozą, że Boża sierota, jak ją powszechnie nazywano, znajduje się w stanie brzemiennym. Wówczas to rozchodzić się poczęły głuche wieści, że nie kto inny, tylko Fedor Pawłowicz dopuścił się występku, że on jest krzywdzicielem. Zkąd powstała taka pogłoska, niewiadomo, bo z wesołej kompanii, w której się wówczas znajdował, nie został już ani jeden, byli to bowiem przejezdni. Stary Grigor wystąpił wtedy energicznie w obronie swego pana, utrzymując, że grzeszna dziewka sama zawiniła, a wspólnikiem jej musiał być niejaki Karp, zbiegły aresztant, który właśnie wtedy grasował po mieście i dopuszczał się nocnych kradzieży.
Cały ten wypadek nie zmniejszył bynajmniej sympatyi miasta dla biednej Elżbiety — przeciwnie, opiekowano się nią jeszcze bardziej.
Zamożna jedna kupcowa postanowiła nawet wziąć ją do domu na czas słabości. Tak się też stało. Zamknięto ją w ostatnich tygodniach i strzeżono pilnie. Tymczasem, niewiadomo jakim sposobem, dziewczyna wymknęła się ostatniego wieczora i schroniła się do ogrodu Fedora Pawłowicza, gdzie ją znalazł stary Grigor. Jakim sposobem była w stanie przeleźć przez wysoki parkan, będąc już chorą, tego nikt nie mógł zrozumieć. Niektórzy utrzymywali, że ją ktoś przeniósł, inni — że ją przeniosło. Fakt jednak, że znaleziono ją w ogrodzie Fedora Pawłowicza, zwrócił znów na niego podejrzenia.
Stary Grigor wraz z żoną zajął się pilnie ratowaniem Elżbiety, na nic się to jednak nie zdało: nieszczęsna skonała nad ranem, dziecko zaś zostało przy życiu. Wówczas stary Grigor wziął na ręce niemowlę, a zaniósłszy je do swej izby, posadził je na kolanach żony, mówiąc:
— Masz oto Bożą sierotę, zesłaną nam widocznie za wstawieniem się naszego zmarłego niebożątka. Dziecko to urodzone ze świętej i z dyabelskiego syna, ale musimy je przygarnąć. Chowaj je i strzeż, a nie becz po próżnicy!
Marta usłuchała, oczywiście, i została naraz opiekunką i wychowawczynią dzieciaka, któremu na chrzcie świętym dano imię Paweł. Niewiadomo zkąd, wszyscy zaczęli go odrazu nazywać Pawłem Fedorowiczem, czemu się zresztą stary Karamazow nie sprzeciwiał, uważając to nawet za dobry żart, mimo, że stanowczo wypierał się ojcostwa. Postępek jego względem dziecka zrobił w mieście dobre wrażenie, chwalono go za to zajęcie się losem sieroty. W dalszym ciągu Fedor Pawłowicz obmyślił dziecku nazwisko Smerdiakow. Chłopak chował się w domu Karamazowa, między Grigorem a Martą, a dorósłszy, został zdolnym kucharzem. Na razie nic się o nim więcej powiedzieć nie da, za to w dalszym przebiegu opowiadania charakter jego zarysuje się i uwydatni sam z siebie.
Alosza wysłuchawszy rozkazu ojca, aby się natychmiast wynosić z klasztoru, stał przez chwilę wahający, poczem udał się do kuchni przełożonego dla zasiągnięcia bliższych szczegółów o zachowaniu się swego papy w czasie obiadu. Dowiedziawszy się o wszystkiem, postanowił zastosować się chwilowo do życzenia ojca i udał się do miasta, jakkolwiek nie brał wcale na seryo krzyków jego i pogróżek, wiedząc, że robione były w uniesieniu. Alosza przekonany był najmocniej, że go ojciec nigdy nie ukrzywdzi i wogóle nie wyobrażał sobie, aby ktokolwiek w świecie był w stanie wyrządzić mu rozmyślnie niesprawiedliwość lub obrazę. Był to dla niego niewzruszony dogmat życia i to właśnie dawało mu taki spokój i równowagę w stosunku do ludzi.
Inna myśl dręczyła obecnie Aloszę. Oto Katarzyna Iwanówna chciała go widzieć; wiedział, że musi pójść do niej, stosując się do jej życzenia, wyrażonego w kartce, wręczonej mu przez Lizę Chachłakow, a myśl o tej wizycie przejmowała go niewypowiedzianą trwogą. Było to dziwne uczucie, z którego natury nie umiał sobie zdać sprawy. Wiedział, że boi się śmiertelnie nie tego, co będzie z nią mówił i co od niej usłyszy, ale jej samej, kobiety imieniem Katarzyna. I nie była to trwoga ogólna przed kobietą. Alosza znał przecie kobiety i obcował z niemi wiele. Kobiety właściwie wychowały go, w ich towarzystwie przebywał przeważnie do czasu wstąpienia do klasztoru. Ale Katarzyna wzbudziła w nim od pierwszego wejrzenia to niepokojące uczucie. Widział ją dotąd zaledwie parę razy i rozmawiał z nią bardzo niewiele. Uderzająca jej piękność wryła mu się silnie w pamięć, ale wiedział dobrze, że to nie uroda jej jest przyczyną niepokoju, jaki w nim budzi jej obecność. Robiła ona na nim wrażenie pięknej, dumnej i despotycznej kobiety. Wiedział, że jest bardzo szlachetna, niepospolita, wielkoduszna; zdawał sobie sprawę z niezwykle wspaniałomyślnych pobudek jej działania. Wiedział, że pragnie ona z całej duszy wyrwać z toni narzeczonego swego, a jego brata, Dymitra, który przecież ciężko względem niej zawinił. Musiał jej oddać sprawiedliwość pod każdym względem, a mimo to, mróz przechodził mu po kościach w chwili, gdy zbliżał się do jej domu.
Wiedział, że nie zastanie u niej w tej chwili ani brata Iwana, którego łączyła z Katarzyną serdeczna zażyłość, ani też brata Dymitra. Z tego wynikało, że będzie musiał rozmawiać z nią sam na sam. Wolałby zobaczyć się pierwej z Dymitrem i, nie pokazując mu otrzymanego listu, pomówić z nim cokolwiek; ale wiedział, że nie zastanie go teraz domu, więc powziął ostatecznie bohaterskie postanowienie i skierował się do domu Katarzyny.
Dla skrócenia drogi, nie poszedł głównemi ulicami, tylko tyłami ogrodów miejskich, zkąd siecią ścieżek i zaułków mógł o wiele prędzej dojść do celu. W chwili, kiedy przemykał się tak rozmaitemi ciasnemi przejściami, podniósł głowę instynktowo i natknął się niespodzianie na tak pożądanego brata, Dymitra. Ten stał właśnie za płotem jednego ogrodu i żywemi gestami przyzywał do siebie Aloszę, który też pośpieszył na jego wezwanie.
— Jak to dobrze, żeś mnie spostrzegł — zawołał Dymitr radosnym, ale przyciszonym głosem — o mały włos nie krzyknąłem, widząc cię, a nie chcę robić hałasu. Chodź teraz ze mną.
— Gdzie? — również szeptem odpowiedział Alosza, rozglądając się na wszystkie strony; nie dostrzegłszy jednak nikogo, zapytał zdziwiony:
— Dlaczego zachowujesz takie ostrożności, wszak niema tu nikogo?
„Chwała Panu na świecie,
Chwała Panu we mnie!“
Tobie, tobie tylko jednemu powtórzyć to mogę. Tajemnicę ci mam powierzyć!
Ogród, w którym znajdowali się obaj bracia, był dość obszerny, kilkanaście morgów zapewne liczący, i obsadzony był z czterech stron szeregiem drzew: lip, klonów, brzóz i t. p. W środku zaś znajdował się duży trawnik, raczej łąka, na której koszono corocznie znaczną ilość siana.
Był to ogród owocowy, zarosły malinami, agrestem i innemi jagodami; około domu rosły kwiaty, a w głębi znajdowała się stara zrujnowana altanka, do której Dymitr powiódł swego gościa. Dokoła rosły gęsto stare lipy, podszyte krzakami bzu i czeremchy. Altanka miała drewnianą podłogę i daszek, jedno i drugie nawpół spróchniałe, a w środku stał stół drewniany, pomalowany na zielono, naokoło zaś niego takież, również zielone ławki, na których można było jeszcze spocząć. Na stole zauważył Alosza butelkę i kieliszek.
— To koniak! — zaśmiał się Mitia — a ty, widząc to, masz już mnie za pijaka. Porzuć, proszę te złudzenia.
„Nie dawaj wiary czczym pogłoskom tłumu,
„Zaniechaj zwątpień swych“...
— Nie oddaję się bynajmniej pijaństwu, a tylko dodaję sobie smaku, jak mówi ta świnia Rakitin, który niezawodnie zostanie kiedyś radcą stanu i wciąż będzie dodawał sobie smaku. Siadaj, Alosza. Chciałbym cię uścisnąć, ale to tak... tak... aż do uduszenia; bo widzisz... na całym świecie... to... naprawdę... tak... naprawdę ciebie tylko kocham! Ciebie jednego! — Ostatnie słowa wymówił z pewnego rodzaju zapamiętaniem. — Ciebie jednego i pewną ladacznicę, w której zakochałem się na przepadłe. Tylko pamiętaj, że zakochać się — to nie znaczy kochać. Można być zakochanym i nienawidzieć. Zapamiętaj to sobie, póki ci to mówię na wesoło. Siadaj tu za stołem, a ja obok ciebie, patrzeć będę na ciebie i wszystko opowiem; ty zaś siedź i słuchaj, bo godzina mówienia nadeszła. A wiesz, dlaczego mówiłem przed chwilą tak cicho, w tajemnicy? — Bo podsłuchać nas tu mogą niespodzianie niepożądane uszy. Opowiem ci wszystko, dlaczego tak rwałem się do ciebie, tak pragnąłem twojej obecności, tak czekałem na ciebie przez te długie 5 dni! (Wiesz, ja już od pięciu dni pozbyłem się wszelkiego steru). Bo tobie jednemu wszystko powiedzieć mogę, bo tak trzeba, boś ty mi potrzebny, bo jutro spadam z obłoków, bo jutro życie dla mnie kończy się i zaczyna!... Czy czułeś ty kiedy, czy widziałeś we śnie, jak leci się w przepaść?... — Otóż ja tak teraz lecę, ale się nie boję i ty się nie bój. To jest... boję się... ale przytem tak mi dobrze... nie, nie dobrze... tak rozkosznie!... Niech dyabli biorą wszystko, wszystko! Sławmy, bracie... przyrodę. Wszystko jedno. Patrz, jakie to niebo czyste... liście takie zielone... słońce jasne... godzina czwarta po południu... taka cisza... Ty gdzie szedłeś?
— Do ojca, a przedtem zajść miałem do Katarzyny Iwanowny.
— Do niej i do ojca! Co za szczególny zbieg okoliczności! Przecież ja dlatego właśnie chciałem cię widzieć, dlatego czekałem na ciebie. Pragnąłem ciebie, łaknąłem każdem dotknięciem duszy mojej, a nawet żeber i to po to właśnie, aby cię posłać do ojca i do niej, do Katarzyny Iwanownej i skończyć już raz tak z nią, jak z ojcem. — Mógłbym tam posłać kogokolwiek, ale nie! Tam trzeba posłać anioła. Czy słyszysz? — anioła. Aż oto ty sam nastręczasz się jako poseł.
— Mnie tam chcesz posłać?? — wyrwało się Aloszy, przyczem twarz jego przybrała jakby bolesny wyraz.
— Czekaj! Tyś to z góry wiedział. Widzę, żeś odrazu wszystko zrozumiał. Ale milcz jeszcze, milcz, nie współczuj, nie płacz.
Dymitr powstał z miejsca i zamyślił się nagle, dotykając palcem czoła.
— Ona musiała wezwać cię sama do siebie, napisała list, czy coś w tym rodzaju, dlatego idziesz do niej, bo czyżbyś szedł inaczej?
— Oto kartka — rzekł Alosza, wyjmując list z kieszeni. Dymitr przebiegł go szybko wzrokiem.
— Więc działałeś podstępnie poza mojemi plecami. O bogowie! Dzięki wam, żeście go sprowadzili na manowce, na których udało mi się schwytać go, jak niegdyś biedny rybak schwytał rybkę. — Słuchaj mnie, Alosza! słuchaj, bracie. Teraz wszystko ci powiem, bo trzeba to przecie raz komuś powiedzieć. Powiedziałem już, wyznałem wszystko aniołowi na niebie, ale teraz powtórzyć muszę jeszcze moje wyznanie aniołowi na ziemi. Tyś anioł ziemski; wysłuchasz mnie, osądzisz i przebaczysz. Tak potrzebuję, żeby mi przebaczył ktoś wyższy, lepszy!
Słuchaj! Gdyby dwa jestestwa, odrywając się nagle od wszystkiego, co ziemskie, ulatywały w nieskończoność — i gdyby jedno z nich odlatując lub ginąc prosiło drugiego: „zrób dla mnie coś, o co nikt jeszcze nikogo nie prosił, chyba na łożu śmierci“, to czy mogłoby to drugie nie spełnić takiej prośby, zwłaszcza gdyby to był przyjaciel, brat?
— Ja spełnię, tylko powiedz, powiedz jaknajprędzej — odparł Alosza.
— Jaknajprędzej... Hm. Nie śpiesz się tak, Alosza. — Niepokoisz się i śpieszysz napróżno. Niema się teraz po co śpieszyć. Świat wchodzi na nowe tory. Ach Alosza, Alosza, jaka szkoda, żeś ty się do zachwytu nie zapamiętał. Co ja głupi plotę? Tyś się wcale nie zapamiętał. Bądź szlachetnym mężem. Czyj to wiersz?
Alosza postanowił czekać. Zrozumiał, że chyba tu znajdzie najważniejsze dla siebie pole działania. Mitia zamyślił się na chwilę, oparł czoło na ręku i milczał czas jakiś.
— Słuchaj, Alosza — rzekł wreszcie. — Ty jeden śmiać się ze mnie nie będziesz! Chciałbym zacząć moją spowiedź hymnem radości Szyllera, tylko, że nie umiem po niemiecku. Nie wyobrażaj sobie tylko, że bredzę coś po pijanemu. — Koniak jest koniak; ale ja bynajmniej pijany nie jestem. — Na to potrzebowałbym przynajmniej dwóch flaszek, a tu niema nawet ćwierci. Silny dziś jestem, bo zrobiłem niezłomne postanowienie.
Nie obawiaj się, nie odbiegam bynajmniej od przedmiotu i nie mam zamiaru być rozwlekłym, ani też duszy na strzępy rwać. Poczekaj! Jakże to tam? — Tu zamyślił się na chwilę, poczem podniósł głowę i zadeklamował z tryumfem:
Grozą i lękiem zewsząd gnany,
Kryjąc się w grotach górskich skał,
Człowiek pierwotny, troglodyta,
Pustkę, zniszczenie wkoło siał.
Łowom oddany zbrojny, dziki,
Przebiegał leśnych puszczy głąb...
O, biada, wyrzuconym falą
Na niegościnnych brzegów zrąb!...
Z Olimpu, za porwaną córą,
Ceres bogini śpieszy w ślad,
Aż przed nią w całej swej ohydzie
Ściele się pusty, dziki świat —
Nigdzie schronienia, ni gościny,
Żaden tu czci nie bierze bóg,
Wonnych kadzideł dym ofiarny
Nie płynie znikąd w niebios próg.
Nikt na biesiadny stół nie stawi
Soczystych gron, ni złotych zbóż —
Wszędy pobitych trupów szczątki,
I ofiar krwią dymiący nóż...
Gdzie rzuci okiem niebios córa,
Niosąca zbożny, święty trud,
Wszędy w najgłębszem poniżeniu
Nurza się biedny ludzki ród.
— Przyjacielu! Przyjacielu! Poniżenie człowieka, w którem i teraz żyje. Strasznie wiele człowiek musi cierpieć, strasznie wiele przenieść! Nie myśl tylko, proszę, że masz przed sobą zwykłego chama w oficerskiej skórze, którego jedynem zajęciem jest pić koniak i oddawać się rozpustnym hulankom. Ja, bracie, prawie o tem jednem tylko myślę, o tem poniżeniu człowieka. Nie kłamię, nie przechwalam się, przynajmniej daj Boże, żebym nie kłamał. Widzisz! Ja muszę myśleć o człowieku poniżonym, bo ten człowiek to przedewszystkiem ja.
Człowiek, by wznieść się z poniżenia
I hartem wzmocnić duszę,
Musi z pra-starą matką ziemią
W wieczyste wejść sojusze!
Tylko, widzisz, w tem rzecz, jak tu zawrzeć ten wieczysty sojusz z ziemią? Nie mogę przylgnąć do niej ustami, ani wedrzeć się w jej piersi wnętrze. Cóż, czy chłopem mam zostać, albo pastuchem? Ile razy zdarzyło mi się pogrążyć w brud i błoto rozpusty! (a właściwie to jedno zdarzyło mi się w życiu), tyle razy przychodziły mi na myśl te wiersze o Cererze i człowieku. Ale te myśli nie przetwarzały mnie bynajmniej, ani podnosiły. A dlaczego? Bo jestem Karamazow, bo jeśli rzucę się w otchłań, to już zupełnie głową na dół i cieszyć się nawet będę tem doskonałem poniżeniem, a nawet odnajdę w niem pewnego rodzaju piękno. I w największem poniżeniu zaintonuję hymn: „Boże mój! Być może, że jestem podły, nizki, przeklęty... a przecież i mnie wolno przycisnąć do ust chociażby kraj niebieskiej szaty, w którą przyobleczony jest Bóg mój. Być może, że szatan wlecze mnie w orszaku swoim, a przecież, mimo to, jam twoje dziecię, o Panie, i kocham Cię... odczuwam z tego powodu radość, bez której życie i świat nie miałby podstawy bytu!... No, ale dość tego! Płakać mi się chce, a ty mi płakać nie przeszkadzaj, Alosza. Być może, że to z mojej strony głupota, z której się wszyscy śmiać będą, tylko nie ty. Powiem ci jeszcze jedno o tych, w których drzemie namiętność, zwierz dziki. Taki ja jestem, i ty także, bracie mój, mimo swego anielstwa. Myśmy wszyscy Karamazowy i we krwi mamy żądze, które niosą burze. I ty także, i w tobie grają namiętności, wbrew twojej woli! A namiętność to burza... więcej, jak burza!... A piękno?! to przecież rzecz straszna i bolesna zarazem. Straszna, bo rozwikłać jej niepodobna, nie wolno nawet, gdyż Bóg rzucił na świat same zagadki. Tu schodzą się ostateczności, a przeciwieństwa istnieją obok siebie. Ty wiesz, bracie, ja uczony nie jestem, a przecież myślałem o tem wiele. Ileż to, ile tajemnic przygniata duszę ludzką, rozwiązywać je musimy sami. Nie mogę znieść tego, że ludzie wyżsi, o sercu szlachetnem i podniosłym umyśle — zaczynają od wielbienia Madonny, a kończą na Sodomie. Ale jeszcze straszniej, jeszcze okropniej, gdy kto z ideałem Sodomy w duszy, marzy jednocześnie o Madonnie i oderwać się od niej nie może, płonąc aż do wnętrza ogniem młodzieńczym... Za wielki, za szeroki zakres dany jest człowiekowi! Szatan jeden wie, dlaczego to, co rozum obrzuca pogardą, przedstawia się sercu jako rozkosz i piękno najwyższe. Czy jest piękno w Sodomie? O, wierz mi, że jest, i to dla ogromnej większości ludzi. Dlatego to piękno, to rzecz straszna i zagadkowa zarazem... to walka szatana z Bogiem, gdzie polem bitwy są serca nasze. A teraz posłuchaj, opowiem ci fakta, same jądro rzeczy.
Ojciec mówił o mnie tam, w celi starca, że kupowałem za pieniądze cnotę dziewcząt. To kłamstwo i wymysł bydlęcy, nigdy tego nie było, a jeśli było, to nie za pieniądze. Pieniądze dobre jako akcesorym, ale motorem działania może być tylko żar wewnętrzny, ogień duszy. Dziś dama, jutro dziewczyna z ulicy — bawić się można równie dobrze z jedną i z drugą. Czasem dawałem pieniądze, bo ostatecznie trzeba przyznać, że biorą chętnie i wdzięczne są. Ale przeważnie wyrzucałem grosz, i to garściami, na muzykę, tańce cyganów... Kobietki lubiły mnie, nie wszystkie zapewne, ale dużo ich, dużo. Ja zaś lubiłem przeważnie zaułki, zakamarki, zakątki... gdzieś poza światem. Mówię to, oczywiście, w znaczeniu alegorycznem, bo w mieście naszem takich zakątków nie było. Lubiłem, bracie, rozpustę i wszystkie jej odcienia. Cóż dziwnego? Przecieżem Karamazow i żądze zwierzęce hamować w sobie muszę. Raz w pułku naszym urządzono rodzaj kuligu. Pojechaliśmy siedmiu saniami, zaprzężonemi w trójki. Miałem za sąsiadkę młodziutkie dziewczę, córkę ubogiego urzędnika, z którą pozwoliłem sobie na pewne poufałości. Nie sprzeciwiała mi się, owszem, okazała się dostępną, myślała, biedactwo, że zaraz na drugi dzień oświadczę się o jej rękę (uchodziłem za dobrą partyę). Ja tymczasem odsunęłem się od niej i przez całe pięć miesięcy nie przemówiłem do niej ani słowa. Widziałem nieraz, jak śledziła mnie ukradkiem ze swego kącika w sali balowej (tańczyliśmy wówczas dużo). Widziałem błyszczące jej oczy, migotliwy połysk zrozpaczonych, niespokojnych źrenic. Bawiła mnie ta gra. Było to wyrafinowane okrucieństwo, podszepnięte mi przez dziką bestyę Karamazowych, którą żywiłem w sobie. W piątym miesiącu dziewczyna wyszła za mąż za biednego urzędnika i odjechała gniewna na mnie, a może jeszcze zakochana. Żyją podobno dobrze ze sobą, ja zaś nikomu o tem nie powiedziałem, nie zniesławiłem jej. Podły jestem, to prawda i nizkie miewam żądze, ale nieuczciwości nie popełnię. Zarumieniłeś się, Alosza, oczy ci błyszczą. Masz już dosyć tych brudów. Ale to jeszcze nic, to kwiatki niewinne wobec innych moich wspomnień, a mam ich cały album. Tyle miłości i miłostek... Niech im Bóg da zdrowie tym wszystkim biedaczkom, które mi z kolei na sercu grały. A nie wydałem nigdy żadnej z nich, żadnej nie zniesławiłem. Ale dość już tego. Nie myśl, proszę cię, że wezwałem cię tylko po to, aby ci te wszystkie paskudztwa opowiadać, mam w zapasie ciekawsze jeszcze szczegóły. Tylko nie dziw się, że się ciebie nie wstydzę, owszem, rad jestem, że ci wszystko wyznać mogę.
— Ty myślisz — rzekł Alosza — żem się zarumienił z powodu twoich opowiadań? To nie dlatego, bracie. Zarumieniłem się, bo czuję, że i ja jestem taki sam, jak ty.
— Taki sam?! No, toś się trochę zapędził.
— Nie, nie, nie zapędziłem się — przerwał z ogniem Alosza (widocznie myśl ta dojrzała w nim już dawniej). — Jesteśmy na jednej drodze, tylko, że ja stoję dopiero na pierwszym szczeblu, a ty gdzieś wyżej, może np. na dwunastym. Ale to wszystko jedno, bo kto raz wstąpił, musi już przejść wszystkie stopnie, aż do szczytu.
— Należałoby zatem wcale nie wstępować?
— Oczywiście, kto jest w stanie, kto może się wstrzymać.
— A ty możesz?
— Zdaje mi się, że nie.
— Milcz, Alosza, milcz! Najdroższy mój, chciałbym ręce twoje ucałować... tak z radości. Ta szelma Gruszeńka zna ludzi. Mówiła mi kiedyś, że i ciebie zje prędzej, czy później. Milcz! Milcz! Bo zaraz z zabagnionego trzęsawiska moich podłości przejdziemy do właściwej mojej tragedyi, która jest także zabagnionem trzęsawiskiem. Nasz stary odpowiadał dużo o tem, jak za złoto kupowałem niewinność, a przecie nie wie, że zdarzyło się to raz tylko i to nie spełniło się. Była to właśnie moja tragedya, której stary nie zna, bo nie opowiadałem jej nikomu, ty pierwszy dowiesz się o wszystkiem, z wyjątkiem wszakże Iwana. Iwan wie wszystko, dawniej, niż ty. Ale Iwan, to grób.
— Iwan grób?
— Tak.
Alosza słuchał z nadzwyczajną uwagą.
— Służyłem, jak wiesz, w batalionie liniowym, jako podporucznik, a że byłem wówczas pod nadzorem, trzymano mnie ostro, jak rekruta. Mimo to, całe miasteczko, w którym pułk nasz przebywał, przepadało za mną. Rzucałem pieniądze garściami, wszyscy mieli mnie więc za bogacza, a i ja sam w to wierzyłem. Zresztą i tak miałem szczęście do ludzi. Kiwali głowami na moje wybryki, ale lubili mnie. Za to zwierzchnik mój, stary pułkownik, odrazu mnie znienawidził. Przyczepiał się o byle co, choć, co prawda, nie mógł mi wiele zaszkodzić, bo całe miasto było za mną. Co prawda, sam ściągnęłem na siebie tę niechęć pułkownika, bo umyślnie nie okazywałem mu należnego szacunku i traktowałem go lekko. Robiłem wielkiego pana. Stary był w gruncie dobry człowiek i niesłychanie gościnny. Miał on w swoim czasie dwie żony, które jednak pomarły, a każda z nich zostawiła mu córkę. Pierwsza jego żona pochodziła ze skromnej bardzo sfery i zostawiła mu córkę, również prostą dziewczynę. Ta starsza córka, Agata Iwanówna, miała wówczas 24 lat i mieszkała przy ojcu wraz z ciotką. Ciotka ta była niewypowiedzianie dobra i prosta, siostrzenica również, tylko, że miała o wiele więcej żywości i dowcipu. Był to poprostu cudny charakter kobiecy, nie spotkałem nigdy podobnego. Otóż ta dziewczyna, Agata (nie pasowałby do niej w żaden sposób wyraz panienka), była wcale nie brzydka, czysto rosyjski typ: duża, tęga, ładne oczy, rysy cokolwiek grube. Za mąż nie wychodziła, mimo, że miewała konkurentów, odmawiała im i została panną, nie tracąc bynajmniej na humorze. Zaprzyjaźniłem się z nią bardzo. Tylko nie podejrzewaj, żeby się w tem kryło co innego. Nieraz miewałem z kobietami czysto przyjacielskie sympatye. Gawędziliśmy z sobą wiele. Bywało, kładę jej w uszy rozmaite niemożliwe kawałki, ona się tylko śmieje. Kobiety lubią często takie pieprzne pogawędki, a tu zanotuj sobie jeszcze, że to była młoda panna, tem więcej mnie to bawiło mówić jej dwuznaczniki. Obie z ciotką lubiane były bardzo w całem mieście, mimo, że zachowywały się z pewną rezerwą względem eleganckiego świata.
Dla uzupełnienia charakterystyki dodam jeszcze, że Agata miała duży talent modniarski i robiła przyjaciółkom swoim, przez grzeczność, bardzo ładne rzeczy, za co nie przyjmowała zapłaty, chociaż niekiedy ofiarowywano jej podarki. Stary pułkownik prowadził dom otwarty, wydawał obiady, bale, wieczory — całe miasto bywało u niego. W chwili, gdym przyjechał, całe towarzystwo oczekiwało przyjazdu młodszej córki pułkownika. Miała to być niezrównana piękność, najpiękniejsza z pięknych, a kończyła właśnie edukacyę w arystokratycznej pensyi społecznej, zkąd miała tu przybyć na czas jakiś. Ta druga córka była to właśnie Katarzyna Iwanówna. Matka jej, a druga żona pułkownika, pochodzić miała z bardzo arystokratycznej rodziny, ale posagu mężowi nie wniosła. Były podobno jakieś nadzieje na spadek, ale na razie panna nie miała ani grosza. Mimo to, gdy przyjechała instytutka (tak ją nazywano), towarzystwo przyjęło ją owacyjnie. Rozrywano ją sobie, urządzając wciąż na jej cześć rozmaite zabawy, na których królowała. Dwie najznakomitsze damy prześcigały się w okazywaniu jej uprzejmości, a za ich przykładem poszło całe miasto. Rozrywano ją sobie poprostu. Wciąż pikniki, teatry amatorskie, żywe obrazy, w których odgrywała główną rolę, dobroczynne rauty... Ja milczę i trzymam się na uboczu, a właśnie wyprawiłem wtedy awanturę, która zwróciła uwagę całej publiczności. Spotkałem ją wreszcie u komendanta batalionu. Katarzyna obrzuciła mnie badawczym wzrokiem; udałem, że tego nie dostrzegam i nie przedstawiłem się jej. Później, w ciągu wieczora, jakby nie pamiętając, przemówiłem do niej słów kilka. Ona spojrzała, krzywiąc pogardliwie usteczka i nie odrzekła ani słowa. — Poczekaj — myślę — odpłacę — ci. Byłem wówczas najgorszego gatunku birbantem i sam to doskonale czułem. Czułem również, że Katarzyna nie jest bynajmniej naiwną pensyonarką. Wiedziałem, że to kobieta z charakterem, dumna, szlachetna, posiadająca przytem rozum i wykształcenie, podczas kiedy mnie brakowało jednego i drugiego. Myślisz może, że chciałem starać się o jej względy? — bynajmniej; chciałem ją tylko ukarać za to, że się na mnie nie poznała. Tymczasem prowadziłem dalej swoje hulaszcze życie, aż pułkownik zmuszony był wsadzić mnie na 3 dni do aresztu. Właśnie wtedy ojciec przysłał mi sześć tysięcy rubli, żądając wzamian zrzeczenia się wszystkich dalszych pretensyi, co też i zrobiłem. Co prawda, nie rozumiałem zupełnie tych naszych majątkowych rachunków z ojcem i do dziś nic ich nie rozumiem. Mniejsza zresztą z tem. Otóż, siedząc w areszcie, dowiedziałem się od jednego z moich przyjaciół, że nasz pułkownik ma duży kłopot, że posądzony jest o jakieś niedobory w kasie, z czego skorzystać chcą jego wrogowie, którzy mu przygotowują pasztet. Później krążyć zaczęły pogłoski bardziej szczegółowe; w kasie brakować miało 4,500 rubli. Generał domyślał się tego, zaś pułkownikowi groziła zupełna niełaska i usunięcie ze służby. Wobec takich okoliczności, całe towarzystwo ochłonęło niesłychanie względem zagrożonej niesławą rodziny, a liczni przyjaciele ulotnili się, jak kamfora. Spotkałem na ulicy siostrę, Kati, Agatę, z którą utrzymywałem zawsze przyjazne stosunki. Zagadnąłem ją też bez ceremonii.
— Cóż tam? podobno ojcu w kasie brakuje?
— Zkąd ta wiadomość? Niedawno przecie była wizyta inspekcyjna i generał znalazł wszystko w porządku.
— Wtedy było w porządku, ale dziś nie.
Zlękła się.
— Zkąd pan to wie?
— Niech się pani nie lęka, nikomu nie powiem, milczeć będę jak grób. Chciałem pani tylko powiedzieć. Gdyby istotnie brakowało w kasie owych kilku tysięcy rubli, ojcu pani grozi sąd, niesława, więzienie. Na starość nie przeniesie tego. Otóż w razie potrzeby, niech mi pani tylko przyśle swoją siostrzyczkę, to ja jej te pieniądze dam i sekretu święcie dochowam.
— Ach, jaki pan jesteś podły! (tak mi powiedziała). Jaki pan jest zły, podły człowiek! Jak pan śmie?! — Odeszła, strasznie oburzona, ja zaś zawołałem jeszcze za odchodzącą, że sekretu święcie dochowam. Trzeba wiedzieć, że obie te kobiety, Agata i jej ciotka, to były poprostu święte istoty, a Katarzynę ubóstwiały i służyły jej prawie na klęczkach. Mimo to, wiedziałem, że Agata powtórzy naszą rozmowę siostrze, a mnie tego właśnie było potrzeba. Tymczasem przyjechał wistocie nowy major, któremu trzeba było zdać kasę batalionową. Pułkownik zaniemógł i położył się do łóżka. Doktór pułkowy upewniał wszystkich, że jest istotnie chory, ale ja wiedziałem doskonale, jak rzeczy stoją. Z dawien dawna naczelnik nasz miał zwyczaj powierzać kasę pułkową pewnemu kupcowi, który robił nią rozmaite obroty z grubym dla siebie i pułkownika zarobkiem, a w chwili stanowczej oddawał pieniądze w całości. Kończyło się to zawsze pomyślnie, ale teraz stało się inaczej. Kupiec zagadnięty odpowiedział, że nigdy żadnych pieniędzy nie brał i brać nie mógł. Dowodu, oczywiście, nie było. Nie pozostawało więc nic pułkownikowi, jak udawać chorego. Siedzi w domu i głowę lodem okłada, a tu przychodzi ordynans z książką, żądając podpisania kwitu na pieniądze, które mają być doręczone w przeciągu dwóch godzin. Pułkownik wstaje, powiadając, że chce włożyć mundur, idzie do swej sypialni, chwyta strzelbę, nabija... przykłada lufę do piersi, a zdjąwszy but z prawej nogi, maca już kurek, aby go przycisnąć. Agata, która domyślała się czegoś i szpiegowała ojca, zakradła się z tyłu, chwyta go w objęcia... strzelba wypaliła w sufit, nie raniąc nikogo. Domownicy się zbiegli i otoczyli zrozpaczonego, trzymając go za ręce. Siedziałem wówczas w domu, a zmrok już zapadał. Gotowałem się do wyjścia i właśnie, dopełniwszy wszystkich szczegółów tualety, naperfumowałem chustkę i wziąłem czapkę do ręki, gdy w tem na progu pokoju stanęła Katarzyna Iwanówna. Na szczęście, nikt jej nie zauważył, nikt nie widział idącej. Dwie staruszki, od których najmowałem mieszkanie, słuchały mnie ślepo i na mój rozkaz milczałyby jak grób.
Katarzyna weszła patrząc prosto na mnie. Oczy jej błyszczały niemal posępną energią, ale kąciki ust drżały, zdradzając wahanie.
— Siostra mówiła mi, że pan dasz cztery tysiące pięćset rubli, jeśli przyjdę po nie sama. Otóż jestem... proszę o pieniądze.
— Mówiła przerywanym głosem, tchu jej zabrakło, a kąciki ust i linie obok zadrżały znów boleśnie... Alosza, słuchasz ty, czy nie?
— Mitia! Przekonany jestem, że powiesz wszystko, całą prawdę! — przerwał wzruszony Alosza.
— Chcesz całą prawdę? Oto, jak było, nie myślę się bronić. Pierwsza moja myśl była, oczywiście, Karamazowa. Wiesz, bracie, ugryzła mnie kiedyś tarantula i cztery tygodnie leżałem w gorączce. Otóż i wtedy, tarantula, dzika bestya żądz, ugryzła mnie w serce. Widziałeś Katarzynę? Wiesz jaka piękna?... Ale w owej chwili piękna była nie tą urodą swoją, ale tem, że była szlachetna, a ja podły — ona wielką ofiarą swoją dla ojca, a ja, robak nikczemny, brudny robak!... A jednak odemnie, plugawego nikczemnika, zależy dziś ona cała, duszą i ciałem.
— Powiem ci szczerze, że pierwsza moja myśl była jak ukąszenie tarantuli, a zawładnęła tak silnie sercem mojem, że o mało mi z piersi nie wyciekło, aż mi dech zaparło. Zdawało się, że i wątpliwości żadnej być nie może i że postąpię z nią, jak robak podły, bez żadnej litości. Oczywiście, na drugi dzień stawiłbym się przed nią i z najwyższym szacunkiem prosiłbym o jej rękę. Niktby o tem nie wiedział, i wszystko skończyłoby się najprzyzwoiciej. Ale w tejże chwili szeptał mi głos wewnętrzny: „Jutro, gdy przyjdziesz się jej oświadczyć, nie obaczysz jej nawet, nie wyjdzie do ciebie, a rozkaże lokajowi wyrzucić cię za drzwi. Możesz osławiać ją potem w całem mieście — nie zlęknie się tego“. — Spojrzałem znów na dziewczynę. — „I cóż, że jutro wyrzucą cię za drzwi“ — pomyślałem, — „za to dziś twoja jest, korzystaj!“ — I nagle zakipiał we mnie straszny gniew i zapragnąłem wypłatać jej daleko gorszą, podlejszą sztukę, prawdziwe świństwo. Coby było, gdybym przemówił do niej z intonacyą kupczyka, odrzucającego zły interes!
— Cztery tysiące? Ależ to żarty, łaskawa pani. Parę set służyć mogę z przyjemnością, ale cztery tysiące, to poważna kwota, której się lekkomyślnie nie wyrzuca. Trudziła się pani napróżno.
Uciekłaby, a ja straciłbym w stosunku do niej wszystko. Ale co za piekielna zemsta?! Wyłbym później całe życie z rozpaczy i zgryzoty, ale na razie ulżyłoby mi to znakomicie. Nigdy jeszcze nie patrzyłem na żadną kobietę z taką nienawiścią, jak na nią w tej chwili. Klnę się na krzyż święty, że przez całe trzy sekundy patrzyłem na nią z nienawiścią, od której jeden już tylko krok do miłości, do najszaleńszej miłości. Podszedłem do okna i przycisnąłem czoło do zimnej szyby, a czułem, jak ognie rozpalone uderzają mi do twarzy. Nie bój się, Alosza, nie wytrzymałem jej długo w niepewności. Odwróciłem się natychmiast prawie, odsunęłem szufladę biurka i pokazałem jej list zastawny na pięć tysięcy rubli, leżący między kartkami francuskiego dykcyonarza. Następnie podałem jej banknot i sam przed nią drzwi otworzyłem z głębokim i pełnym najwyższej czci ukłonem. Ona zadrżała, spojrzała na mnie uważnie, zbladła jak płótno i nagle miękkim, cichym ruchem skłoniła się przedemną, nie mówiąc ani słowa, nie światowym ukłonem wykwintnej panny, ale po chłopsku, do nóg, dotykając prawie czołem podłogi. Potem zerwała się i uciekła.
Gdy się to stało, wyjąłem z pochwy nową szablę i w pierwszej chwili chciałem się zabić, niewiadomo dlaczego, zdaje się z radości.
— Czy ty rozumiesz, że można się zabić z radości? Ale nie zrobiłem tego, a tylko ucałowałem ostrze szabli, i włożyłem ją napowrót do pochwy. Niepotrzebnie ci to opowiadam, i wogóle rozwodziłem się tu zanadto nad wielu szczegółami, chcąc się przed tobą w lepszem wystawić świetle. Ale niech już tak zostanie, niech dyabli wezmą szpiegów ludzkiego serca. Teraz znasz już moje wielkie zajście z Katarzyną Iwanówną, a oprócz ciebie, wie o niem także Iwan.
Dymitr wstał wzruszony, przeszedł się kilka kroków, ocierając czoło chustką, poczem usiadł znów na kamiennej ławce, nie na dawnem jednak miejscu, a po przeciwnej stronie, tak, że Alosza, chcąc go słuchać uważnie, zwrócić się musiał ku niemu.
— Teraz, — rzekł — znam już połowę twojej historyi.
— Tak, pierwszą połowę znasz i rozumiesz. To był dramat, który się tam rozegrał, ale potem nastąpiła tragedya, która się dzieje tu.
— Tej drugiej zupełnie dotąd nie rozumiem, — rzekł Alosza.
— Gdybym ją sam rozumiał...
— Poczekaj, Dymitrze, tu jedno jest pewne: jesteś przecie jeszcze narzeczony.
— Narzeczonym Katarzyny zostałem w trzy miesiące po wypadkach, które ci opowiedziałem. Nazajutrz powiedziałem sam sobie, że wszystko się skończyło i dalszego ciągu nie będzie. Prosić o jej rękę wydało mi się podłością. Ona ze swej strony nie dała znaku życia przez całe sześć tygodni, tylko odesłała mi przez pokojówkę resztę z pięciu tysięcy rubli, 260 w kopercie, bez słówka od siebie. Przepatrzyłem starannie banknoty, szukając choćby znaczka jakiego ołówkiem, ale nic nie było.
Przehulałem te ostatki tak głośno, że i nowy major musiał mi udzielić nagany, a pułkownik oddał w całości kasę batalionową, ku ogólnemu zdziwieniu. Mimo to, zachorował wkrótce i umarł we trzy tygodnie na rozmiękczenie mózgu. Pochowano go z wojskowemi honorami, po pogrzebie zaś Katarzyna z siostrą i ciotką odjechały do Moskwy. Wtedy dopiero, w sam dzień odjazdu, przysłała mi mały liliowy liścik, na którym nakreśliła słów kilka: „Czekaj pan mego listu. Napiszę. K.“ — Ot i wszystko. Resztę opowiem ci w dwóch słowach. Tam, w Moskwie wypadki wzięły zupełnie nowy obrót i to z imponującą szybkością. Ciotka Katarzyny, pewna stara jenerałowa, utraciła naraz swoje dwie najbliższe spadkobierczynie, dwie siostrzenice, które umarły na ospę, obie w jednym dniu. — Spiorunowana tym ciosem staruszka, przyjęła Katarzynę jak rodzoną córkę, przelała na nią wszelkie prawo zmarłych siostrzenic, przerobiła testament na jej imię, a na razie wyposażyła ją osiemdziesięciu tysiącami rubli. Wtedy otrzymałem z poczty zwrot moich 4,500 rubli, a w kilka dni potem nadszedł obiecany list. List ten mam tutaj, noszę go zawsze przy sobie. Włożą go ze mną do trumny, chcesz, to ci go pokażę. „Kocham Pana (pisała) bez pamięci. Choćbyś mnie Pan nie kochał, wszystko jedno, zostań Pan tylko mężem moim i nie lękaj się. Krępować Cię w niczem nie będę, będę w domu Twoim, jak sprzęt Twój, jak dywan, po którym stąpasz... Kochać Cię będę wiecznie i strzedz przed Tobą samym“. Alosza! Niegodzien jestem powtarzać tych słów podłemi ustami i podłym głosem moim. Ugodził mnie ten jej list głęboko w serce i czuję go po dziś dzień, i ciężko mi, ciężko na duszy.
Odpisałem jej natychmiast (jechać wtedy do Moskwy nie mogłem w żaden sposób), łzami żywemi odpisałem. Jednego tylko wstydzić się będę wiecznie, żem wspomniał jej o różnicy naszego położenia, o jej posagu i mojem ubóstwie. Nie powinienem był tego pisać, ale wyrwało mi się z pod pióra. Napisałem jednocześnie do Moskwy, do Iwana, list na sześciu kartkach, w którym mu wszystko wytłómaczyłem i posłałem Iwana do niej. Czego? Czego tak na mnie patrzysz? Wiem, wiem, Iwan zakochał się w niej i kocha się po dziś dzień. Po waszemu zrobiłem głupstwo kapitalne. Ale kto wie, czy dziś to głupstwo nie uratuje nas wszystkich. Czyż nie widzisz, jak ona go ceni, jak go czci prawie? Czyż może porównywasz nas obu? Czuć miłość dla takiego, jak ja, a jeszcze po wszystkiem, co tu zaszło?
— Przekonany jestem, że Katarzyna kochać może takiego tylko, jak ty, człowieka, nie takiego, jak Iwan.
— Ona cnotę swoją kocha, a nie mnie, — wyrwało się mimowoli Dymitrowi, a oczy jego błysnęły jakby gniewem. Zarumienił się przytem i trzasnął pięścią w stół.
— Przysięgam ci, Alosza, — zawołał, wściekły prawie sam na siebie — przysięgam ci, jak Bóg Bogiem, jak Chrystus Zbawicielem naszym, przysięgam ci, że choć przed chwilą wspomniałem jakby z lekceważeniem o wzniosłych jej uczuciach, to przecież wiem doskonale, że jestem milion razy mniej wart od niej, i że szlachetność jej jest zupełnie szczera i czysta, jak aniołów niebieskich. W tem właśnie tragedya, że ja to wiem na pewno. Cóż ztąd, że czasem deklamuję o uczuciu. A czy ja tu przed chwilą nie rzucałem deklamacyjnych frazesów, mimo, że cierpienie moje jest istotne? Co się zaś tyczy Iwana, to wyobrażam sobie, jak musi kląć los i prawa przyrody, on taki mądry. I komu to dano tu pierwszeństwo nad nim? Takiemu, co będąc już narzeczonym, publicznie, wobec wszystkich oddawał się rozpuście. Nie umiał się powstrzymać nawet w obecności narzeczonej. I takiego przekładają nad niego? Czy to sprawiedliwe? Czy to powinno być? To wszystko dlatego, że panna chce się poświęcić przez poczciwość! Oczywiście, nigdy o czemś podobnem Iwanowi nie wspominałem, ani on mnie. Ale niech się los odwróci. Niech godny zajmie należne mu miejsce, a niegodny usunie się tam, gdzie jest jego miejsce.
Niech się pogrąży we właściwy sobie żywioł, w błoto, w brud, a zrobi to dobrowolnie i z rozkoszą. Zginie tam i utonie, a ona niech idzie za Iwana.
— Zaczekaj, bracie — przerwał niespokojnie Alosza. — Jest tu coś dla mnie niejasnego. Tyś jeszcze związany słowem. Jakże możesz rozstać się z narzeczoną, jeśli ona tego nie chce?
— Tak, jestem narzeczonym i to ze wszystkiemi formalnościami. Zaręczyny nasze odbyły się w Moskwie, z wielką paradą, obrazami, błogosławieństwem. Stara generałowa przyjęła mnie bardzo serdecznie, uznała i pochwaliła wybór Kati. A czy dasz wiarę, że się jej Iwan nie podobał? Spędzałem czas w Moskwie na długich rozmowach z Katią, przedstawiając się jej z najlepszej strony, jako człowiek szlachetny, i to całkiem szczerze. Wszystko tam było: „słodkie zmieszanie, czułe słówka.” Poruszaliśmy też i wzniosłe kwestye. Ona wymogła na mnie obietnicę poprawy i ja obiecałem. A teraz...
— Cóż?
— A teraz wezwałem cię po to, aby cię posłać do Katarzyny dziś jeszcze. I...
— I co?
— Powiedzieć jej, że już nigdy do niej nie przyjdę, że się jej kłaniam.
— Ale czyż to można?
— Właśnie dlatego, że nie można, posyłam ciebie, bo czyż ja jej to mogę powiedzieć?
— A ty, gdzie pójdziesz?
— W błoto.
— Do Gruszy — zawołał gorąco Alosza. — Więc ten Rakitin miał słuszność, a ja myślałem, że to tylko chwilowe, że przestaniesz do niej chodzić.
— Czyż człowiek zaręczony powinien robić takie rzeczy? A jeszcze mając taką narzeczoną? Pamiętaj, że ja, pomimo wszystko, uczciwość mam. Z chwilą, gdym zaczął chodzić do Gruszy, przestałem się uważać za narzeczonego i honorowego człowieka. Rozumiesz? Cóż tak na mnie patrzysz?
— Ja, widzisz, poszedłem do niej pierwszy raz, żeby ją bić. A to dlatego, że ów kapitan, pośrednik ojcowski, oddał jej mój weksel, chcąc za jej pośrednictwem wymódz na mnie zrzeczenie się wszelkich pretensyi do spadku. Chcieli mnie zastraszyć. Gruszę widziałem już przedtem. Na pierwszy rzut oka niema w niej nic uderzającego. Znałem doskonale historyę jej kochanka, owego starego kupca, który tam gdzieś leży umierający, ale majątek znaczny jej zostawi. Wiedziałem, że Grusza kocha się w pieniądzach i pożycza je na wysokie procenta, że jest awanturnica i szelma bez żadnych skrupułów. Poszedłem do niej, jak już mówiłem, aby ją zbić i zostałem u niej. Dżuma czepiła się i mnie i zaraziłem się, i zarazę noszę w sobie do dziś dnia, i wiem, że wszystko już skończone i nic innego nigdy nie będzie. Cykl wieków dopełnił się. Taka jest moja historya. Idąc do niej, miałem w kieszeni trzy tysiące rubli. Pojechaliśmy oboje do Mokroje, o 25 wiorst ztąd. Sprowadziłem cygańską kapelę, poiłem wszystkich szampanem, chłopów, baby, używaliśmy; a po trzech dniach i grosza nie zostało. A myślisz, żem cokolwiek od niej uzyskał? Nic, ale to zupełnie nic. Wiesz, ta szelma Grusza ma w sobie coś, co się określić nie da, w każdym ruchu, w każdem przegięciu ciała, w nóżce nawet, w małym paluszku u lewej nóżki. Paluszek ten widziałem, a nawet całowałem, ale na tem się też skończyło, przysięgam ci. „Chcesz — powiada — wyjdę za ciebie, tylko przyrzeknij, że bić nie będziesz i pozwolisz mi robić wszystko, co mi się podoba“ i śmieje się.
Dymitr wstał z miejsca w najwyższem rozdrażnieniu, którego już pohamować nie mógł, zatoczył się, jak pijany, a oczy mu zaszły krwią.
— I ty naprawdę chcesz się z nią żenić?
— Jeśli tylko ona zechce, ożenię się natychmiast, a jeśli nie zechce, to i tak przy niej zostanę, sługą jej będę.
Słuchaj, Alosza... wiesz ty, ty niewinne dziecko, że to, co dotąd powiedziałem, to jeszcze tylko brednie, i w tem właśnie tragedya. Pamiętaj, że mogłem mieć wprawdzie nizkie namiętności, nikczemne popędy, ale złodziejem, kieszonkowym złodziejem dotąd nie byłem, nie mogę być. Tymczasem dowiedz się, że jednak zostałem nim. Tegoż dnia, kiedym był u Gruszy, Katarzyna wezwała mnie i zleciła pod wielkim sekretem przesłanie trzech tysięcy rubli dla siostry jej, Agaty, do Moskwy. Tak dalece chodziło jej o tajemnicę, że prosiła mnie, abym pojechał umyślnie do okręgowego miasta dla wyprawienia tej przesyłki, inaczej bowiem tu dowiedzianoby się o tem. Otóż te pieniądze strwoniłem na majówce z Gruszą, tam w Mokroje. Katarzynie zaś powiedziałem, żem je wysłał, a tylko zapomniałem jej doręczyć kwitu pocztowego, który, jakoby, mam u siebie w domu. Teraz ty, gdy pójdziesz ode mnie do Katarzyny, możesz jej powiedzieć, że jestem marny rozpustnik, nie umiejący panować nad żądzami swemi, który powierzone sobie pieniądze stracił na hulanki. Toby jeszcze nic nie szkodziło, gdybyś mógł wręczyć jej ode mnie te trzy tysiące, mówiąc, że jej się kłaniam i proszę, żeby sama je odesłała siostrze. Ale ja tych pieniędzy nie mam.
— Nieszczęśliwy ty jesteś, Mitia, ale nie do tego stopnia, jak ci się wydaje. Nie zabijaj się rozpaczą, drogi mój, nie zabijaj!
— A cóż ty myślisz? Że może sobie życie odbiorę? W tem sęk, że nie, teraz nie, może kiedyś. Teraz pójdę do Gruszy.
— I cóż z nią będziesz robił?
— Mężem jej zostanę, jeśli mnie tylko raczy przyjąć. A gdy przyjmować będzie swoich kochanków, usunę się do drugiego pokoju, kalosze im czyścić będę, samowar nastawiać, na posyłki biegać...
— Katarzyna Iwanówna zrozumie wszystko — rzekł poważnie Alosza. — Ona ma wyższy umysł, zrozumie też całą głębię twego nieszczęścia, pojmie wszystko i przebaczy.
— Nie przebaczy — odparł z goryczą Mitia — w obrazie jest coś, czego żadna kobieta przebaczyć nie może. A wiesz, coby było najlepszem?
— Co?
— Oddać jej trzy tysiące.
— A zkądże je wziąć? Poczekaj, ja mam moje dwa tysiące, to ci je dam, a Iwan doda trzeci.
— A kiedyż to nastąpi? Nie możecie przecie tak odrazu podnieść tych pieniędzy, a tu trzeba bezwarunkowo dziś jeszcze być u Katarzyny z pieniędzmi, czy bez nich, i kłaniać się jej ode mnie, bo sprawa już tak stanęła, że dłużej zwlekać niepodobna. Jutro będzie już zapóźno. Idź jeszcze do ojca.
— Do ojca?
— Tak, do ojca najpierw. Jego proś o trzy tysiące.
— Ale, Mitia! on nie da.
— Wiem, że nie da. Wiesz ty, Alosza, co to rozpacz?
— Wiem.
— Słuchaj! prawnie to mi ojciec nic nie winien, wybrałem już od niego wszystko. Ale moralnie jest moim dłużnikiem. Czy nie tak? Przecież obracając posagiem mojej matki dorobił się majątku. Wiem, że ma przeszło sto tysięcy. Gdyby mi dał teraz te trzy, wybawiłby duszę moją z piekła i policzoneby mu to było za wiele, wiele grzechów. A ja przysięgam, to wielkie słowo, że poprzestanę na tych trzech tysiącach i ojciec nie posłyszy już o mnie. Poraz ostatni daję mu możność być naprawdę ojcem. Powiedz mu, że sam Bóg zsyła mu tę sposobność.
— Mitia! on ci za nic nie da.
— Wiem, że nie da — doskonale wiem. A zwłaszcza teraz. Wiem, że w tych dniach powiedziano mi poraz pierwszy, że to może na seryo. On wie, że z jej charakterem wszystko być może, zna on ją dobrze. Otóż prosta rzecz, że nie zechce ułatwiać mi połączenie się z nią i dawać na to pieniądze, skoro sam kocha się w niej bez pamięci. Więcej ci jeszcze powiem. Wiem, że od pięciu dni ma trzy tysiące w domu, ułożone pięknie w pakiet, w kopercie zapieczętowanej, przewiązanej różową wstążeczką. Na kopercie tej stoi napis: „Dla mego anioła, Gruszeńki, jeżeli przyjdzie“. Sam to wszystko przygotował w największej tajemnicy i nikt nie wie o tem, prócz lokaja, Smerdiakowa, któremu stary ślepo ufa. Trzeci już, czy czwarty dzień czeka na przyjście Gruszy, której dał znać o owym pakiecie, ona zaś odpowiedziała podobno: „Może i przyjdę“. Otóż, jeżeli ona naprawdę przyjdzie do starego, czyż będę mógł się z nią żenić? Rozumiesz teraz, dlaczego siedzę tu w sekrecie na straży.
— Na nią czekasz?
— Tak. Mieszka tu dawny mój żołnierz, Tomasz, który tu jest stróżem i korzystam z jego izdebki i siedzę tu bez wiedzy właściciela domu, a nawet bez jego wiedzy.
— A Smerdiakow wie?
— Tak, jeden Smerdiakow; on to właśnie dał mi znać, że stary czeka na Gruszę.
— I on ci opowiedział o pakiecie z trzema tysiącami?
— On, w największym sekrecie. Nawet Iwan o tem nie wie. Iwana posyła ojciec do Czeremaszu, jakoby dla dozorowania wyrębu lasu, ale właściwie chce się go pozbyć, aby go w domu nie było w czasie wizyty Gruszeńki.
— Więc ojciec dziś czeka Gruszy?
— Nie, dziś ona nie przyjdzie, mam na to pewne dane, a i Smerdiakow utrzymuje to samo. Ojciec siedzi teraz pijany za stołem i rozmawia z bratem, Iwanem. Idź, Alosza, i poproś go o te pieniądze.
— Mitia kochany! co ci jest? — zawołał nagle Alosza, zrywając się z miejsca i patrząc uważnie w twarz Dymitra, tak zmienioną, że prawie obłąkaną.
— Nie bój się, nic mi nie jest, jestem zupełnie przytomny i rozumiem, co mówię. Idź do ojca po pieniądze, a ja czekać będę cudu.
— Cudu?!
— Tak, cudu Boskiego. Pan Bóg wie, co się w sercu mojem dzieje, on widzi wszystko i nie dopuści złego. Idź, Alosza, do ojca — idź!
— Pójdę, a ty gdzie będziesz czekał?
— Tutaj. Rozumiem, że prędko wrócić nie możesz, że nie możesz przyjść do ojca i tak prosto z mostu prosić o pieniądze. On teraz pijany. Czekać będę dwie, trzy, cztery godziny, choćby sześć i siedem — ale pamiętaj, że dziś jeszcze, chociażby o północy, stawić się musisz u Katarzyny Iwanownej, z pieniędzmi czy bez nich, i powiesz jej, że brat mój kazał się pani pokłonić. Pamiętaj tylko powiedzieć dosłownie: „brat mój kazał się pani pokłonić“. Nie inaczej.
— Mitia! Przecież Grusza przyjść może jutro, a jeśli nie jutro, to pojutrze.
— W każdym razie wyśledzę ją i przeszkodzę.
— A jeśli jednak, a jeśli...?
— Jeśli?... to zabiję! żywcem nie ujdzie!
— Kogo zabijesz?
— Starego; jej nie zabiję.
— Bracie, i co ty mówisz?
— Nie wiem, nie wiem, może zabiję, może nie zabiję. Boję się tylko, by w stanowczej chwili nie doprowadził mnie do ostateczności tą swoją wstrętną twarzą. Nienawidzę jego oczu, nosa, podbródka, jego bezczelnego uśmiechu. Boję się tego mego wstrętu, bo mogę nie zapanować nad sobą.
— Pójdę, Mitia, do ojca, pójdę — i wierzę, że Bóg obróci wszystko na dobre, i uchroni od złego.
— A ja siedzieć tu będę i czekać cudu, ale jeśli się nie spełni... to...
Alosza, zamyślony, udał się do ojca.
Alosza zastał istotnie ojca za stołem. Obiadowano dnia tego w salonie, mimo, że był w domu osobny jadalny pokój, bardzo przyzwoicie urządzony. Salon umeblowany był po staroświecku i pretensyonalnie. Meble białe, obite czerwonym pół-jedwabnym adamaszkiem, między oknami duże zwierciadła w rzeźbionych ramach, również białych ze złoceniami. Ściany wytapetowane na biało, a w wielu miejscach obdarte, dwa duże portrety z lat trzydziestych, przedstawiające: jeden byłego gubernatora, drugi archiereja, dawno już zmarłych. W kącie kilka obrazów, przed którymi paliła się zwykle lampa, nie tyle z pobożności, co z powodu wstrętu Fedora Pawłowicza do ciemności. Zostawał on nieraz w nocy zupełnie sam, odsyłając służbę do oficyn, a że czuwał długo, do trzeciej i czwartej zrana, i lubił przechadzać się po salonie, wolał więc palić w nim światło.
W chwili wejścia Aloszy obiad miał się już ku końcowi i podawano właśnie czarną kawę z koniakiem i słodyczami. Iwan siedział z ojcem za stołem, a za krzesłami ich stali obaj lokaje: Grigor i Smerdiakow. Panowie i słudzy byli widocznie w doskonałych humorach. Alosza usłyszał jeszcze z przedpokoju piskliwy śmiech ojcowski i poznał po pewnych intonacyach, że ojciec nie jest jeszcze naprawdę pijany, a tylko nieco podchmielony.
— Otóż i on! — zawołał radośnie stary Karamazow, zobaczywszy wchodzącego Aloszę. — Siadaj-że tu z nami, siadaj i napij się czarnej kawy. To przecie postne, a smaczne, a gorące. Koniaczkiem cię nie traktuję, ale likieru napijesz się przecie trochę. Smerdiakow! Idź do kredensu i przynieś likier; stoi tam w szafie, na drugiej półce, na prawo.
Alosza wymawiał się od likieru.
— Wszystko jedno! Przyniosą nie dla ciebie, to dla nas — śmiał się Fedor Pawłowicz. — A powiedz, jadłeś ty obiad?
— Jadłem — odparł Alosza, mimo, że jedynym jego posiłkiem była dziś szklanka kwasu, wypita w kuchni klasztornej — ale kawy napiję się chętnie.
— Kochanież ty moje! Kawy się napijesz? Może ci zagrzać? Chociaż nie, widzę, że kipi. Już to nasz Smerdiakow słynie z kawy, barszczu i kulebiaki. Prawdziwy artysta! Przyjdź-że tu kiedy, chłopcze, na barszczyk, a powiedz wcześnie, to ci każę postny zgotować. Ale, prawda! Toż ja ci kazałem dziś jeszcze wynosić się z klasztoru. Cóż, czy przywiozłeś pościel?
— Nie, nie przywiozłem — uśmiechnął się Alosza.
— Co? Napędziłem ci strachu, gołąbeczku ty mój! Ale tyś wiedział, że cię nie ukrzywdzę, i któżby cię mógł ukrzywdzić? Słuchaj, Iwan, jak patrzę na ten jego uśmiech, to wszystko się we mnie raduje do samego wnętrza. Kocham cię, Aloszku ty mój! Chodź, niech ci dam ojcowskie błogosławieństwo.
Alosza wstał, ale stary zmienił już zamiar.
— Nie, nie, to potem. Siadaj, teraz cię tylko przeżegnam. Będziesz z nas teraz kontent, bo rozmawiamy na ulubiony twój temat. Wystaw sobie, oślica Balaama przemówiła.
Oślicą Balaamową okazał się lokaj Smerdiakow, chłopak milczący i zamknięty w sobie. Był to, jakeśmy już wyżej wspominali, podrzutek, wychowany przez Grigora i Martę. Od dzieciństwa okazywał charakter posępny i okrutne instynkta. Wieszał koty i grzebał je potem z całą ceremonią, nadziawszy na siebie jakąś płachtę, mającą naśladować komżę. Grigor, złapawszy go raz na gorącym uczynku, wysiekł go rózgami, za co dzieciak boczył się na niego przez kilka tygodni. Wogóle nie miał wcale przywiązania do swoich opiekunów, z czego też Grigor zdawał sobie doskonale sprawę. Próbował go uczyć historyi świętej, ale po kilku lekcyach malec tak go wytrącił z równowagi sceptycznemi uwagami, że nauka ta skończyła się znów na karze cielesnej i nigdy do niej nie wrócono. Już przy opowiadaniu o stworzeniu świata chłopak śmiać się zaczął pogardliwie.
— Czego ty? — pytał surowo Grigor.
— A tak sobie. Światło, mówicie, stworzył Bóg na pierwszy dzień, a słońce i gwiazdy na czwarty. Jeżeli tak, to zkądże się na pierwszy dzień wzięło światło?
— Ot zkąd! — huknął Grigor, wymierzając wychowankowi silny policzek.
Oczywiście, że ta metoda nauczania nie poskutkowała i lekcye przerwały się na dobre. W jakiś czas później Smerdiakow dostał poraz pierwszy epileptycznego ataku. Odtąd choroba ta chwyciła się go i została mu na całe życie. Ataki, mniej lub więcej silne, powtarzały się prawie co miesiąc. Stary Karamazow, który dotąd zachowywał się zupełnie obojętnie względem rosnącego w czeladnej podrzutka, tyle tylko, że tolerował jego obecność, zainteresował się nim naraz żywo. Zawezwał do niego najlepszych lekarzy, kazał go leczyć i zabronił surowo Grigorowi stosowania kary cielesnej. Nic to nie pomogło i Smerdiakow został na całe życie epileptykiem.
Zauważywszy raz, że Smerdiakow kręci się koło szafy z książkami, czytając przez szyby tytuły, Fedor Pawłowicz dał mu klucz od biblioteki, pozwalając czytać, co mu się podobało.
— Dobrze, czytaj, zrobię cię bibliotekarzem. Masz tu na początek. — I dał mu „Wieczory na wsi” Gogola.
Malec przeczytał wszystko bez uśmiechu i oddał książkę nachmurzony.
— Cóż, nie podobało się? — spytał Fedor Pawłowicz.
Malec milczał.
— Odpowiadaj, durniu!
— Wszystko to nieprawda — mruknął chłopak.
— To się wynoś do dyabła! Lokajskie ty plemię! A zresztą, chcesz prawdy, masz tu historyę powszechną Smaragdowa. Tu wszystko prawdziwe.
Ale okazało się, że i historya znudziła gruntownie malca. Dano więc pokój dalszemu oświecaniu go. Zato Fedor Pawłowicz wpadł wkrótce na pomysł wykształcenia swego pupila na kucharza. Tym razem wybór okazał się trafny. Smerdiakow, wysłany na naukę do Moskwy, wrócił zupełnie wydoskonalony w swym fachu i gotował wistocie wybornie. Zmienił się wówczas bardzo: postarzał się nagle, wychudł, pożółkł, zato stał się skończonym elegantem, niezmiernie dbałym o czystość i porządek. Całą prawie swoją pensyę zużywał na ubranie, pomady, perfumy i t. p. Kobietami zdawał się pogardzać, jak zresztą całem swem otoczeniem. Ataki epileptyczne powtarzać się zaczęły coraz częściej, co niepokoiło bardzo Fedora Pawłowicza, tembardziej, że w takich razach Smerdiakow nie mógł gotować i zastępowała go w tem Marta.
— Powinienbyś się ożenić, Smerdiakow — mawiał Fedor Pawłowicz. — Chcesz? Wyswatam cię?
Słysząc to, Smerdiakow bladł z gniewu, ale nie odpowiadał ani słowa. Stary Karamazow odchodził, machnąwszy ręką. Zato wierzył bezgranicznie w uczciwość swego kucharza, był zupełnie pewien, że nie byłby on w stanie nic ukraść.
Zdarzyło się raz, że Fedor Pawłowicz, będąc pijany, zgubił 3 sturublowe banknoty, na własnem podwórzu. Gdy opatrzył się na drugi dzień i szukać począł po kieszeniach, dostrzegł nagle zgubione pieniądze na stole. Okazało się, że znalazł je Smerdiakow i odniósł jeszcze wczoraj.
— No, bratku! pierwszy raz widzę takiego, jak ty, człowieka — zawołał zdziwiony Fedor Pawłowicz i darował mu 10 rubli.
Należy dodać, że nietylko wierzył w uczciwość Smerdiakowa, ale go przytem bardzo lubił, mimo, że chłopak patrzył na niego z ukosa, jak na wszystkich, i przeważnie milczał. Patrząc na niego, trudnoby było odgadnąć, o czem myśli. A zdarzało się nieraz, że stawał gdzieś na ulicy, lub w ogrodzie i stał tak jakie dziesięć minut, pogrążony, jak się zdawało, w głębokiej zadumie. Fizyonomista, spojrzawszy na niego w owej chwili, powiedziałby, że w oczach jego i twarzy niema żadnej myśli, ani zadumy, tylko jakieś bezpamiętne zapatrzenie się.
Malarz Kramski wymalował obraz podobny, zatytułowany — Zapatrzony. Krajobraz zimowy, las, a przy drodze stoi sam, samiuteńki chłopina jakiś, w łapciach i oberwanym kaftanie. Zdaje się być pogrążony w głębokiej zadumie, a właściwie nie myśli, a tylko zapatrzył się gdzieś bezświadomie. Gdyby go ktoś trącił, spojrzałby tylko, jak ze snu zbudzony, nie rozumiejąc, o co chodzi. Spytany, o czem myślał, nie umiałby napewno nic odpowiedzieć, a w każdym razie zataiłby głęboko wrażenie, pod jakiem znajdował się w czasie owej zadumy. Wrażenia takie są mu bardzo drogie i gromadzi je wciąż nawpół bezwiednie, aż kiedyś przyjdzie chwila, gdy wrażenia te ujawnią się w niespodzianym jakimś postępku. Człowiek taki może nagle rzucić wszystko i pójść do Jerozolimy, by duszę zbawić, albo też podpali własną wieś, lub zrobi jedno i drugie. Takich lunatyków dużo jest wśród ludu rosyjskiego, i takim był także Smerdiakow. Gromadził on chciwie nieuświadomione jakieś wrażenia, a czynił to prawie bezwiednie.
Okazało się, że w chwili wejścia Aloszy, obecni panowie i słudzy zajęci byli żywo dysputą, wywołaną opowiadaniem starego Grigora o chrześcijańskim żołnierzu, który będąc wzięty do niewoli tureckiej, poniósł śmierć męczeńską, byle nie wyrzec się swej wiary.
— Ciało takiego żołnierza należałoby jaknajprędzej umieścić w jakim klasztorze. Toby się tam dopiero ludzi waliło na odpusty, a pieniędzy nazbieraliby huk.
Ton tej uwagi niepodobał się bardzo staremu Grigorowi, natomiast Smerdiakow uśmiechnął się potakująco.
— Ty się czego śmiejesz? — spytał Fedor Pawłowicz, który lubił pod koniec obiadu poweselić się choćby ze służbą i umiejętnie podsycał dysputę, podszczuwając na siebie przeciwników.
— A bo, mojem zdaniem, w takich okolicznościach, w jakich się znajdował ów żołnierz, nie byłoby wcale grzechem wyrzec się swej wiary, a potem dobrymi uczynkami okupić chwilową małoduszność — rzekł Smerdiakow decydującym tonem.
— Za takie gadanie pójdziesz ty na samo dno do piekła, i smarzyć się tam będziesz jak baranina — podchwycił Fedor Pawłowicz.
— Uważaj, bo to na twój temat — dodał, trącając pod stołem Aloszę.
— Co się tyczy baraniny, to pozwoli pan sobie powiedzieć, że nie byłoby w tem żadnej sprawiedliwości — obstawał przy swojem Smerdiakow.
— Słyszycie, on powiada, że nie byłoby w tem sprawiedliwości — zaśmiał się Fedor Pawłowicz.
— Podły on jest! ot co — mruknął posępnie stary Grigor.
— Co się tyczy podłości, pozwólcie sobie powiedzieć, że nie może tam być podłości, gdzie niema grzechu — odciął się Smerdiakow. — Sami to musicie przyznać, Grzegorzu Wasilewiczu.
— Ot, kucharskie gadanie! — przerwał pogardliwie stary Grigor.
— Co się tyczy kucharskiego gadania, to pozwólcie sobie powiedzieć, że nie macie powodu tak mnie przezywać. Bo taki człowiek, coby się wyrzekł wiary chrześcijańskiej, tem samem już i odtrącony jest od Kościoła i religii, i zrównany z poganami, czy nie tak, Grzegorzu Wasilewiczu?
— Iwan! daj ucho! — zawołał Fedor Pawłowicz.
Iwan spełnił spokojnie żądanie ojca.
— On się tak przed tobą popisuje — szepnął synowi — pochwal-że go przynajmniej.
A potem dodał:
— Słuchaj, Iwan! ty może sobie myślisz, że ja ciebie kocham mniej, niż Aloszę, ale to nieprawda, kocham cię tak samo. Chcesz koniaczku?
— Proszę.
Mówiąc to, Iwan pomyślał, że ojciec już i tak porządnie sobie pozwolił. Przysłuchiwał się też ciekawie gadaninie Smerdiakowa.
— Poganin ty jesteś przeklęty już i teraz — zagrzmiał surowo stary Grigor; — jak śmiesz podłym swoim językiem roztrząsać takie święte sprawy?!
— Pozwólcie sobie powiedzieć, Grzegorzu Wasilewiczu, że moglibyście czekać aż skończę, bo nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Otóż, gdybym się wyrzekł wiary chrześcijańskiej, tejże samej minuty, zanimby to nawet usta wymówiły, już za samą myśl taką zostałbym przeklęty od Boga i zrównany z poganami. Czy nie tak?
— Kończ-no, bracie, a prędzej — upominał Fedor Pawłowicz, popijając z lubością koniaczek.
— Otóż, gdybym był już z poganami zrównany za samą myśl tylko wyrzeczenia się Chrystusa, mógłbym już bez żadnego kłamstwa powiedzieć tym, którzyby mnie męczyli, że chrześcijaninem nie jestem, bobym już nim nie był. A jeślibym nie był chrześcijaninem, za cóżby mnie wszechmocny i sprawiedliwy Bóg miał karać? Przecież nie jest to winą, naprzykład, Tatara, że wiary chrześcijańskiej nie wyznaje i nie może być karany jak chrześcijanin — to samo byłoby i ze mną.
Stary Grigor, oszołomiony wymową swego wychowańca, wpatrywał się w niego szeroko otwartemi oczami, z wyrazem twarzy człowieka, który uderzył łbem o ścianę.
Fedor Pawłowicz dolewał sobie kieliszek za kieliszkiem, zanosząc się od śmiechu.
— Aloszka! Aloszka! Słyszysz, jaki to filozof-kazuista. A gdzieżeś ty się takiej kazuistyki nauczył? Od Jezuitów może, co? Ale ty się nie martw, Grzegorzu, my tego filozofa w mig rozbijem w proch, na miazgę. Kłamiesz ty, kłamiesz ciężko, bo jeśli już raz na ciebie spadła klątwa Boża, to ci tego i w piekle nie zapomną i poczęstują cię, jak się należy.
— A ja zawsze przy swojem obstaję, że choćbym się nawet wyrzekł wiary chrześcijańskiej, nie byłby to wcale grzech śmiertelny, a tylko powszedni.
— Kłamiesz przeklęty — syknął Grigor.
— Sami osądźcie, Grzegorzu Wasilewiczu, czy macie słuszność tak mnie łajać. Wiecie dobrze, że napisane jest w piśmie: „Wiara góry przenosi.” Otóż gdybyście wy, naprzykład, spróbowali powiedzieć do tej oto góry, co jest w naszym ogrodzie, żeby się ruszyła z miejsca i poszła, nie już do morza, bo to bardzo daleko, ale choćby tylko do tej naszej rzeczułki, co za ogrodem płynie, to napewno góra wcaleby się nie ruszyła, choćbyście niewiem jak krzyczeli. A nietylko wy, ale w naszych czasach nikt na całym świecie nie potrafi zepchnąć góry w morze, chyba może gdzieś jakiś jedyny człowiek, żyjący na pustyni, a może najwięcej dwóch się takich znajdzie, którzyby taką rzecz potrafili. To znaczy, że nietylko ja, ale i wszyscy na świecie, nie wierzą naprawdę dobrze. To czyż Bóg, który jest taki miłosierny, zechce karać za to cały świat, prócz może tych dwóch pustelników?
— Stój! — krzyknął Fedor Pawłowicz w najwyższym zachwycie; — to ty jednak wierzysz, że tam gdzieś na świecie jest takich dwóch świętych pustelników, co góry z miejsca poruszą. Ot, masz prawdziwego ruskiego człowieka. Słyszysz, Iwan, zapamiętaj to sobie, bo to charakterystyczna rosyjska cecha.
— Istotnie, słusznie ojciec zauważył. To zupełnie narodowa rosyjska cecha — potwierdził Iwan.
— A ty, Aloszka, co myślisz o tem?
— Wiara Smerdiakowa nie jest wcale taką, jaką ma lud rosyjski — poważnie i twardo zaprzeczył Alosza.
— Ja też nie o wierze mówię, a o tych dwóch pustelnikach, przecież to czysta rosyjska cecha.
— No tak, na to zgoda — uśmiechnął się Alosza.
— A widzisz! — zawołał radośnie Fedor Pawłowicz. — Dukata warte twoje słowo, to o pustelnikach. Ale co się tyczy innych rzeczy, toś, bratku, wszystko skłamał, bo jeżeli my tu nie wierzymy, jak należy, to dlatego tylko, że Bóg mało czasu dał — dwadzieścia cztery godziny w dniu, to prawie niema kiedy się wyspać, a cóż dopiero myśleć o sumieniu i skrusze; ale tam, wobec katów, którzy za wiarę męczyć chcieli, niema już takiej wymówki, bo tam tylko o jednej wierze mowa, a ty się i wtedy tej wiary odrzekać gotów.
Smerdiakow bronił się jeszcze, powtarzając wciąż jedno o górze, której z miejsca przenieść nie zdoła, ale spór ten przestał już bawić starego Karamazowa, który nagle stracił humor i mocno się zasępił.
— Wynoście się ztąd! wy, filozofy, Jezuity — krzyknął na sługi. — Poszedł precz, Smerdiakow! Obiecanego dukata przyślę ci dziś jeszcze, ale ty idź precz. A ty, Grigor, nie smuć się, idź tam do czeladnej, do swojej Marty, ona cię już utuli. Kanalie! — dodał, kiedy już Grigor i Smerdiakow wyszli z jadalni — chwili spokoju nie dadzą. Smerdiakow teraz wciąż do pokoju lezie. To przez ciebie, Iwan, ty go strasznie zaciekawiasz, czemżeś go tak przynęcił?
— Niczem. Niewiem zkąd mu przyszło do głowy otaczać mnie takim szacunkiem. Lokaj i cham, przednia straż postępu, zwłaszcza teraz, kiedy się chwila zbliża.
— Przednia straż, mówisz?
— No, tak! będą i tacy, ale za nimi przyjdą lepsi, gdy nastanie pora.
— A kiedyż ta pora nastanie?
— Zapłonie rakieta, ale może się i nie dopali, lud jeszcze niechętnie słucha takich kuchcików.
— I słusznie. Myśli, to niby taka Balaamowa oślica i myśli, a niewiadomo z czem w końcu wyjedzie.
— Gromadzenie myśli — uśmiechnął się Iwan.
— Słuchaj, co się tyczy Smerdiakowa, to wiem doskonale, że on mnie nie cierpi, jak zresztą wszystkich, ciebie także, choć ci się zdaje, że on cię szacunkiem otacza — Aloszą pogardza. No! ale przynajmniej nie kradnie, plotek nie roznosi, śmiecia, jak to mówią, z domu nie wyniesie, barszcz i kulebiakę świetne gotuje, to się go i trzyma. Czort tam z nim, co prawda i mówić o takim nie warto.
— Pewnie, że nie warto.
— Wogóle jestem tego zdania, że rosyjskiego chłopa należy krótko trzymać. Nasza rosyjska ziemia stoi brzeziną, zniszczysz las, to i ziemi nie stanie. A zresztą chcecie, to wam powiem. Cała ta wasza Rosya, to świństwo, gdybyście wiedzieli, jak ja tej Rosyi nienawidzę, to jest źle mówię, nie Rosyi nienawidzę, a jej obrzydliwości, a zresztą może i Rosyi. Tout cela c’est de la cochonnerie, jak mówią Francuzi.
— Ojciec za wiele pije, możeby już dosyć — przerwał nieśmiało Alosza.
— Poczekaj, jeszcze kieliszek i jeszcze jeden i potem jeszcze jeden, to już będzie koniec. Ale przerwałeś mi, co innego ci chciałem powiedzieć. Słuchaj, Aloszka, nie gniewaj się ty na mnie, że wyłajałem tych twoich mnichów na obiedzie u przełożonego, widzisz, jeżeli Bóg jest na niebie, to zawiniłem i odpowiem za to przed Nim, ale jeżeli niema Boga, to tym twoim mnichom tylko głowy poobcinać, bo tylko postęp hamują. Czy nie tak, Iwan? Ty nie wiesz, jak się szarpię temi wątpliwościami.
Wierzysz ty, Alosza, że twój ojciec nie zawsze tylko o błazeństwach myśli?
— Wierzę, ojcze.
— Ja wiem, że ty wierzysz. Ty zawsze prawdę mówisz i prosto w oczy patrzysz. Iwan nie taki, o nie, on zarozumiały, wysoko o sobie trzyma. A co do tych klasztorów, to warto już raz z nimi skończyć. Za wiele już tego mistycyzmu na całej rosyjskiej ziemi. Wartoby go zupełnie unicestwić. Coby to srebra i złota wpłynęło do mennicy.
— I po co go unicestwić? — zauważył Iwan.
— Jakto, po co? Ażeby prawda zapanowała wreszcie na ziemi.
— Wszak gdy prawda zapanuje na świecie, ludzie tacy, jak ojciec, zostaną przedewszystkiem ograbieni, a następnie unicestwieni.
— Prawda, masz słuszność, jaki też ze mnie osioł, żem tego odrazu nie zauważył. Jeżeli tak, to niech sobie stoją klasztory, byleby tylko porządni ludzie mogli i nadal siedzieć wygodnie przy stole i delektować się koniaczkiem. Wiesz, Iwan, to już widocznie sam Bóg tak rozporządził. Słuchaj, Iwan, a powiedz mi tylko tak poważnie, na seryo. Czy Bóg jest, czy niema? No i czego się śmiejesz?
— Bo to jest to samo, co twierdził Simerdiakow o dwóch pustelnikach. Znowu czysto rosyjska cecha.
— Czyż to podobne?
— Bardzo.
— To tylko dowodzi, że i ja także jestem typowym okazem rosyjskiego człowieka, a i ciebie, filozofie, złapię kiedyś na czemś podobnem, obaczysz; o zakład idę, że złapię. A teraz odpowiedz mi, tylko stanowczo. Czy jest Bóg?
— Nie, niema go.
— A ty, Aloszka, powiedz. Jest Bóg?
— Jest.
— Iwan! A nieśmiertelność, czy jest? jakakolwiek? choćby mała, najmniejsza?
— Niema.
— Jak to, żadnej?
— Żadnej.
— Zatem po śmierci nic, zupełnie nic. A może przecie cokolwiek?
— Najdoskonalsze nic.
— Aloszka, a ty. Czy jest nieśmiertelność?
— Jest.
— I Bóg i nieśmiertelność?
— W Bogu nieśmiertelność.
— Hm, więcej jest prawdopodobne, że Iwan ma słuszność.
— Boże mój! ileż to wiary, ile wysiłków zmarnował człowiek napróżno, dla tego złudnego marzenia, i to już od tylu tysięcy lat. — Iwan! poraz ostatni pytam się, jest Bóg? czy Go niema?
— Ja poraz ostatni mówię. — Niema.
— I któż zatem bawi się tak ludźmi i w szyderstwo ich obraca?...
— Prawdopodobnie szatan — zaśmiał się Iwan Fedorowicz.
— Więc szatan jest?
— Nie i szatana niema.
— Szkoda. — Cóż u dyabła zrobić z tym, który pierwszy Boga wymyślił? — Powiesić by go na suchej wierzbie, a i to za mało.
— Gdyby nie wymyślono Boga, nie byłoby cywilizacyi.
— Jakto! nie byłoby?
— I koniaczku nie byłoby. — Choć, co się tyczy koniaczku, wartoby go wreszcie zabrać ojcu.
— Poczekaj, poczekaj, kochanku, jeszcze kieliszek. — Obraziłem Aloszę. — Ale ty się, Aloszeńka, na mnie nie gniewaj, — drogi ty, miły chłopcze.
— Nie gniewam się, ojcze. — Znam myśli twoje i wiem, że serce twoje daleko lepsze, niż głowa.
— Boże mój, ja mam mieć serce lepsze od głowy? i znalazł się człowiek, który to uznaje! — Słuchaj, Iwan! Kochasz ty Aloszę?
— Kocham.
— Kochaj go. — (Fedor Pawłowicz był już mocno podchmielony). Słuchaj, Alosza. Postąpiłem sobie grubijańsko z twoim starcem, tam, w celi, — ale byłem wtedy rozdrażniony. — A przecież starzec ten ma bystry rozum. — Nieprawdaż, Iwan? że ma rozum.
— Może i ma.
— Ależ ma, ma go napewno il y a du Pizon là-dedans, to taki rosyjski Jezuita. — I pewien jestem, że i on, jak każda szlachetna jednostka, dręczy się wewnętrznie i kipi gniewem na myśl, że musi udawać i robić z siebie świętoszka.
— Przecież on wierzy w Boga.
— Ani za grosz. — A toś się dopiero na nim poznał. — Przecież on sam wszystkim o tem opowiada, a właściwie nie wszystkim, ale ludziom inteligentnym, którzy go odwiedzają — gubernatorowi Szulcowi powiedział wprost, wierzę, ale nie wiem w co.
— Czy to być może?
— A właśnie, że tak było. — Ale ja go, mimo to, szanuję. — Jest w nim coś z Mefistofela, albo może z bohatera naszych czasów, Lermontowa.
...Właściwie ten starzec to człowiek namiętny i to bardzo namiętny; dziś jeszcze nie powierzyłbym mu spokojnie córki swej, ani żony... Jak zacznie opowiadać, no, to jest co posłuchać. — Trzy lata temu zaprosił nas na herbatę, i zabawiał opowiadaniem o swej przeszłości. — Pokładaliśmy się wszyscy od śmiechu, przy likierach (likiery przysyłają mu damy). Zwłaszcza jedno opowiadanie o uleczeniu chorej damy, było kapitalne. — Nabroił on niemało za młodych lat. — „Czekajże — powiada, — gdyby nie to, że chory jestem na nogi, odtańczyłbym wam pewien taniec.” — A kupcowi Dymidowi ukradł sześćdziesiąt tysięcy.
— Jakto ukradł?
— A tak. — Kupiec przywiózł mu pieniądze, jak komu dobremu i mówi, przechowaj to bracie, bo u mnie rewizya. — A ten jak schował, tak nie oddał. Ty, powiada, bracie, ofiarowałeś to na cerkiew, ten powiada — podły jesteś. — Chociaż prawda, to nie ten starzec zrobił, a drugi, pomięszałem. — Kłamałem ja wszystko o tym starcu. — Dlaczegoś ty mnie nie powstrzymał, Iwan! Wiedziałeś przecie, że kłamię.
— Wiedziałem, że ojciec sam przestanie.
— To nieprawda, umyślnie to zrobiłeś przez złość do mnie i pogardę. — Ja wiem, że ty mną pogardzasz. — Przyjechałeś tu do mnie i siedzisz w moim domu, a mimo to, pogardzasz mną.
— Pojadę wkrótce. — A na ojca koniak już podziałał.
— Prosiłem cię, na miłość Boga, żebyś jechał do Czeremuszny, a ty nie chcesz.
— Pojadę jeśli ojciec sobie życzy.
— Nie pojedziesz. — Zachciało ci się szpiegować mnie i dlatego nie jedziesz. Zła dusza w tobie siedzi.
Stary nie uspokajał się. Pijaństwo jego doszło do tego punktu w którym najspokojniejsi nawet ludzie odczuwają potrzebę robienia awantur i okazywania swej przewagi.
— Czego się patrzysz na mnie? Jakie ty oczy robisz? Oczy twoje mówią mi wyraźnie „Ty pijane bydlę!” Podejrzliwe i pogardliwe są te twoje oczy. Już ty nie bez przyczyny tu przyjechałeś, masz z pewnością jakieś swoje zamiary. — Dlaczego Alosza patrzy zupełnie inaczej, oczy ma jasne, pogodne. Słuchaj, Alosza, ty nie kochaj Iwana.
— Niech ojciec nie gniewa się na Iwana i przestanie go obrażać — rzekł Alosza z niespodzianą stanowczością.
— No! niech tam już. Ot, głowa boli. Zabierz, Iwan, koniak, trzeci raz już proszę. — Tu zamyślił się nagle, a potem zaśmiał się chytrze i przeciągle. — Nie gniewaj się, Iwan, na starego mazgaja. Wiem, że nie lubisz mnie, ale i tak nie gniewaj się. Nie ma mnie, co prawda, i za co lubić. Jedź do Czeremaszny, a ja ci tam potem gościńca przywiozę. Zapoznam cię tam z jedną dzieweczką, którą już dawno mam na oku. Boso to jeszcze chodzi, ale ty się takich nie bój, nie lekceważ, mówię ci.
Tu cmoknął w palce.
— Dla mnie... — Ożywił się nagle i jakby oprzytomniał na chwilę, wpadłszy na swój ulubiony temat. — Dla mnie... Ech! dzieci, prosiaki wy moje kochane. Pamiętajcie, że przez całe życie nie zdarzyło mi się spotkać wstrętnej kobiety, takiej niema — to moja zasada.
Wy tego jeszcze rozumieć nie możecie, boście młodzi i mleko płynie wam w żyłach, a nie krew gorąca. — Mojem zdaniem, w każdej kobiecie znaleźć można coś, jej tylko właściwego, czego w żadnej drugiej nie znajdziesz, coś nadzwyczajnego i niezmiernie ciekawego. Trzeba tylko umieć szukać. — W tem sztuka — w tem cały talent.
Tak, tak — dla mnie tylko nie było kobiet brzydkich. Już sam fakt kobiecości stanowi bardzo wiele — prawie połowę. — Nawet w starych pannach odnaleźć nieraz można takie powaby, że wprost nie można wyjść z podziwienia, jakim sposobem inni durnie nie zauważyli tego dotychczas, pozwalając im zestarzeć się. — A taka włóczęga bosonóżna, trzeba wiedzieć, jak się do takiej zabrać. Wpatrywać się w nią trzeba aż do upamiętania, — doprowadzić ją jednocześnie do zachwytu i zawstydzenia, że się w niej, takiej oto czarnuszce, wielki pan zakochał. — Dlatego wielkie szczęście, że na świecie zawsze będą panowie i chamy, że się zawsze znajdzie taka pomywaczka i jej pan, bo to przecie niezbędne do szczęścia. Poczekaj-no, Alosza. Wiesz, ja twoją nieboszczkę matkę umiałem także doprowadzić do zdumienia, ale w inny sposób. — Bywało, zwykle nie mówię z nią, aż dopiero gdy nadejdzie taki szczególny moment, to wprost rozpływam się przed nią, u stóp się jej tarzam, nogi całuję i doprowadzam ją zwykle, jak dziś pamiętam, do jakiegoś dziwnego, nerwowego, drobnego śmieszku, który jej był tylko właściwy.
Później zwykle przychodziły jej ataki nerwowe, wiedziałem, że nazajutrz zacznie bredzić nieprzytomnie, i że ten jej śmiech dzisiejszy nie jest bynajmniej objawem miłosnego zachwytu. — Cóż ztąd, że był oszukańczy, gdy zawsze dawał mi złudzenie rozkoszy. Ot, co to znaczy odczuwać we wszystkiem charakterystyczną cechę.
Był tam wówczas w naszej okolicy niejaki Bielawski, taki ładny pan, a przytem bogacz. — Łazić zaczął za nią i do mnie przyjeżdżał. — Otóż raz spoliczkował mnie we własnym domu. Wtedy ona, ta cichutka owieczka, jak wpadnie na mnie, myślałem, że mnie zabije.
— Ty, powiada, spoliczkowany jesteś, w twarz dostałeś.
Ty mnie, powiada, jemu sprzedawałeś. — Jak on śmiał bić ciebie w mojej obecności. — Nie masz prawa zbliżyć się do mnie. Leć, powiada, zaraz do niego, wyzwać go na pojedynek... Musiałem ją wtedy wozić do klasztoru na pokutę, ojcowie modlitwy nad nią czytali.
Ale Bogiem się klnę, Alosza, żem nigdy mojej Klikuszy nie ukrzywdził.
Raz tylko może jedyny, było to w pierwszym roku naszego pożycia. Już wtedy modliła się dużo i ze szczególniejszem nabożeństwem obchodziła zwłaszcza święta Matki Boskiej. Wtedy, bywało, wypędza mnie od siebie do kancelaryi. Trzeba, myślę, wypłoszyć z niej te mistycyzmy. Widzisz, powiadam, zdejmuję oto ze ściany obraz, ty go uważasz za świętość, a ja niewiele sobie z niego robię i nie boję się. No, myślę, ona mnie teraz zabije. A tu biedactwo skoczyło tylko z krzesła, zadrżała, strzepnęła rękami i, zakrywszy niemi twarz, runęła jak martwa na podłogę.
Alosza! co to? Co tobie.
Stary zerwał się przerażony, z Aloszą bowiem stało się coś nadzwyczajnego. Z chwilą, gdy zaczęto mówić o jego matce, wyraz twarzy jego zmienił się zupełnie, silne rumieńce wystąpiły mu na policzki, oczy pałały, a usta drżeć zaczęły nerwowo. Stary pijak nie zauważył tego i nie dostrzegł nic, aż do chwili, w której syn jego odtworzył jota w jotę scenę, opowiadaną o biednej Klikuszy. Alosza zerwał się z miejsca, strzepnął rękami, zakrył niemi twarz i opadł na krzesło cały drżący, a z piersi jego wyrwały się bolesne, wstrząsające łkania.
Starego uderzyło przedewszystkiem i przeraziło niesłychane podobieństwo chłopca do matki.
— Iwan! Iwan, wody mu daj, pryśnij na niego. — To zupełnie, jak ona, jota w jotę, jak jego matka. To on tak z powodu matki... z powodu swej matki. To była jego matka, Iwanie.
— Zdaje mi się, że i moja także! — krzyknął Iwan z nieopisanym gniewem i pogardą. Stary drgnął na całem ciele, ale jednocześnie jakby utracił świadomość, że matka mogła być także matką Iwana.
— Jakim sposobem twoja matka? — pytał jakby nie rozumiejąc. — O co ci chodzi? O jakiej matce mówisz? Aha, prawda, ona i twoja była. To, bracie, zaćmienie, cha, cha, cha! — Zaśmiał się przeciągłym, nieprzytomnym, pijackim śmiechem. W tejże chwili dały się słyszeć w sieni krzyki i szamotania się, drzwi się rozwarły nagle i Dymitr Fedorowicz wpadł do pokoju. — Stary Karamazow schronił się za Iwana.
— Zabije! zamorduje! Nie daj mnie, nie daj — krzyczał, wpiwszy się palcami w połę surduta Iwana.
W ślad za Dymitrem wpadli do sali jadalnej Grigor i Smerdiakow, którzy już w sieni stoczyli zaciętą walkę z nieproszonym gościem, usiłując nie wpuścić go do wnętrza. Dymitr zatrzymał się w progu, w celu objęcia okiem położenia. Tę krótką chwilę wyzyskał stary Grigor, okrążywszy stół, zatrzasnął drzwi do dalszych pokoi, a sam stanął przed niemi w postawie obronnej, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach. Obaczywszy to, Dymitr, ryknął nieludzkim głosem.
— Więc to tak?! Więc ona tam jest! Tam ją ukryli! Precz, podły! — wołał na Grigora, chwytając go wpół i usiłując od drzwi odsunąć. Grigor jednak nie poddawał się, owszem, odtrącił go z siłą. Wtedy Dymitr, oszalały z gniewu, rzucił się powtórnie na starca i wymierzył mu tak silne uderzenie pięścią, że ten powalił się na podłogę, jak podcięty. Dymitr zaś, przestąpiwszy przez leżącego, rzucił się do wnętrza mieszkania.
Smerdiakow, blady i drżący, pozostał w drugim końcu sali, tuląc się do Fedora Pawłowicza.
— Ona jest tu napewno! — krzyczał Dymitr — sam widziałem ją idącą w tę stronę, tylko dognać jej nie mogłem.
Słowa te wywarły szalone wrażenie na Fedorze Pawłowiczu, który w jednej chwili wytrzeźwiał. Przestrach opuścił go zupełnie.
— Trzymajcie go, trzymajcie! — krzyknął — biegnąc za Dymitrem.
Tymczasem Grigor podniósł się wprawdzie, ale był jeszcze zupełnie oszołomiony. Iwan i Alosza pobiegli za ojcem. Z trzeciego pokoju dał się słyszeć brzęk rozbijanego szkła: to Dymitr potrącił w biegu jakąś wazę, nie kosztowną, stojącą na marmurowej podstawie.
— Łapcie go! — krzyczał stary. — Baczność!
Iwan z Aloszą dogonili wreszcie ojca i przyprowadzili go z powrotem do sali jadalnej.
— Po co ojciec upędza się za nim? Ten człowiek gotów was istotnie zamordować, — krzyczał gniewnie Iwan Fedorowicz.
— Aloszeńka! Wania! Więc ona tu jest? Gruszeńka tu jest?! Czy słyszycie? On sam powiada, że ją widział, jak tu biegła.
Tchu mu brakło. Nie spodziewał się Gruszy w tej chwili, to też wiadomość, że może się ona znajdować w jego domu, pozbawiła go prawie przytomności. Drżał na całem ciele i robił wrażenie obłąkanego.
— Przecież ojciec sam wie, że jej niema.
— Mogła wejść przez tylne drzwi.
— W żaden sposób. Przecież drzwi te zamknięte są na klucz, a klucze ojciec ma w kieszeni.
Wtem Dymitr ukazał się znów. Oczywiście, znalazł drzwi szczelnie zamknięte, jak również i okna. Grusza więc nie mogła w żaden sposób wejść do mieszkania. Ujrzawszy syna, Fedor Pawłowicz wpadł znowu w wściekłość.
— Trzymajcie go! — wołał. — Był w moim sypialnym pokoju, pewno ukradł pieniądze.
Wołając to, rzucił się na Dymitra, ale ten w tejże chwili objął go oburącz, podniósł do góry i rzucił o ziemię z taką siłą, że stary krwią się zalał. Iwan i Alosza odciągali brata; Fedor Pawłowicz jęczał głucho.
— Co robisz, waryacie! — krzyknął Iwan; — zabijesz go jeszcze.
— To mu się należy! — wrzasnął Dymitr, sapiąc ciężko. — Zrobię to, jeżeli nie dziś, to jutro. Nie obronicie!...
— Dymitrze! Precz ztąd w tej chwili! — krzyknął z siłą Alosza.
— Alosza jedyny, powiedz, tobie tylko uwierzę, była ona tu, czy nie?!
— Przysięgam, że nie była i nikt tu jej nie widział.
— Ależ ja ją sam widziałem... Więc ona... Zaraz się dowiem, gdzie poszła. Bywaj zdrów, Alosza. Naturalnie teraz ani słowa staremu o pieniądzach. A do Katarzyny Iwanówny idź zaraz i pamiętaj, pokłoń się jej odemnie, tylko pamiętaj, pokłoń się. Powiedz jej wszystko, co tu zaszło.
Tymczasem Iwan i Grigor podnieśli starego i posadzili go w fotelu. Twarz miał zakrwawioną, ale był całkiem przytomny i przysłuchiwał się ciekawie krzykom Dymitra w nadziei, że dowie się coś o Gruszy, Dymitr wybiegł, spojrzawszy z nienawiścią na ojca.
— Strzeż się, starcze! — zawołał jeszcze na odchodnem. — Niczego nie żałuję i przeklinam ciebie i wyrzekam się ciebie na zawsze.
— Ona musi tu być! Smerdiakow, Smerdiakow, słyszysz?! — chrypiał stary, przyzywając Smerdiakowa.
— Niema jej tu, niema, szalony starcze! — krzyknął gniewnie Iwan. — Hola, Smerdiakow! Wody! Bandaży! Omdleje jeszcze z upływu krwi. Ruszże się, Smerdiakow!
Zakrzątnięto się koło skaleczonego, a obmywszy i obandażowawszy ranę, rozebrano go i ułożono w sypialni. Stary, osłabiony pijaństwem, zasnął prawie natychmiast. Iwan i Alosza wrócili do sali, zkąd Smerdiakow wynosił szczątki potłuczonej wazy, Grigor zaś stał przy stole, pogrążony w tępej zadumie.
— Chodź i ty położyć się — zwrócił się do niego Alosza. — Trzeba ci także przyłożyć zimne okłady, brat cię przecie mocno uderzył.
— Uderzył mnie, uderzył, — powtórzył posępnie Grigor.
— Nie tylko ciebie, ale i ojca, — zauważył Iwan z lekkiem skrzywieniem.
— Ja go kąpałem w wanience, kiedy był maleńki, a on mnie sponiewierał, — powtarzał Grigor.
— Do dyabła! Gdybym go nie był oderwał od starego, to już niewiele brakowało, a byłby go zamordował, — szepnął Iwan bratu.
— Brońże nas od takiego nieszczęścia! — żachnął się Alosza.
— Dlaczego: broń Boże, — szeptał dalej Iwan. — I owszem, niech się źrą gady, to najlepsze, co mogą uczynić.
Alosza wzdrygnął się.
— Oczywiście, nie dopuszczę do zbrodni, jak dziś nie dopuściłem. Zostań przy ojcu, Alosza, ja wyjdę trochę przejść się, głowa mnie boli.
Alosza przyszedł do sypialni ojca, gdzie spędził przeszło godzinę. Po niejakim czasie Fedor Pawłowicz otworzył oczy i wpatrywał się długo w Aloszę, nie mówiąc ani słowa! Widocznie przypominał sobie coś i zbierał myśli. Nagle niezwykłe wzruszenie odbiło się na jego twarzy.
— Alosza — szepnął niespokojnie — gdzie Iwan?
— Wyszedł na powietrze, bo go głowa boli.
— Słuchaj-no, podaj mi zwierciadło.
Alosza zdjął z komody małe, okrągłe zwierciadło i podał je ojcu. Stary wziął je i przypatrywał się uważnie zmienionej swojej twarzy: nos miał mocno spuchnięty, a pod lewą brwią zakrzepłą krew, przyschniętą do czoła.
— Alosza kochany, co mówił Iwan? Ja się Iwana boję, więcej, niż tamtego. Ciebie jednego nie boję się, ty synu mój jedyny!
— Niech się ojciec Iwana nie boi, on się czasem unosi i gniewa, ale broni ojca.
— Alosza, a tamten gdzie? Czy do Gruszy pobiegł? Aniele drogi, powiedz mi prawdę, była tu Grusza, czy nie była?
— Nikt jej nie widział. To widocznie ktoś zmyślił.
— Słuchaj, jak myślisz, czy się z nią Mitia ożeni?
— Ona za niego nie pójdzie.
— Nie pójdzie! Prawda! Ależ tak, nie pójdzie, z pewnością, że nigdy nie pójdzie! — wołał stary w najwyższym zachwycie. Nie można mu było na razie sprawić większej przyjemności, jak wygłaszając to twierdzenie. — Chwycił rękę Aloszy i przycisnął ją sobie do serca.
— Chłopcze drogi! Ten obraz święty Matki Bożej, wiesz, ten, co należał do matki twojej, daruję ci, weź go sobie. A i do klasztoru wracaj, przeszkadzać ci nie będę. Głowa boli... Powiedz, Alosza, bądź mi Aniołem niebieskim, powiedz prawdę.
— Zawsze to samo, czy była Grusza? — pytał smutnie Alosza.
— Ach, nie to, nie, wierzę ci przecie. Chodzi o co innego. Postaraj się zobaczyć ją, Gruszę, i spytał jej, ale to jaknajprędzej, kogo woli: mnie, czy jego? Albo lepiej nie pytaj, tylko sam staraj się rozpoznać. Pójdź do niej zaraz. Cóż, możesz, czy nie możesz?
— Jeśli ją zobaczę, to spytam, — bąknął Alosza zmieszany.
— Nie, ona tobie nie powie — przerwał stary. — To ziółko. Całować ciebie zacznie i powie, że ciebie tylko chce. To fałszywa, bezwstydna obłudnica. Nie, ty nie powinieneś iść do niej.
— Ja to samo myślałem, ojcze, tobie nie było dobrze, tobie całkiem nie było dobrze.
— A gdzież tamten ciebie posyłał? Krzyczał przecież wychodząc: „idź tam”.
— Do Katarzyny Iwanowny.
— Pieniędzy chciał?
— Nie, to nie o to.
— On teraz niema ani grosza. Słuchaj, Alosza, ja poleżę tutaj i zastanowię się, a ty teraz idź, jutro rano, jak przyjdziesz, powiem ci może coś. Cóż, przyjdziesz?
— Przyjdę.
— A pamiętaj, przyjdź, niby tak sam z siebie, nie mów nikomu, że cię wzywałem, a zwłaszcza Iwanowi — dobrze?
— Dobrze.
— Bywaj zdrów, aniele drogi. Nie zapomnę ci tego nigdy, żeś się dziś za mną ujął.
Jutro powiem ci coś, tylko się wpierw namyślę.
— Jakże się ojciec czuje?
— Jutro wstanę i nic mi nie będzie, czuję się zupełnie dobrze.
Wyszedłszy na podwórze, Alosza zobaczył brata, siedzącego na kamiennej ławce pod murem. Iwan zapisywał coś ołówkiem w swoim notatniku. Alosza powiedział mu, że ojciec czuje się lepiej i że pozwolił mu spędzić noc w klasztorze.
— Alosza drogi, — rzekł Iwan z niezwykłą serdecznością, — takbym chciał jutro z tobą pomówić, przyjdziesz?
— Jutro muszę być u pani Chachłakow i u Katarzyny Iwanowny, o ile jej dziś nie zastanę.
— Ty idziesz teraz do Katarzyny, aby się jej od Dymitra pokłonić.
Alosza zdziwił się.
— Domyśliłem się wszystkiego z jego gadania, — rzekł Iwan — Dymitr widocznie polecił ci pójść do Katarzyny i powiedzieć jej, że... że... chce z nią zerwać.
— Bracie, jak się to wszystko skończy, między ojcem, a Dymitrem?
— Trudno to przewidzieć. Może na niczem. Ta kobieta, to zwierzę. W każdym razie starego należy nie wypuszczać z domu, Dymitra zaś nie wpuszczać.
— Bracie, — rzekł Alosza, — pozwól zadać sobie jeszcze jedno pytanie. Czy wogóle człowiek ma prawo wydawać o drugich sąd, czy warci są oni, czy nie warci żyć?
— Pocóż tu mieszać kwestye wartości, tego rodzaju zagadnienia rozstrzygają się zwykle w sercach ludzkich na zupełnie innych podstawach. Co się zaś tyczy prawa, któż niema prawa pragnąć.
— Jakto! nawet śmierci drugiego człowieka?
— A choćby! Poco kłamać samemu sobie? Mówisz to wszystko z powodu moich słów o pożerających się gadach. Pozwól więc teraz, abym ja z kolei zadał ci jedno pytanie. Czy uważasz mnie za zdolnego, podobnie jak Dymitr, do przelania krwi szalonego starca, który jest naszym ojcem?
— Iwanie, co ty mówisz? Ja i Dymitra o nic podobnego nie posądzam.
— Dziękuję ci i za to, — uśmiechnął się Iwan. — Otóż wiedz, że bronić go będę zawsze, co się zaś tyczy pragnień moich, zostawiam im i nadal zupełną swobodę. Do widzenia więc, do jutra, a proszę cię tylko nie patrz na mnie, jak na złoczyńcę.
Bracia uścisnęli sobie dłonie tak serdecznie, jak jeszcze nigdy dotąd. Alosza uczuł, że Iwan zrobił pierwszy krok do zbliżenia, i że musi mieć do tego jakieś własne powody.
Alosza wyszedł z domu ojca w stanie niezwykłego rozstroju. Czuł, że umysł jego jest w tej chwili rozbity i jakby rozdrobniony, czuł również, że nie chciałby za żadną cenę poddać się skupieniu owych rozproszonych myśli, dla wydobycia idei przewodniej z dopiero co przeżytych wrażeń i tylu męczących przeciwieństw. Nad wszystkiem górowała obawa, czem skończy się wreszcie spór o tę straszną kobietę, pomiędzy ojcem jego i Dymitrem. Poraz pierwszy był świadkiem starcia się z sobą tych dwóch, i doszedł do wniosku, że bardziej nieszczęśliwym, a nawet najnieszczęśliwszym jest przedewszystkiem brat Dymitr, nad którym unosić się zdawało nieprzebłagane fatum. Dziś również wyszły na jaw inne okoliczności, dawniej nieznane Aloszy, a które wydały mu się niejasne i zagadkowe. Brat Iwan, którego przyjaźni tak gorąco pragnął, zrobił dziś ku niemu jakby pierwszy krok, a jednak Alosza czuł, że postępek ten brata wzbudził w nim przedewszystkiem obawę. Naodwrót, Katarzyna Iwanowna, której przed chwilą jeszcze lękał się tak mocno, wydała mu się naraz jedyną ucieczką, mimo, że poselstwo do niej stało się jeszcze trudniejsze wobec niemożności zwrócenia jej owych trzech tysięcy. Była już siódma godzina wieczorem, gdy Alosza zbliżał się do mieszkania Katarzyny, która zajmowała jeden z najparadniejszych domów, położony na głównej ulicy miasta. Alosza wiedział, że mieszka ona pod opieką dwóch ciotek, które, jak opowiadano, ulegały we wszystkiem woli swojej pupilki, i bawiły przy niej chyba dla względów etykiety. Katarzyna zdawała sprawę ze swych czynności jedynie owej bogatej generałowej, której miała być spadkobierczynią. Dama owa mieszkała stale w Moskwie, a Katarzyna obowiązana była pisywać do niej dwa razy tygodniowo, donosząc szczegółowo o wszystkiem.
Gdy Alosza wszedł do przedpokoju, oznajmiając swoje przybycie przez służącą, która mu drzwi otworzyła, usłyszał w przyległym salonie gwar kilku głosów kobiecych, następnie szelest spódniczek i odgłos szybkich kroków, jakgdyby kilka kobiet wybiegło nagle z pokoju. Zdziwiło go mocno, że jego przybycie wywołać mogło takie zamieszanie. Wprowadzono go jednak niezwłocznie do salonu. Był to obszerny pokój, umeblowany bogato i wykwintnie, w stylu wielkomiejskim. Znajdowało się tam mnóstwo kanapek, sof, fotelików, mniejszych i większych stolików, a przy oknie akwaryum. — Alosza dostrzegł w półmroku na jednej z kanapek zostawioną tam widocznie przed chwilą jedwabną okrywkę, na stoliku stały niedopite filiżanki z czekoladą, biszkopty, ciastka, wino i cukierki. Alosza domyślił się, że trafia na jakieś przyjęcie, zmarszczył się, mocno niezadowolony. Ale w tej chwili szybkim i pewnym krokiem weszła do salonu Katarzyna, i z radosnym, rozpogodzonym uśmiechem podała obie ręce Aloszy. Jednocześnie służąca wniosła dwie zapalone świece i postawiła je na stole.
— Dzięki Bogu! To wreszcie pan, cały dzień modliłam się o to, aby pan przyszedł.
Piękność Katarzyny uderzyła już dawniej Aloszę, gdy widział ją poraz pierwszy, wprowadzony do jej domu przez brata, Dymitra, na wyraźne jej żądanie. W czasie tych pierwszych odwiedzin nie rozmawiał z nią wcale, gdyż Katarzyna dostrzegłszy jego zmieszanie, umyślnie nie zwracała się do niego, rozmawiając cały czas wyłącznie z narzeczonym. Alosza też milczał, ale patrzył pilnie i spostrzegał wiele. Uderzyła go przedewszystkiem swoboda, i doskonała pewność siebie dumnej dziewczyny. Znajdował, że wielkie jej, czarne, pełne ognia, oczy, doskonale harmonizują z bladym, cokowiek nawet żółtawym, kolorytem jej twarzy, o rysach pociągłych nieco, nawet wydłużonych. W tych jej oczach przecież, jako też w delikatnych liniach prześlicznie zarysowanych ust, było coś, w czem się można było kochać bez pamięci, kto wie jednak, czy na długo. Takie było pierwsze wrażenie Aloszy, które wypowiedział bratu jasno i bez ogródki, na usilne pytania Dymitra, jak mu się jego narzeczona podoba.
— Będziesz z nią zapewne szczęśliwy, chociaż może nie bardzo spokojnem szczęściem.
— Tak, tak, masz słuszność bracie, ona jest z tych, co się przed losem nie ukorzą. Sądzisz może, że nie będę jej wiecznie kochał?
— Nie, owszem, może być, że będziesz ją wiecznie kochał, tylko może nie zawsze będziesz się czuł szczęśliwy.
Alosza wypowiedział te słowa rumieniąc się i zły był na siebie, że ulegając prośbom brata, zgodził się na wypowiedzenie swoich „głupich” myśli, bo myśli te wydały mu się istotnie głupie, skoro je tylko wygłosił. W dodatku czuł się dziwnie zmieszany tą koniecznością wydania własnej opinii o kobiecie.
Tym razem od pierwszego wejrzenia, rzuconego na wybiegającą na jego spotkanie Katarzynę, uczuł Alosza coś na kształt wyrzutów sumienia, i zdało mu się, że musiał się omylić w pierwszym o niej sądzie. Zamiast poprzedniej pychy i samowoli, dojrzał w jej twarzy szlachetną tylko energię i jasną młodzieńczą wiarę we własne siły. Już z pierwszych jej słów odgadł Alosza, że zdaje ona sobie sprawę z doniosłości tragicznego konfliktu, jaki zaszedł pomiędzy nią, a kochanym przez nią człowiekiem, i że prawdopodobnie wie wszystko. Mimo, to z oczu jej bił taki blask, i taka jasna wiara w przyszłość, że Alosza uczuł się względem niej winnym i skruszonym i uznał się za zwyciężonego. Katarzyna przejednała go zupełnie i pociągnęła ku sobie.
Prócz tego, zauważył, że znajduje się ona chwilowo w nadzwyczajnem podnieceniu, graniczącem z egzaltacyą.
— Tak pragnęłam przybycia pana, bo wiem, że pan jeden powie mi prawdę, całą prawdę.
— Ja przyszedłem..., t. j. on mnie przysłał — bąknął zmieszany Alosza.
— Więc to on pana przysyła? przeczułam to odrazu, teraz już wiem wszystko — zawołała Katarzyna z ogniem. — Poczekaj pan! poczekaj. Wpierw ja panu powiem, jak i dlaczego chciałam pana widzieć. Widzi pan, ja może wiem o tem wszystkiem znacznie więcej, niż pan, i nie wiadomości potrzebuję, a zupełnie czego innego. Chcę, aby mi pan powiedział szczerze, bez ogródek, zupełnie szczerze, choćby nawet brutalnie, choćby jaknajbrutalniej, własne swoje zdanie, a właściwie ostatnie wrażenie, jakie pan odniósł z widzenia się z nim. To będzie nawet lepiej, niż gdybym ja sama (której on już widzieć nie chce) rozmawiała z nim bezpośrednio. Czy rozumie pan teraz, czego od pana chcę? No, mów pan! proszę, z czem on tu pana przysyła. (Jak ja z góry wiedziałam, że on tu pana przyśle). No! mówże pan, mów!
— On polecił mi pokłonić się pani i kazał powiedzieć... że... już nigdy tu nie przyjdzie, i kazał pokłonić się.
— Pokłonić się? czy tak powiedział? tak się wyraził?
— Tak.
— A może tylko przypadkiem, bezwiednie użył tego wyrażenia, ot, jak się mówi pierwsze lepsze słowo.
— Nie, polecił mi wyraźnie, abym powiedział, że się pani kazał pokłonić, trzy razy mi to powtórzył i upominał bardzo, abym nie zapomniał.
Twarz Katarzyny Iwanówny oblała się żywym rumieńcem.
— Pomóż mi pan, proszę, Alosza! — wybuchła nagle — bardzo, bardzo potrzebuję pańskiej pomocy. Powiem panu całą moją myśl, a pan osądzi, czy mam słuszność. — Słuchaj pan. Gdyby Dymitr polecił pokłonić mi się, ot tak, bez myśli, nie podkreślając wyrazu, nie kładąc nacisku na wyraz „pokłonić się”, to znaczyłoby, że wszystko skończone. — Ale jeśli polecił panu powtórzyć go kilkakrotnie, to widocznie musiał być niesłychanie podniecony, prawie nieprzytomny. Powziął postanowienie, przed którem się sam zatrwożył. — Odszedł odemnie nie spokojnym, pewnym krokiem, ale jak człowiek, który się w przepaść rzuca. — Słowem, podkreślanie tego słowa mogło być z jego strony brawurą.
— Tak, tak, — potwierdził gorąco Alosza. — Myślałem zupełnie to samo.
— A jeżeli tak, to on jeszcze nie jest stracony, mimo, że jest w rozpaczy i można go jeszcze ocalić. — Poczekaj pan! a czy mówił jeszcze panu coś o pieniądzach, o trzech tysiącach?
— Nie tylko mówił, ale to jest prawdopodobnie główna przyczyna jego rozpaczy. Mówił, że zgubiony jest na honorze, a więc już i tak wszystko jedno — odrzekł z zapałem Alosza, czując, że zbawcza nadzieja wstępować zaczyna w jego serce i że może istotnie jest jeszcze jakiś ratunek dla jego brata. — Ale czy wie pani całą prawdę o tych pieniądzach — dodał, urywając nagle.
— Wiem już dawno i to dokładnie. Telegrafowałam do Moskwy, pytając, i dowiedziałam się, że pieniądze wcale nie nadeszły. Wiedziałam, że ich nie wysłał, ale milczałam. — Postawiłam sobie jeden tylko cel. Niech się on raz dowie, kto mu jest najwierniejszym przyjacielem. On mi wierzyć nie chce. Patrzy na mnie tylko, jako na kobietę, a nie chce widzieć we mnie człowieka. Cały tydzień męczyłam się myślą, co zrobić, żeby on się mnie nie wstydził utratą tych trzech tysięcy. Niech się wstydzi sam przed sobą, przed ludźmi, ale nigdy przedemną. Wszakże się Boga nie wstydzi, gdy Mu wszystko wyznaje. — Dlaczego on nie wie, że gotowa jestem dla niego znieść wszystko. Jak on może o tem nie wiedzieć? po wszystkiem, co między nami zaszło. Ja go chcę uratować raz na zawsze. Dlaczegóż nie wahał się powiedzieć wszystko panu, a mnie nie? czyż dotąd nie zasłużyłam przynajmniej na tyle zaufania. — Ostatnie słowa wymówiła ze łzami, które się jej nagle z oczu puściły.
— Czuję się jeszcze w obowiązku — dodał drżącym głosem Alosza — opowiedzieć pani, co zaszło przed chwilą pomiędzy nim, a ojcem. — Tu opisał szczegółowo całą scenę, jak go Dymitr posłał do ojca po pieniądze, a potem sam wpadł niespodzianie i ojca skaleczył, polecił mu jeszcze raz potem wszystkiem pokłonić się Katarzynie. — A teraz poszedł znów do tej kobiety, — dodał cicho Alosza.
— A panu się zdaje, że ja nie zniosę myśli o tej kobiecie, i on to samo myśli. A przecież... — tu Katarzyna rozśmiała się nerwowo. — Przecież... się z nią nie ożeni. — Czyż może Karamazow podlegać wiecznie jednej i tej samej namiętności? Bo to nie miłość, to szał. — A zresztą, nie ożeni się z nią, bo ona sama za niego nie pójdzie, — dodała ze szczególnym uśmiechem.
— Może się jednak i ożeni — odrzekł niepewnie Alosza, spuszczając oczy.
— A ja panu mówię, że się nie ożeni. Ta dziewczyna to anioł. — Pan jeszcze nic nie wie! — zawołała Katarzyna z niezwykłym zapałem. — To wszystko jak baśń czarodziejska! Ta kobieta to czarodziejka, ale przytem dobra, uczciwa, szlachetna. — Cóż pan tak na mnie patrzy? jakby się pan dziwił i niczemu nie wierzył. — Agrypino Aleksandrowna! aniele drogi! — zawołała nagle przezedrzwi do przyległego pokoju — wejdź pani, proszę, to przyjaciel, to Alosza Fedorowicz, który jest we wszystko wtajemniczony. Niech mu się pani pokaże.
— Właśnie czekam tylko na wezwanie — dał się słyszeć miękki, dźwięczny głos kobiecy, brzmiący przesadną może trochę słodyczą.
Podniosła się portyera i we drzwiach ukazała się Grusza we własnej osobie, rozradowana i uśmiechnięta. — Alosza uczuł, jakby mu się coś wewnątrz przewróciło. Wlepił w nią oczy i oderwać ich nie mógł. Więc to ma być owa straszna kobieta, to „zwierzę” jak ją przed pół godziną jeszcze nazwał brat Iwan. Na pierwszy rzut oka była to zupełnie zwyczajna kobieta, prawda, że ładna i miła, ale podobna do tysiąca innych i ładnych i miłych. Ładna była istotnie bardzo, bardzo, w typie czysto rosyjskim.
Wysoka, chociaż trochę niższa od Katarzyny Iwanówny, która była niezwykle wysokiego wzrostu, pełna, o ruchach miękkich, płynnych, nacechowanych tą samą szczególniejszą słodyczą, jaka brzmiała w jej głosie. — Weszła do pokoju, nie jak poprzednio Katarzyna, pewnym i śmiałym krokiem, ale wsunęła się raczej, tak cicho i miękko, że nie słychać było wcale odgłosu jej kroków. Miękko opadła na fotel i miękko otuliła się swoim kosztownym czarnym jedwabnym szalem, przysłaniając nim śnieżno-białą szyję i mocne, szerokie ramiona. Miała lat 22 i wyglądała na ten wiek. Twarz miała cokolwiek za szeroką i dolną szczękę jakby trochę naprzód wysuniętą.
Górna warga była zupełnie cienka, dolna znacznie grubsza wydatna i jakby spuchnięta. Za to prześliczne bujne kasztanowate włosy, ciemne sobole brwi i przepiękne szaro-niebieskie oczy, na tle śnieżno białej cery o bladoróżowych refleksach, zwróciłyby na nią uwagę najobojętniejszego przechodnia i zostałyby mu na długo w pamięci. Aloszę uderzył przedewszystkiem dziecięco naiwny, prawie dobroduszny wyraz jej twarzy. Podeszła do stołu, pogodna, patrząc przed siebie, jak dziecko, które się czemś bardzo raduje i jest czegoś bardzo ciekawe; widok jej radował wprost duszę — i Alosza to czuł.
Było w jej urodzie jeszcze coś, nad czem Alosza nie mógł, czy nie chciał się zastanawiać. Oto pod tymi miękkimi, cichymi, niemal kocimi ruchami, pod tym czarnym jedwabnym szalem, czuć było młode, świeże, jędrne kształty Wenus Milońskiej, w cokolwiek może grubszych zarysach. Wprawdzie wytrawny znawca kobiecej piękności przepowiedziałby niezawodnie, że około trzydziestego roku życia ta uroda, tak dziś ponętna i kwitnąca, przestanie być harmonijna, rozleje się w nadmiernej otyłości, że rysy zgrubieją, skóra na czole i powiekach pokryje się przedwczesnemi zmarszczkami, a na świeżą, delikatną twarz wystąpią piegi i plamy. Słowem, była to uroda przelotna i krótkotrwała, jaką spotyka się aż nazbyt często między rosyjskiemi kobietami. Aloszy, oczywiście, nic podobnego na myśl nie przychodziło; ale mimo, że oczarowany widokiem Gruszy, zapytywał sam siebie z pewnym niesmakiem, dlaczego ta kobieta przeciąga tak niemiłosiernie głoski i słowa, i nie chce mówić naturalnie. Robiła to najwidoczniej umyślnie, znajdując dziwne upodobanie w takim sposobie mówienia.
Było to, prawdopodobnie, złe nawyknienie świadczące o jej pochodzeniu z niższych sfer towarzyskich, i fałszywem pojmowaniu dystynkcyi. Ta nienaturalność i przesada sprzeczały się dziwnie z naiwnym i pogodnym wyrazem twarzy i dziecięcym jej wzrokiem. Katarzyna posadziła ją obok siebie i ucałowała kilkakrotnie uśmiechnięte jej usteczka. Wyglądało to, jakby się w niej sama zakochała.
— Posłuchaj pan — rzekła do Aloszy — widzimy się dziś z nią poraz pierwszy. Dawno ją chciałam poznać i chciałam sama iść do niej, ale ona uprzedziła mnie i przyszła tu na pierwsze wezwanie. Wiedziałam z góry, że my się z sobą zrozumiemy i naprawimy wszystko. Serce mi to mówiło. Wszyscy mi odradzali ten krok, ale ja przeczuwałam, że się to na dobre obróci i nie omyliłam się. Gruszeńka wyjaśniła mi wszystko, zleciała tu, jak dobry anioł, przynosząc spokój i szczęście.
— Pani nie pogardziła mną — zaszczebiotała śpiewnie Gruszeńka, ze swym pogodnym, dziecięcym uśmiechem.
— Zabraniam ci mówić takie słowa, czarodziejko urocza! Pogardzać tobą? Za karę pocałuję jeszcze raz te słodkie usteczka, jakby spuchnięte od pocałunków, ot tak, jeszcze i jeszcze. Popatrz pan na jej uśmiech, Alosza Fedorowiczu, popatrz na tego anioła, serce się raduje na jej widok.
Alosza zarumienił się i zadrżał lekko.
— Psujecie mnie, miła pani — zadzwoniła znów Gruszeńka — a ja może całkiem nie warta jestem waszych pieszczot.
— Nie warta! ona nie warta! — zawołała z ogniem Katarzyna — posłuchaj pan, Alosza Fedorowiczu, i dowiedz się, kogo masz przed sobą. Mamy wprawdzie kapryśną, samowolną główkę, ale przytem dumne, szlachetne serduszko. Mamy swój honor i szlachetne uczucia. Skrzywdzono nas niegdyś. Był pewien młody człowiek, także oficer, dla którego nasza Gruszeńka gotowa była poświęcić wszystko i wszystko przynieść w ofierze. Człowiek ten nie wart był takich uczuć, a może był tylko lekkomyślny, dość, że porzucił ją i ożenił się z drugą. Działo się to już pięć lat temu. Teraz owdowiał, napisał, że tu przyjedzie. I Gruszeńka będzie znów szczęśliwa, bo przez całe pięć lat jego tylko kochała i była bardzo, bardzo nieszczęśliwa.
I któż ją potępi, skoro nikt nie zdołał zdobyć jej wzajemności? Ten stary kupiec nie może być przecie brany w rachubę, to był raczej przyjaciel, ojciec, opiekun, zastał ją opuszczoną, w stanie blizkim rozpaczy, chciała się już topić. Ten starzec uratował ją wówczas, uratował ją.
— Bardzo wy już mnie bronicie, miła pani — zaśpiewała Gruszeńka — może już zanadto.
— Bronić? Pocóż tu bronić? o tem nawet mowy niema. Gruszeńko, aniele mój, daj mi rączkę. Popatrz pan na tę rączkę, na tę cudną, maleńką, prześliczną rączkę, ona mi szczęście przyniosła, z martwych wskrzesiła, to też wycałować ją muszę, ot tak, tak, tak!
I całować zaczęła z uniesieniem rzeczywiście prześliczną, zanadto może nawet wypieszczoną rączkę Gruszeńki.
— Co za przesadne uniesienie — przemknęło przez głowę Aloszy, który przypatrywał się tej scenie z niepokojem.
Gruszeńka nie usuwała bynajmniej ręki, śmiejąc się nerwowym śmiechem, i śledząc uważnym wzrokiem „miłą panią.” Widocznie było jej bardzo przyjemnie, że składano jej takie hołdy.
— Nie zawstydzicie mnie wcale, miła pani, całując mnie w rękę przy Aloszy Fedorowiczu — odezwała się nagle.
— Czy ja cię chciałam zawstydzić — odrzekła Katarzyna, cokolwiek zmieszana — jakże mnie mało znasz, kochanie.
— Może i wy nie znacie mnie dobrze, miła pani, jestem daleko gorsza, niż myślicie. Mam niedobre serce i samowolna jestem. Ot, tak tylko, dla śmiechu, zbałamuciłam Dymitra Fedorowicza.
— Za to teraz uratujesz go pani, powiesz mu wszystko, że kochasz drugiego, że ten drugi ożeni się z tobą, dałaś mi przecie słowo.
— Nie, ja nigdy nie dawałam słowa, to pani sama to wszystko mówiła, a ja nic.
— Chyba źle panią zrozumiałam — szepnęła Katarzyna, blednąc.
— Ach nie, droga moja, anielska panienko, ja wam nic nie obiecałam — przemówiła Gruszeńka cicho, spokojnie, z jednakim zawsze dziecinnym, radosnym uśmiechem. — Ot, widzicie teraz sama, miła pani, jaka jestem paskudna i grymaśna. Może co i obiecałam pierwej, a teraz zachciało mi się inaczej.
Teraz myślę sobie, że może mi się jeszcze kiedy Mitia spodoba, bo już raz kiedyś podobał mi się przez całą godzinę. Ot, może zaraz pójdę do niego i powiem mu, żeby się już u mnie na zawsze został; widzicie, miła pani, jaka jestem niestała.
— Pierwej mówiła mi pani zupełnie... zupełnie co innego — szepnęła Katarzyna.
— Ach! pierwej, kiedy ja mam takie głupie, miękkie serce. — Jak sobie pomyślę, ile już on przeze mnie przecierpiał, może go pożałuję, a wtedy co?
— Nie spodziewałam się tego.
— Ot, jaka pani dobra i szlachetna, nie to, co ja. Gotowa mnie pani teraz znienawidzić za mój brzydki charakter. Pani miła, aniele drogi, pozwólcie mi waszej ślicznej rączki — prosiła najsłodszym w świecie głosem i, mówiąc to, ujęła z wielkiem poważaniem rękę Katarzyny. — Ot ja, miła pani, pocałuję panią w rękę, jak pani mnie całowała. Za trzy pocałunki powinnam oddać trzysta, żeby się skwitować. Tak już i musi być i jeśli się Panu Bogu podoba, to może stanie się wszystko po waszej woli, panienko. Ale po co te obietnice i gadania, co ma być, to i tak będzie. Ot jaką to śliczną macie rączkę, panienko miła, śliczności, i samiście piękna, jak zorza.
Podniosła powoli do ust rękę Katarzyny, ze szczególniejszym zamiarem skwitowania się z owych pocałunków. Katarzyna nie usuwała ręki w trwożnej nadziei, że może istotnie ta dziwna dziewczyna zrobi ostatecznie wszystko po jej woli, wpatrywała się też z natężeniem w oczy Gruszeńki, dostrzegając w nich zawsze ten sam jasny, pogodny, dziecięco-naiwny wyraz. „Może też ona rzeczywiście taka dziecinna” — przemknęło jej przez głowę — i nadzieja wstąpiła znów do jej serca. Gruszeńka tymczasem, jakby w zachwycie nad cudną rączką anielskiej panienki, przysunęła ową rękę blizko do ust i nagle zatrzymała się na chwilę, jakby nad czemś rozmyślając.
— A wie pani co, śliczna panienko — zaśpiewała przeciągle najsłodszym swoim tonem — nie pocałuję pani w rękę.
I zaśmiała się drobnym, dziecinnym śmieszkiem.
— Jak pani chce. Co to znaczy? — pytała z drżeniem Katarzyna.
— A ot, niech już tak i zostanie, i zapamiętajcie to sobie, miła panienko, żeś ty mnie w rękę całowała, a ja ciebie nie.
I w oczach jej, zwróconych na Katarzynę, błysnęło coś, czego w nich pierwej nie było.
— Arogantka! — zawołała Katarzyna, która nagle zaczęła pojmować, i zerwała się gwałtownie z miejsca.
Nie śpiesząc się, podniosła się też i Gruszeńka.
— Opowiem jutro Miti, jak pani całowała mnie po rękach, a ja pani nie. Ot, będzie się śmiał.
— Precz ztąd, podła łotrzyco!
— Ach, jaki wstyd mówić takie słowa, zupełnie wam to nie przystoi, miła panienko.
— Precz ztąd! poszła mi z oczu, dziewko przedajna! — krzyczała Katarzyna, posiniała z gniewu, a każdy rys jej twarzy drżał z oburzenia.
— Zaraz przedajna. A ty sama, panienko, czy nie biegałaś po kawalerskich mieszkaniach dla pieniędzy, sprzedawałaś ty się nie gorzej ode mnie, myślisz, że nie wiem o tem?
Katarzyna krzyknęła głucho i byłaby się niechybnie rzuciła na Gruszę, gdyby nie to, że ją Alosza siłą powstrzymał.
— Ani kroku! — zawołał stanowczo — ani słowa. Niech pani do niej nie mówi nic, ona sama pójdzie.
W tejże chwili wpadły do salonu obie ciotki Katarzyny i pokojówka, zwabione krzykiem.
— Ależ pójdę, naturalnie że pójdę — przemówiła Grusza, otulając się swą okrywką. — Alosza drogi, odprowadź mnie, proszę.
— Idź pani ztąd, idź, tylko prędko — prosił błagalnie Alosza.
— Alosza miły, odprowadź mnie, proszę, ja tobie, drogi gołąbeczku, mam coś bardzo ważnego do powiedzenia. Całą tę scenę urządziłam umyślnie dla ciebie, odprowadź-że mnie, kochany, odprowadź!
Alosza odwrócił się, załamując ręce. Grusza zaśmiała się przenikliwie i wybiegła z pokoju.
Katarzyna dostała ataku nerwowego, spazmatyczne łkanie wydzierało się z jej piersi, wszyscy krzątali się koło niej, usiłując ją uspokoić.
— Uprzedziłam cię z góry — mówiła jedna z ciotek — że to się źle skończy. Nie znasz takich kobiet, niema co się z niemi wdawać, a o tej opowiadają najgorsze rzeczy.
— To żmija! — wołała Katarzyna. — Dlaczegoś mi pan przeszkodził, Alosza Fedorowiczu, byłabym ją spoliczkowała.
Nie mogła już zapanować nad sobą, mimo obecności Aloszy, a może też i nie chciała.
— Pletniami taką wysmagać! publicznie na rynku!
Alosza zwrócił się ku drzwiom.
— Ach Boże! — wołała Katarzyna — a on jaki nikczemny, jaki nieludzki. Opowiedział tej dziewce wszystko, co zaszło między nami w ów przeklęty, po tysiąc razy przeklęty, dzień. „Sprzedawałaś się, miła panienko” — śmiała mi to powiedzieć. Pański brat, to podły człowiek, Alosza Fedorowiczu.
Alosza chciał coś odpowiedzieć, ale nie znalazł ani słowa, tylko serce ściskało mu się z bólu.
— Żegnam pana, idź pan już, idź, a przyjdź jutro. Nie potępiaj mnie pan; sama jeszcze niewiem, co z sobą zrobię. Taki ból, taki wstyd.
Alosza wyszedł na ulicę chwiejnym krokiem, jemu również na płacz się zbierało — wkrótce dogoniła go służąca Katarzyny.
— Panienka zapomniała oddać panu ten list od panny Chachłakow.
Alosza wsunął machinalnie do kieszeni mały różowy liścik.
Odległość klasztoru od miasta nie wynosiła więcej, jak wiorstę z okładem. Alosza szedł śpiesznie po tej drodze, pustej już zupełnie, o tej godzinie. Była już prawie noc, tak, że w odległości kilkudziesięciu kroków nie odróżniało się prawie przedmiotów. W połowie drogi na rozstaju, rósł samotny, rozłożysty wiąz, pod którym czerniła się w tej chwili jakaś postać ludzka. Postać ta, za zbliżeniem się Aloszy, oderwała się od drzewa i rzuciła się ku niemu, krzycząc:
— Pieniądze lub życie!
— To ty Mitia? — pytał zdziwiony Alosza, wzdrygnąwszy się mimowoli.
— Cha, cha! Nie spodziewałeś się tu mnie spotkać. Myślałem, gdzieby najlepiej na ciebie czekać, i doszedłem do przekonania, że chyba tu, na tych rozstajnych drogach i nie zawiodłem się. No, mów-że teraz prawdę, zdepcz mnie jak robaka. Ale co tobie?
— Nic, bracie, to tak z niespodzianego wrażenia. Ach Mitia! ta krew ojca; — tu Alosza zapłakał wreszcie, na co mu się już dawno zbierało, czuł, że ma duszę starganą.
— Tyś o mało ojca nie zabił, a teraz jesteś w stanie żarty stroić.
— Uważasz, że takie zachowanie się jest nieprzyzwoite, nie licuje z położeniem?
— O nie. Ja tak sobie.
— Poczekaj. Patrz jaka noc, ciemna, mroczna, ponura, wiatr naniósł chmur, gwiżdże posępnie. Stanąłem tu pod wiązem, czekając na ciebie, i Bóg mi świadkiem, myślę po co się dłużej męczyć? na co czekać? Jest drzewo, stryczek ukręcić łatwo z chustki, koszuli, z czego bądź, trzeba raz skończyć i uwolnić ziemię od takiego ciężaru, nie bezcześcić jej dłużej takiem istnieniem. Naraz słyszę, ty idziesz. Boże! przecie na świecie jest człowiek blizki, drogi, którego kocham, którego jedynie kocham. I tak mi byłeś drogi w tej chwili, taki miły, że chciałem ci się rzucić na szyję. Nagle przyszła mi głupia myśl. „Nastraszę go” — i krzyknąłem. Daruj mojej głupocie, to tylko tak z wierzchu, a w duszy mam taki podły niesmak. No, mniejsza z tem, powiedz teraz co mówiła Katarzyna? nie oszczędzaj mnie, proszę, mów wszystko, pogardza mną, oburzona?
— Ach nie to, tam zupełnie co innego zaszło, wystaw sobie, zastałem obie razem.
— Kogo z kim?
— Katarzynę z Gruszą.
Dymitr osłupiał.
— To być nie może, — zawołał. — Bredzisz chyba. Grusza u Katarzyny?
Alosza opowiedział bratu wszystko, co zaszło. Opowiadanie to nie było może płynne i składne, ale dało Dymitrowi zupełnie jasne wyobrażenie o szczegółowem przebiegu zdarzeń. Słuchał on z brwią namarszczoną i wzrokiem upornie w jeden punkt wlepionym, a twarz jego w miarę następujących po sobie wrażeń, stawała się z posępnej mroczna i prawie groźna; tembardziej też niespodzianką było, gdy w usposobieniu jego nastąpił dziwny przeskok, zacięte usta rozwarły się, twarz rozjaśniła i wybuchł nagle serdecznym, niepohamowanym śmiechem, który przez dłuższą chwilę nie pozwolił mu słowa przemówić.
— Więc nie pocałowała jej w rękę i uciekła do domu, — wykrzykiwał z jakimś niezdrowym zachwytem, któryby można było nazwać nieszlachetnym, gdyby nie to, że nie było w nim nic sztucznego. — A tamta przezwała ją żmiją! smagaćby ją chciała publicznie. Na to zgoda, sam jestem tegoż mniemania o niej. To królowa bezczelności, najpiekielniejsza z piekielnic, całą ją masz w tym postępku z Katarzyną, w swoim rodzaju geniusz. Więc powiadasz, że pobiegła do domu. Alosza drogi, pójdę i ja do niej. Zgadzam się najzupełniej, że taką wartoby zgładzić, ale pójdę.
— A Katarzyna Iwanówna? — pytał smutnie Alosza.
— I tę widzę tu jak na dłoni, ten jej pomysł, taki cud czterech, czy tam pięciu części świata. Na taki krok się ważyć mogła tylko ona jedna, ta sama Katiezika, co jako pensyonarka jeszcze, nie zawahała się biedz do mieszkania brutalnego, nieokrzesanego oficera, dla wzniosłej idei uratowania ojca. Co za duma! Co za żądza niebezpieczeństw, jaka chęć mierzenia się z losem. Ciotka ją, mówisz, wstrzymała. Ta ciotka to wielka dama, rodzona siostra owej jenerałowej moskiewskiej. Tylko, że mężulek coś tam przeszkadzał w kasie skarbowej i pozbawił ją przez to mienia i stanowiska.
Ona więc wstrzymała Katarzynę, a ta się uparła. „Wszystko musi uledz przedemną, wszystkich oczaruję, nawet Gruszę”.
Z pewnością wierzyła w to, sama sobą się zachwycała, kogoż teraz winić? Ty myślisz, że ona z wyrachowaniem była taka czuła dla Gruszy, bynajmniej, musiała się w niej naprawdę rozkochać. To jest nie w niej, a w swojej idei, w swojem marzeniu, dlatego, że to jej myśl, jej marzenie. Alosza drogi, powiedzże ty, jak mogłeś wyjść cało z rąk takich kobiet? zawinąłeś poły i drapnąłeś. Cha, cha, cha!
— Bracie drogi, nie zwróciłeś, zdaje mi się, uwagi na jedno, że skrzywdziłeś ciężko Katarzynę, opowiadając Gruszy o jej postępku. Ta rzuciła go jej w oczy brutalnie, mówiąc, że biega po kawalerskich mieszkaniach i urodę za pieniądze sprzedaje. — Aloszę raziło to niezmiernie, że Dymitr zdaje się być ucieszony, poniżeniem Katarzyny.
— Ba! — nachmurzył się Dymitr, który wistocie nie zwrócił uwagi na ten ustęp opowiadania Aloszy, mimo, że ten powtórzył wszystko, nawet wykrzyknik Katarzyny: „a pański brat, to podły człowiek.” — Może ja wistocie opowiadałem to kiedyś Gruszy. Ach, tak, przypominam sobie teraz, było to w Mokroje, gdzieśmy z nią jeździli na majówkę, byłem wtedy zupełnie pijany.
To jest niezupełnie. — Płakałem tedy na głos i na klęczkach czciłem obraz Kati; łkałem jak dziecko i Gruszeńka rozumiała wtedy wszystko, wszystko pojmowała i płakała wraz ze mną. — Tak, wówczas pojęła wszystko, a teraz... „Kindżał w serce”. Baby tak zawsze. — Zasępił się i zamyślił.
— Tak! podły jestem niewątpliwie, z płaczem, czy bez płaczu, taką rzecz powtórzyć, to zawsze podłość. — Powtórz to Kati, jeśli jej to zrobi przyjemność, że przyznaję jej najzupełniejszą słuszność i sam się uważam za nikczemnika. — A teraz bywaj zdrów, dość już tego gadania, nic dobrego nie mamy sobie do powiedzenia. Ty idź swoją drogą, ja swoją. — I widzieć cię więcej już nie pragnę, chyba kiedyś, w ostateczną godzinę. — Uścisnął mocno dłoń Aloszy i odszedł ku miastu w niewesołym nastroju, z głową smutnie zwieszoną. Alosza patrzył za nim, nie chcąc prawie wierzyć, że go już brat zupełnie opuścił.
— Poczekaj, Alosza! Jeszcze słowo, tobie jednemu zrobię to wyznanie — zawołał nagle Dymitr, wracając raz jeszcze. — Przypatrz mi się dobrze, chcę, żebyś wiedział, że tu przygotowuje się gorsza, straszniejsza podłość, niż wszystko to, com dotąd popełnił. (Mówiąc to „tu”, uderzał się w piersi tak mocno, jakgdyby to coś gnieździło się dosłownie w piersi jego pod ubraniem, czy w kieszeni). — Znasz już mnie — mówił dalej — i wiesz, jaki ze mnie nikczemnik, a przecież to, com uczynił dotąd, nie da się w niczem porównać z nikczemnym zamiarem, który teraz, w tej chwili, rozwija się i dojrzewa we mnie. I wiedz o tem, że jest jeszcze w mojej mocy zatrzymać to, co się stać ma i nie dać temu spełnić się. — A przecież nie wstrzymam, nie przeszkodzę, zapamiętaj to sobie. — Mówiłem ci już o wszystkiem, a przecież o tem wspomnieć nie mogłem, bo przecież i ja także mam swój wstyd i za wiele to było nawet na moje wytarte czoło. Mógłbym jeszcze uzyskać część przynajmniej utraconej czci, ale nie zrobię tego. Otchłań i noc, to jedno, co mi zostaje. Bliżej ci nic objaśniać nie myślę, dowiesz się i tak w swoim czasie. Męty i piekło! — Bądź zdrów i nie módl się za mnie, bo o to nie dbam, a zresztą, to zbyteczne, całkiem zbyteczne. Nie troszcz się o mnie wcale, idź mi z oczu.
I odszedł, tym razem już na dobre, Alosza zaś udał się w stronę klasztoru. — „Co on mówił?” — myślał. — Miałżebym go już nigdy nie widzieć? To być nie może. Zobaczę go zaraz jutro i dowiem się, co to ma znaczyć.
Obszedłszy naokoło budynek klasztorny, Alosza dostał się do pustelni. Otworzono mu zaraz, mimo, że zazwyczaj o tak późnej godzinie nie wpuszczano tu już nikogo. — Serce ścisnęło mu się boleśnie gdy wchodził do celi starca. I po co? po co opuścił on tę cichą samotnię? po co go starzec w świat posłał? Tu cisza i świętość, a tam zamęt i mroczne ciemności, wśród których człowiek gubi się odrazu i błądzi.
W celi starca znajdowali się kleryk Porfiry i ojciec Paisy, który zachodził tam co godzinę dla zasiągnięcia wiadomości o zdrowiu świątobliwego Zosimy. Alosza usłyszał z przerażeniem, że ukochany mistrz jego ma się coraz gorzej. — Nie mógł dziś nawet odbyć zwyczajnej nauki z braćmi, którzy zgromadzali się u niego co wieczór, zdając sprawę z całodziennych postępków i przyjmując rady jego i błogosławieństwo.
— Osłabł bardzo, — objaśniał Aloszę półgłosem ojciec Paisy — trudno go rozbudzić, a zresztą i nie trzeba. Przed chwilą otworzył oczy i prosił, aby zanieść błogosławieństwo jego braciom, prosząc wzamian o modlitwy. Jutro ma się raz jeszcze spowiadać. Pytał o ciebie. Powiedzieliśmy mu, żeś poszedł do miasta. — „Na tom ja go i posłał — rzekł. — Jego miejsce, do czasu, w świecie”.
Widocznie przeczuwa coś o twoim losie. Z miłością o tobie wspominał i bardzo się o ciebie troszczył — to wielki zaszczyt dla ciebie. Tylko, jeżeli przeznacza ci miejsce w świecie do czasu tylko, to znaczy, że wrócisz do świata, jak by na próbę tylko i przez posłuszeństwo świętemu starcowi, nie zaś na ziemskie uciechy.
Ojciec Paisy wyszedł. Alosza nie miał już żadnych wątpliwości, że starzec jest blizki zgonu, choć mógł jeszcze pożyć jaki dzień lub dwa. Postanowił też sobie, w duchu, że jutro ani na chwilę nie wydali się z klasztoru i zostanie przy swoim starcu aż do ostatniego momentu. Serce jego zapłonęło znów synowską miłością i gorzko sobie wyrzucał, że tam, w mieście, zapomnieć mógł choćby na chwilę o tym, którego zostawia w klasztorze na progu śmierci, że mógł choć na jedno mgnienie oderwać myśl od tego, którego czcił i kochał nad wszystko w świecie. Wszedł do sypialni chorego i ukląkł przy jego łóżku i oddał mu pokłon aż do ziemi. Starzec spał, oddech miał równy, miarowy, a twarz zupełnie spokojną.
Alosza wrócił do pierwszego pokoju, w którym tegoż ranka jeszcze odbywała się owa narada. Nie rozbierał się prawie, a tylko zdjął obuwie, poczem ukląkł i modlił się długo i gorąco. Nie prosił on Boga o rozproszenie trosk swoich, a tylko błagał, aby wrócony mu był uświęcający serce spokój, który dotąd wypełniał zawsze jego duszę, w godzinach wieczornej modlitwy, niosąc oczom jego lekki spokojny sen. Ukończywszy modlitwę, zamierzał już ułożyć się na wąskiej skórzanej kanapce, która stanowiła zwykłe jego posłanie, gdy naraz natrafił przypadkiem na zapomniany w kieszeni różowy bilecik, doręczony mu przez pokojówkę Katarzyny. List ten pochodził od panny Chachłakow, tej samej chorej panienki, która przyjeżdżała poprzednio z matką szukać ratunku w modlitwach starca.
„Alosza Fedorowiczu! — pisała ona. — Piszę do pana ten list, w sekrecie przed wszystkimi, nawet przed mamą, chociaż wiem bardzo dobrze, że to źle. Ale nie mogłabym żyć dłużej, gdybym nie powiedziała panu, co się dzieje w mojem sercu, o czem nikt, prócz nas dwojga, wiedzieć nie powinien. Ale jakże ja będę mogła mówić panu o tem. — Powiadają, że papier rumienić się nie może, ale to nieprawda, bo rumieni się on teraz tak samo, jak ja, pisząc te słowa. Alosza drogi, ja pana kocham jeszcze z dziecinnych lat, tam, w Moskwie, gdzie pan był zupełnie inny, niż teraz.
Kocham pana na życie całe. Wybrałam ciebie sercem na to, aby żyć razem z tobą, aż do starości i razem życie zakończyć; pod warunkiem, oczywiście, abyś pan wyszedł z klasztoru. Co się tyczy tego, żeśmy za młodzi, poczekamy na siebie tyle lat, ile trzeba, a przez ten czas ja wyzdrowieję, chodzić będę, a nawet tańczyć. Niema żadnej wątpliwości. Widzi pan, jak ja wszystko obmyśliłam, jednego tylko wyobrazić sobie nie mogę, co pan sobie pomyśli, przeczytawszy ten list. Prawda, że ja wciąż śmieję się i żartuję, jeszcze dziś rano rozgniewałam pana, ale, mimo to, upewniam pana, że zanim wzięłam pióro do ręki, modliłam się przed obrazem Bogarodzicy, a i teraz modlę się i o mało nie płaczę.
P. S. Przyjdź pan jutro, koniecznie, koniecznie, koniecznie!”
Alosza czytał ze zdziwieniem; przeczytał dwa razy, zamyślił się, a potem rozśmiał się cichym, słodkim śmiechem.
Wzdrygnął się jednak natychmiast, gdyż śmiech ten w obecnych warunkach wydał mu się grzechem. Po chwili jednak uśmiechnął się znów błogo, złożył powoli list, wsunął go do koperty, przeżegnał się i położył spać. Zamącenie ducha, jakiego wpierw doświadczał, znikło w jednej chwili.
„Boże, zmiłuj się nad nimi wszystkimi, chroń cierpiących i błądzących, wskaż im drogi, jakiemi kroczyć mają. Ty, który jesteś miłością, możesz ich wszystkich radością obdarzyć”. Takie słowa szeptał nawpół już senny Alosza, żegnając się raz po raz, aż wreszcie zasnął głęboko snem niewinności.
Nazajutrz, bardzo wcześnie, przed świtem jeszcze, obudzono Aloszę. Starzec już nie spał, a mimo, że się czuł bardzo osłabiony, wyraził chęć przejścia z łóżka na fotel. Był zupełnie przytomny. Twarz jego, mimo wycieńczenia, miała wyraz pogodny, prawie radosny, wzrok jaśniał blaskiem wewnętrznej błogości. — „Nie przeżyję już pewnie nadchodzącego dnia” — rzekł do Aloszy, poczem zażądał spowiedzi i komunii. Spowiednikiem jego, był, jak zazwyczaj, ojciec Paisy. Po przyjęciu przez starca świętych sakramentów, schodzić się zaczęli do jego celi ojcowie i braciszkowie zakonni, a za nimi i reszta klasztornej społeczności. Starzec żegnał się ze wszystkimi i wszystkich całował. Z powodu natłoku, odwiedzający zmieniali się kolejno. Alosza stał obok siedzącego w fotelu starca, który wciąż mówił i nauczał.
— Tyle lat mówiłem, nauczając was, — rzekł z uśmiechem, — że już dziś mówienie i nauczanie stało mi się nałogiem, od którego powstrzymać się nie mogę, tak, że obecnie mimo cierpienia mego trudniejby mi było milczeć, niż przemawiać. — Alosza słuchał z natężeniem, starając się wszystko zapamiętać. Starzec mówił dość jeszcze mocnym głosem i nie starał się bynajmniej o zwięzłość, owszem, mówił dużo i obszerniej o wielu, wielu rzeczach, jakgdyby chciał wypowiedzieć raz jeszcze na łożu śmierci wszystko, o czem nauczał przez całe życie, prócz tego chciał jakby podzielić się z obecnymi wewnętrzną radością i uniesieniem, wypełniającem jego serce. — Kochajcie się wzajemnie, — mówił, — i kochajcie lud Boży. — Nie sądźcie że jesteśmy lepsi od ludzi świeckich, dlatego żeśmy się zamknęli w murach klasztornych, przeciwnie, każdy, który tu przyszedł, uprzytomnił sobie widocznie, że gorszym jest od innych, gorszym od wszystkiego na ziemi. Im dłużej zakonnik przebywa w murach klasztornych, tem dokładniej uświadomić sobie powinien tę sprawę, w przeciwnym razie nie miał tu poco przychodzić. Dopiero, gdy zrozumie, że nietylko gorszym jest od ludzi świeckich, ale powinien się czuć winnym za wszystkich i za wszystko, za wszystkie ludzkie grzechy pojedyncze i ogólne, wtedy dopiero cel życia zakonnego jest osiągnięty. Bo wiedzcie o tem, najmilsi, że bezwarunkowo, każdy z nas powinien się czuć winnym za wszystkich ludzi na ziemi i to nietylko z powodu wszechludzkiego grzechu, ale za każdego pojedynczego człowieka. Doskonała świadomość tego obowiązku jest dopiero koroną życia zakonnika. Wtedy dopiero serca nasze zdolne będą wznieść się do miłości ogólnej, nieskończonej, bezgranicznej. Wtedy dopiero, każdy z was znajdzie w sobie dość siły na zdobycie miłością świata i zmycie łzami swemi grzechów jego. Wnikajcie w głąb serc waszych i badajcie nieustannie sumienia wasze. Nie lękajcie się grzechów własnych, nawet poznawszy je, bylebyście tylko szczerze za nie żałowali. Powtarzam, nie bądźcie pyszni, ani wobec małych, ani wobec wielkich. Nie miejcie w sercach waszych nienawiści względem nikogo, ani względem tych, którzy was odrzucają, ani dla tych, co hańbią was i spotwarzają. Nie miejcie nienawiści do ateuszów, fałszywych proroków, materyalistów, nawet wtenczas, gdy są źli, gdyż w dzisiejszych czasach jest też wśród nich wielu dobrych. Módlcie się tylko za nich, mówiąc: „Boże zmiłuj się nad tymi, za których się nikt nie modli i wybaw tych, którzy się do ciebie zwracać nie chcą”. Dodać przytem musicie: „Nie w pysze serca mego modlę się do Ciebie, Panie, gdyż sam najlichszym i najgrzeszniejszym się czuję”. Kochajcie lud Boży i nie pozwólcie obcym przybyszom rozszarpywać trzody waszej, gdyż przyjdą oni teraz zewsząd i zabiorą wam owieczki wasze, jeżeli zgnuśniejecie w lenistwie i hardości, a przedewszystkiem w chciwości. Nieustannie objaśniajcie ludowi słowa ewangelii, w złocie i srebrze nie kochajcie się i nie posiadajcie ich. Wierzcie i stójcie nad sztandarem Bożym, a wznoście go jak najwyżej!”
Starzec mówi! wiele jeszcze w podobny sposób, zatrzymując się chwilami, jakby chciał sił zaczerpnąć, był przytem wciąż jakby w uniesieniu. Wszyscy słuchali go uważnie i usiłowali zapamiętać słowa jego.
A gdy Alosza opuścił na chwilę celę starca, uderzony został widokiem ogólnego wzruszenia i podniesienia ducha, jaki panował wśród zgromadzonych dokoła celi i pustelni. Wszyscy jakby oczekiwali z natężeniem na coś wielkiego, co spełnić się musiało w chwili śmierci starca.
Wyczekujący ten nastrój był wprawdzie pewnego rodzaju lekkomyślną zuchwałością, mimo to ulegli mu nawet najpoważniejsi i najsurowsi ojcowie. Alosza wywołany został tajemniczo z celi przez jednego z przybyłych tylko co z miasta braciszków, który przynosił mu od pani Chachłakow list, zawierający wiadomość dziwną, która jeszcze bardziej przyczyniła się do podtrzymania owego gorączkowego podniecenia, panującego wśród obecnych.
Oto wśród kobiet, które znajdowały się w pustelni, prosząc o błogosławieństwo starca, znajdowała się pewna staruszka, wyczekująca na syna, od którego zdawna żadnych nie miała wiadomości, tak dalece, że chciała już dać na mszę za jego duszę. Starzec gromił ją za to, a potem, pisała pani Chachłakow, „jakby czytając w księdze przyszłości”, zapowiedział jej, że syn jej wkrótce napisze, a nawet sam powróci. Zapowiedź ta, a raczej proroctwo, spełniło się cudownie prędko, staruszka bowiem, wróciwszy do domu, zastała list od syna, który, jak się okazało, był już w drodze i za parę tygodni miał ją powitać.
Pani Chachłakow żądała stanowczo i uroczyście, aby Alosza zawiadomił natychmiast przeora i braci o zdarzeniu tem, które uważała za cud. „Wszyscy! wszyscy powinni się o tem dowiedzieć” — wołała w końcu listu, który pisany był naprędce, a z każdego wiersza jego przebijało niesłychane wzruszenie piszącej.
Gdy Alosza zwrócił się do braci dla obwieszczenia im treści listu, zastał ich bardzo poruszonych, gdyż, jak się pokazało, wiedzieli już o wszystkiem. Rakitin uprzedził go i sam zwiastował cudowną wieść ojcu Paisemu, tak, że Aloszy pozostało już tylko odczytanie listu pani Chachłakow, stanowiącego jakby dokument. Wówczas nawet tak skryty i nieufny człowiek, jak ojciec Paisy, nie mógł się wstrzymać od objawów radości. Oczy jego zapłonęły, a na ustach ukazało się coś, nakształt uśmiechu.
— Nie to jeszcze ujrzymy! — wyrwało się mimowoli z ust jego.
— O tak! — wtórzyli braciszkowie — ujrzymy nietylko to, ale i więcej jeszcze.
Ale ojciec Paisy nachmurzył się znów i prosił usilnie obecnych, aby nikomu o niczem nie wspominali, dopóki się rzecz cała nie udowodni. „Bo — dodawał — świeccy ludzie bywają bardzo lekkomyślni, a zresztą stać się to mogło przypadkowo tylko, samo przez się.” Mówił tak, aby nie mieć sobie nic do zarzucenia, widoczne było jednak, że sam jest pod silnem wrażeniem, co zauważyli wszyscy obecni.
W mgnieniu oka wiadomość o cudzie rozeszła się po klasztorze, dowiedziało się też o nim wielu gości, zgromadzonych na nabożeństwie; najbardziej wzruszony zdawał się być wczorajszy pątnik, braciszek z dalekiego północnego klasztoru. Był on wczoraj wraz z innymi u starca, stał obok pani Chachłakow w chwili, gdy ta dziękowała za uzdrowienie córki, zapytywał też wówczas z przejęciem:
— Jak odważacie się robić takie rzeczy?
Pątnik ów odwiedził tegoż dnia niejakiego ojca Feraponta, nawpół mnicha, nawpół pustelnika, który mieszkał w samotnej celi za klasztorną pasieką, a odwiedziny te wywarły na nim piorunujące, wprost straszne, wrażenie. Ojciec Ferapont był zawziętym przeciwnikiem starca Zosimy, i wogóle nie uznawał instytucyi starców, uważając ją za szkodliwy nowomodny wymysł. Był to przeciwnik bardzo niebezpieczny, bo wszyscy prawie braciszkowie stali po jego stronie, a i postronni szanowali go bardzo za jego wielką pobożność i umartwienia, jakim się poddawał. Zachowywał on najściślejszy post i milczenie, a przytem miał opinię człowieka jakby trochę „nawiedzonego”, co nie szkodziło mu, bynajmniej, owszem, zwiększało jego urok. Ferapont nie wchodził nigdy do celi starca Zosimy. Mimo, że mieszkał przy klasztorze, nie wymagano od niego spełniania wszystkich reguł, uwzględniając nienormalny stan jego umysłu. Liczył on przeszło 75 lat; mieszkał w starej, nawpół rozwalonej drewnianej celi, zbudowanej jeszcze w XVIII wieku dla pewnego, wielce także zasłużonego w postach i modlitwie zakonnika, ojca Jony, który przeżył 105 lat, i o którego czynach krążyły do dziś dnia po klasztorze bardzo ciekawe legendy. Ojciec Ferapont wywalczył sobie zaledwie przed siedmiu laty prawo mieszkania w tej samotnej celi, a właściwie chałupie, która wewnątrz wyglądała na kaplicę, z powodu, że ściany jej zawieszone były ogromną ilością obrazów, przed którymi paliły się olejne lampki. Podtrzymywanie tego nieustannego światła było jednym z ważniejszych obowiązków ojca Feraponta.
Opowiadano o nim (a było to istotną prawdą), że żywił się on jedynie chlebem i wodą, dostawiano mu dwa funty chleba co trzy dni i przynoszono codzień dzban świeżej wody. Owe cztery funty chleba na tydzień, i święta proskura, przysyłana mu regularnie co niedzielę przez przełożonego, stanowiły cały jego posiłek. Na mszy bywał rzadko. Za to widywano go nieraz klęczącego przez cały dzień na modlitwie w swojej pustelni. Z pątnikami mówił bardzo niewiele i to zwykle krótko, sucho i prawie szorstko. Zdarzało mu się jednak niekiedy rozgadać z przybyszami; wtedy miał zwyczaj umieszczać w rozmowie jakieś jedno dziwne słowo, niezrozumiałe dla słuchających, a potem na żadne prośby i zaklęcia nie chciał wyjaśniać znaczenia tego słowa, które też pozostawało zagadką. Nie miał wyższych święceń duchownych i był tylko prostym braciszkiem. Wśród okolicznego ludu rozpowszechniona była pogłoska, że ojciec Ferapont utrzymuje stosunki z niebieskimi duchami i z nimi jedynie się brata; pątnik z Obdorska, dostawszy się do pasieki, odnalazł celę ojca Feraponta, kierując się wskazaniami pasiecznika, również ponurego i milczącego staruszka.
— Może i przemówi co do was, jako że jesteście zdaleka, a może się i niczego od niego nie doprosicie — objaśniał pasiecznik, wskazując mieszkanie samotnika.
Odborski braciszek, jak sam później opowiadał, zbliżał się do mieszkania Feraponta z uczuciem wielkiego strachu. Późno już było i zmrok zapadał. Ferapont siedział na kamiennej ławce, przed progiem swej celi, a nad głową jego szumiał stary, rozłożysty wiąz. Braciszek oddał pokłon aż do ziemi świątobliwemu starcowi i poprosił go o błogosławieństwo.
— Czy i ja mam tobie pokłony oddawać? — przemówił ojciec Ferapont. — Wstań!
Braciszek wstał.
— Przyjmij błogosławieństwo i siadaj przy mnie, a zkąd to ciebie przyniosło?
Braciszek, podniósłszy oczy na Feraponta, zdumiony był niezmiernie młodym jeszcze, bardzo krzepkim wyglądem pustelnika, o którego podeszłych latach słyszał poprzednio.
Starzec był wysoki, silny, trzymał się prosto, a, pomimo podeszłych lat, włosy i broda jego były zaledwie posrebrzone siwizną. Budowę miał atlety i wszystko zapowiadało w nim ogromną siłę fizyczną. Oczy miał duże, szare, błyszczące, osadzone na wierzchu głowy i rażąco wypukłe. Odzież jego składała się z długiego kaftana z grubego sukna, podpasanego sznurem. Z pod kaftana ukazywała się zczerniała od brudu płócienna koszula, której miesiącami całymi nie zdejmował, na nogach miał stare, prawie rozpadające się chodaki.
Na zapytanie starca zkąd przybywa, objaśnił obdorski braciszek, że przysłany jest z klasztoru świętego Sylwestra.
— Wiem, bywałem u tego waszego Sylwestra; a jakże wy tam żyjecie? posty zachowujecie? — pytał Ferapont.
Braciszek opowiadać zaczął i szczegółowo objaśniać.
— W czasie wielkiego postu mamy post ścisły w piątki i środy, we wtorki i czwartki otrzymują bracia biały chleb, kluski z miodem, lub kapustę kwaszoną, w sobotę biały barszcz i kaszę grochową, a w niedzielę nawet rybę suszoną. Na wielkim zaś tygodniu, od poniedziałku aż do wielkiej soboty pożywamy tylko chleb i wodę, i to nie codzień, bo od piątku aż do godziny trzeciej po południu w sobotę nie jemy wcale, a i wtedy dostajemy po niewielkim tylko kąsku chleba i po czarze wina. Nawet i we Czwartek Wielki nie spożywamy nic gotowanego, bo powiedziano jest na Łaodzkim soborze, „że nie przystoi bezcześcić całego czterdziestodniowego postu, łamiąc go w ostatnim tygodniu we czwartek.” — Ot, jak u nas poszczą; ale cóż to znaczy w porównaniu z wami, święty ojcze? Wy przecie cały okrągły rok, a nawet w święto Zmartwychwstania, żywicie się tylko chlebem i wodą — dodał z podziwem obdorski braciszek. — Zaprawdę, wielka i zadziwiająca jest wstrzemięźliwość wasza.
— A jagody?! — zawołał Ferapont, kładąc osobliwy nacisk na g.
— Jakto jagody?
— Ja od chleba ich ujść mogę. Pójdę w las, to i jagodami przeżyję, a ci tam od chleba swego nie ujdą, z czartem się bratają. Powiadają, poganie, że post to nic nie znaczy, pycha tylko i złość przemawia przez nich.
— Och! to prawda — westchnął braciszek.
— A widziałeś tam u nich czartów? — spytał nagle ojciec Ferapont.
— U kogo? — pytał nieśmiało braciszek.
— A u tych tam, z klasztoru. Rok już mija, jak byłem u przełożonego. Widziałem ich wtedy dużo, każdy ma swego czarcika. U jednego siedzi pod „rasą”, u drugiego w kieszeni, tylko rożki wyglądają. Mnie to się „zły” taki boi. Niejeden to i na szyi takie licho nosi, a nie widzi, a nie widzi...
— A wy widzicie? — dopytywał braciszek.
— Pewnie, że widzę, nawskroś widzę. Jakem wychodził od przełożonego, tom jednego we drzwiach zadławił. Został tam, pewno już i zgnił, a ci tam nic nie wiedzą. Tobie, jako przybyszowi z dalekich stron, prawdę objawiam.
— Straszne słowa wasze — mówił braciszek, uśmiechając się coraz bardziej. — A powiedzcie, wielki i błogosławiony ojcze, czy prawda, co o was sława niesie, że z duchami niebieskimi w spółce żyjecie, że nawiedzają was?
— A bywa, bywa, że zlatują.
— A w jakiejże postaci?
— W postaci ptaka.
— To pewnie duch święty w postaci gołębiej.
— To nie duch święty, to świętoduch. Taki pojawić się może w postaci każdego ptaka, raz przyleci jaskółką, to znowu szczygłem, albo zimorodkiem.
— A jakże wy poznacie, że to, naprzykład, nie zimorodek?
— A bo mówi.
— Jakże on mówi, jakim językiem?
— Ludzkim.
— A cóż on takiego mówi? — dopytywał braciszek, w którego sprytnych oczach pojawiło się niedowierzanie.
— Ot dziś mówił, że przyjdzie taki dureń i dopytywać będzie niewiadomo o co. Zanadtoś, bracie, ciekawy.
— Bolesne słowa wasze — odrzekł, kręcąc głową, braciszek.
— A widzisz to drzewo? — pytał po krótkiem milczeniu ojciec Ferapont.
— Widzę, błogosławiony ojcze.
— Dla ciebie to drzewo, a dla mnie całkiem co innego.
— Cóż takiego? — szepnął zaciekawiony braciszek.
— Bywa nieraz, w nocy... Widzisz te dwa sęki... to nieraz w nocy ręce do mnie wyciąga, jak ramiona krzyża, i szuka mnie temi rękoma, ja widzę to i drżę cały — i straszno mi wtedy, straszno, och straszno!
— Czegóż straszno, jeżeli to krzyż święty?
— A jak porwie, tak i do nieba poniesie.
— Żywego?
— A cóż to nie słyszałeś o proroku Eljaszu? Tak i mnie zrobić może, obejmie i poniesie.
Skoro obdorski braciszek powrócił do wskazanej mu na nocleg celi, myśl o rozmowie ze starym pustelnikiem przejmowała go dziwnemi uczuciami. Mimo pewnego niedowierzania, ciemny i prostaczy jego umysł lgnął bardziej do ojca Feraponta, niż do starca Zosimy. Słowa Feraponta były wprawdzie czasem dziwne i bez związku, ale Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie się w nich ukrywa głębsze znaczenie. Zresztą, taki wielki „postnik” mógł przecie wistocie widywać rzeczy dziwne i niebywałe. Przytem braciszek jeszcze przed przybyciem do klasztoru usposobiony był bardzo nieprzychylnie dla instytucyi starców, o których słyszał wiele złego, jakkolwiek nie stykał się z nimi osobiście, zaś z praktyk religijnych cenił on najwyżej surowe zachowywanie postów, a któż pod tym względem dorównać mógł ojcu Ferapontowi?
Wiadomość o cudzie, dokonanym, jakoby, przez ojca Zosimę, wywarła i na nim także ogromne wrażenie i wprawiła go znów w niepewność. To też wśród tłumów, oblegających celę starca, migała wciąż figurka obdorskiego gościa; zauważył go także Alosza, mimo, że niebezpieczny stan ukochanego mistrza pochłaniał prawie wyłącznie jego uwagę.
Naraz wezwano go do łoża chorego. Alosza przybiegł natychmiast; starzec za zbliżeniem się jego podniósł znużone powieki i wpatrzył się uważnie w twarz młodzieńca.
— Czekają tam na ciebie, synu? — spytał.
Alosza zmieszał się.
— Czy przyrzekłeś komu ze swoich, że stawisz się u nich dzisiaj?
— Wistocie, przyrzekłem ojcu, braciom, innym jeszcze.
— A widzisz, w takim razie idź tam koniecznie. Nie lękaj się, nie umrę, zanim nie przekażę ci ostatnich słów, jakie wypowiem tu na ziemi. Tobie jednemu je powiem, bo wiem, że mnie kochasz. A tymczasem idź tam, gdzie cię potrzebują, nie zwlekaj.
Alosza pokłonił się starcowi i postanowił załatwić jaknajśpieszniej wszystkie swoje sprawy w mieście, aby tu znów powrócić. Obietnica starca, że jemu tylko przekaże ostatnie swoje zlecenia, napełniała duszę jego nieskończoną radością. W dodatku i ojciec Paisy, wziąwszy go na stronę, po opuszczeniu celi starca, przemawiał do niego, jak jeszcze nigdy w życiu, udzielając rad i napomnień, które wywarły na nim głębokie wrażenie.
— Pamiętaj, młodzieńcze — rzekł nagle bez żadnego wstępu, — że świecka nauka rozłożyła i rozdrobniła wszystko, co zawierają księgi święte, tak, że z tej analizy nie zostało nic zgoła. Ale przecież całość ta stoi przed ich oczyma niewzruszona i niezmienna, i wrota piekielne nie przemogą jej. Żyje ona i dziś, jak żyła wieków dziewiętnaście, i odnaleźć ją można zarówno w porywach duchowych pojedyńczych ludzi, jak i mas ludowych. Ciż sami nawet, którzy wyrzekli się chrześcijaństwa i bunt przeciw niemu podnieśli, nie zdołali w całej mądrości swej nic lepszego, ani wyższego wynaleźć, nad obraz, jaki Chrystus ukazał ludziom przed dawnymi jeszcze wiekami.
Wszystko inne było tylko próbą nieudaną i poronioną. Zapamiętaj sobie, młodzieńcze, te słowa moje, wyrzeczone na pożegnanie, bo z woli starca swego musisz iść w świat, a pokusy, jakie się w świecie spotyka, bywają tak ciężkie, że często nie w sile człowieka przenieść je i zwyciężyć.
Z tymi słowy błogosławił go ojciec Paisy. Alosza, wyszedłszy z klasztoru, rozpamiętywał je sobie i uczuł, że w surowym tym i skrytym starcu odnalazł nagle przyjaciela i życzliwego przewodnika. Może to ojciec Zosima polecił mu go, umierając. Słowa te, poważne i rozumne, świadczyły o gorącem sercu ojca Paisego, który uzbroić chciał powierzoną sobie duszę młodzieńca przeciw walkom i wahaniom, i zabezpieczyć go od złego najsilniejszą, jaką mógł wybrać, zaporą.
Alosza udał się najpierw do ojca. Wchodząc do jego mieszkania, przypomniał sobie, że mu ojciec usilnie zalecał, aby się do niego zgłosił w sekrecie przed bratem Iwanem. Wszelkie ukrywanie się wstrętne było usposobieniu Aloszy, mimo to, z przyjemnością dowiedział się od otwierającej mu drzwi Marty, że Fedor Karamazow jest sam. W chwili wejścia syna siedział on przy stole w pantoflach i starym paltocie, przeglądając jakieś rachunki. Wyglądał okropnie po wczorajszem pobiciu, nos miał spuchnięty, na czole i na twarzy ogromne guzy i siniaki, czoło obwiązane czerwoną chustką. Wszystko to nadawało mu dziwnie przykry i złośliwy wygląd. Stary czuł to sam, spojrzał też niechętnie na wchodzącego Aloszę.
— Kawa zimna! — zawołał do niego już od progu — sam dziś poprzestaję na postnej tylko polewce; czegożeś przyszedł?
— Chciałem się dowiedzieć o zdrowiu ojca — odrzekł Alosza.
— Tak, a prócz tego sam cię wczoraj prosiłem, abyś przyszedł. Ale to wszystko głupstwa, napróżnoś się fatygował. Wiedziałem odrazu, że przyjdziesz.
Mówił to wszystko niechętnie, jednocześnie powstał z miejsca i spojrzał mimochodem w lustro, poprawiając czerwoną chustkę, którą miał przewiązane czoło.
— Czerwona zawsze lepsza, niż biała, nie wygląda się przynajmniej tak szpitalnie — zauważył sentencyonalnie.
— Iwana niema — mówił dalej — poleciał odbijać narzeczoną Dymitrowi. Po to on i przyjechał, i po to tylko siedzi — dodał, spozierając z ukosa na Aloszę.
— Czy sam to ojcu mówił? — spytał Alosza.
— Dawno już mówił. A jak myślisz, może on tu przyjechał, żeby mnie zarżnąć? Musi mieć jakiś interes, skoro tu siedzi.
— Cóż to? Dlaczego ojciec mówi takie rzeczy? — pytał rozżalony Alosza.
— O pieniądze nie prosi. Prawda, że nie dałbym ani szeląga. Tak, tak, mój miły Aleksy, mam zamiar długo jeszcze na świecie pożyć, i dlatego każda kopiejeczka jest dla mnie droga i potrzebna, a tem potrzebniejsza, im dłużej żyć będę.
Nie jestem jeszcze wcale stary, mam dopiero pięćdziesiąt siedem lat, i mam zamiar przynajmniej jeszcze dwadzieścia lat używać życia, jak na tęgiego zucha przystało. Potem już, gdy zeszkapieję, pieniądze będą mi tembardziej potrzebne, dlatego zbieram je teraz, grosz do grosza. A ty, mój panie synu, dowiedz się, że do końca żyć będę w tem, co wy nazywacie grzechem i obrzydliwością. Wszyscy pioruny niby ciskają na takie życie, a sami nic lepszego nie robią, tylko inni skrycie, a ja otwarcie, i za tę moją szczerość wszyscy się na mnie rzucają. A twojego raju, Alosza, to ja wcale nie pragnę, takiemu człowiekowi, jak ja, na nic taki raj niepotrzebny.
Co do mnie, nie dbam wcale o to, co się ze mną stanie po śmierci, wiem, że zasnę i już się nie obudzę. Chcecie, to mnie wspominajcie, a nie — to niech was dyabli wezmą. To moja filozofia. Dobrze mówił wczoraj Iwan, chociaż byliśmy wszyscy pijani. — Iwan to chłystek. Żadnej on tam niema nauki, ani wykształcenia. Milczy i uśmiecha się i zdaje mu się, że to wielki rozum — tem tylko wygrywa. — Alosza słuchał, milcząc.
— Czemuż to panicz nie raczy rozmawiać ze mną, a jeżeli mówi, to zawsze coś niedomawia. Podły ten twój Iwan. A z Gruszą ożenię się i to wkrótce. Kto ma pieniądze, ten może mieć wszystko, czego zechce. Iwan się boi, żebym się z Gruszą nie ożenił, i namawia do tego Mitię. Niby to, żeby mnie od Gruszy ustrzedz. (Czy się jemu zdaje, że ja jemu pieniądze zostawię, jeżeli się z Gruszą nie ożenię). A wszystko dlatego, że się chce z narzeczoną Miti ożenić, bo to bogata panna, takie ma wyrachowanie. Podły ten twój Iwan.
— Ojciec bardzo rozdrażniony, to po wczorajszem przejściu. Możeby się ojciec położył?
— Ot! ty, mówisz mi takie rzeczy, a ja się na ciebie nie gniewam. Żeby tak Iwan, tobym mu nie darował. Przy tobie tylko przychodzą na mnie dobre chwile, bo widzisz, ja jestem zły człowiek.
— Ojciec nie jest zły, tylko trochę spaczony, — uśmiechnął się Alosza.
— Słuchaj, ja tego rozbójnika, Mitię, mógłbym dziś jeszcze wsadzić do więzienia. Wprawdzie, według dzisiejszych modnych zasad, ojciec i matka to przesąd, ale kopać starca, ciskać nim o podłogę, za włosy targać i to w jego własnym domu, a w dodatku krzyczeć przy świadkach, że się go zabije... słowem, gdybym chciał, mógłbym natychmiast twego Mitię pod klucz wsadzić.
— Ale ojciec nie chce.
— Iwan odradza. Ja na rady Iwana pluję, ale i sam nie chcę.
Tu pochylił się ku Aloszy i szepnął mu poufnie.
— Gdybym tego łajdaka do więzienia wsadził, onaby się dowiedziała i poleciałaby zaraz do niego, pocieszać.
Przeciwnie, gdy się dowie, jak on mnie, słabego starca, skatował, ukrzywdził, po ziemi włóczył, to gotowa przyjść do mnie, obaczysz. Już ja ją znam, taki ma charakter, wszystko na przekór. Chcesz koniaczku. Wiesz, kawa zimna, ale dodać do niej ćwierć kieliszka, będzie delicya.
— Nie, dziękuję. Bułeczkę zjem, jeśli ojciec pozwoli, a koniaku niech ojciec nie pije, zwłaszcza teraz.
— Masz słuszność, koniak szkodzi, ale kapeczkę przecie można.
Mówiąc to, otworzył szafkę, nalał sobie kieliszek koniaku i wypił go, potem zamknął szafkę i klucz do kieszeni schował.
— Od kieliszka nie zginę.
— Ot, już ojciec znowu dobry.
— Ja dla ciebie i bez koniaczku dobry, bo cię kocham, a z podłymi tom podły. Iwan nie chce jechać do Czeremaszny, a dlaczego? Szpieguje mnie, chce wiedzieć, ile dam Gruszy, gdy do mnie przyjdzie. Ja Iwana nie rozumiem. Nie wiem nawet, zkąd się taki mógł wziąść. On niema takiej duszy, jak my. — Nie zostawię mu nic. Nawet testamentu nie zrobię. A twego Mitię zgniotę, jak robaka, trzaśnie mi pod nogą, jak uduszony tarakan, ten twój Mitia, którego kochasz. Żeby go tak Iwan kochał, tobym się bał, ale on nikogo nie kocha. Iwan to nie nasz człowiek, tacy ludzie, jak on, to nie nasi ludzie, ot, pył przydrożny, powieje dobry wiatr, to i rozmiecie wszystko... Wczoraj, kiedym ci kazał przyjść, miałem na myśli jedno głupstwo. Chciałem dać Miti trochę pieniędzy, jaki tysiączek lub dwa, posłałbym mu przez ciebie, pod warunkiem, żeby ten szubrawiec z pod ciemnej gwiazdy odjechał ztąd, na pięć, albo lepiej na 50 lat i żeby się całkiem Gruszy wyrzekł.
— Ja... ja... go spytam. — Gdyby tak trzy tysiące, to by on może...
— Kłamiesz. — Niema potrzeby pytać, bo rozmyśliłem się i nic nie dam, bo jeszcze gotów głupi czekać na to. A cóż ta jego narzeczona, ta Katarzyna Iwanówna, której mi nawet pokazać nie chciał. Pójdzie za niego, czy nie?
Musisz wiedzieć, bo tyś tam do niej chodził.
— Ona się go za nic nie wyrzeknie.
— Ot, w jakich kochają się te delikatne panienki, hulaków podłych im potrzeba, tacy się podobają. Oj, żebym miał jego lata i taką twarz, jaką wtedy miałem, bo byłem od niego przystojniejszy w dwudziestu ośmiu latach, daleko przystojniejszy, tobym także zwyciężał... ot, kanalia taki, ale Gruszy i tak nie dostanie! nie! w pył go obrócę, a Gruszy nie dam.
Słowa te znów go podrażniły.
— I ty także idź ztąd, nie masz tu dziś co robić — rzekł szorstko.
Alosza wstał, aby się z nim pożegnać i pocałował go w ramię.
— A ty czego? — zadziwił się stary, — na wieki się żegnasz, czy co? Zobaczymy się jeszcze.
— Ależ nie, to tak sobie.
— I ja tylko tak sobie — spojrzał na niego stary. — A ty słuchaj! — krzyknął jeszcze za nim, — przychodź jutro, koniecznie jutro. Obiad ci postny każę zrobić, umyślnie dla ciebie — jutro! słyszysz — koniecznie.
A gdy Alosza wyszedł na dziedziniec, wychylił się przez okno i jeszcze raz to samo powtórzył. Potem zbliżył się do szafki, gdzie znajdował się koniak, nalał sobie jeszcze pół kieliszka, wypił i znów szafkę zamknął i włożył klucz do kieszeni.
— Więcej nie będę, — mruknął i poszedł do sypialnego pokoju, a czując się osłabionym, położył się i natychmiast zasnął.
„Bogu dzięki, ojciec nie pytał mnie o Gruszę — pomyślał Alosza, — jeszczebym musiał wygadać wczorajsze moje z nią spotkanie”. Wogóle myśli jego nie były wesołe. — Ojciec był rozdrażniony i wciąż zawzięty na Dymitra, tamten, prawdopodobnie, również nie ochłódł przez tę noc, owszem, ukrzepił się w swej nienawiści i miłości. Jakby to odszukać Dymitra i wpłynąć na jego usposobienie? Tymczasem drobny, na pozór, wypadek, zmienił na chwilę bieg jego rozmyślań. Idąc do pani Chachłakow, Alosza spotkał na zakręcie ulicy gromadkę chłopców, powracających ze szkoły. Były to jeszcze dzieci po 8, 9 lat, szli gwarnie, niosąc książki w tornistrach, zawieszonych na plecach, lub też w torebkach skórzanych, przewieszonych przez ramię. — Alosza lubił dzieci i chętnie z niemi obcował, teraz więc zatrzymał się, chcąc zawiązać z nimi rozmowę. Zauważył, że gromadka malców, przechodzących obok niego, naradza się nad czemś z ożywieniem, każdy z nich przytem miał w ręku kamyk, niektórzy z nich po dwa. — Za rynsztokiem zaś, z przeciwnej strony ulicy, stał odosobniony chłopak, ubrany również w mundurek szkolny, drobny był i blady i wyglądał najwyżej na lat dziesięć, a może i na mniej. Malec wpatrywał się bystro w gromadkę towarzyszów szkolnych, z którymi widocznie się poróżnił. Alosza, zbliżywszy się do chłopców, zwrócił się do jednego z nich, rumianego, kędzierzawego blondynka, który, jak zauważył, miał torebkę zawieszoną z lewego boku.
— Gdy ja chodziłem do szkoły, to nosiliśmy zwykle torebkę z prawego boku, bo łatwiej tak było wydostawać z niej wszystko — zaczął. Mówił takim tonem, jakim przemawia się do kogoś równego sobie wiekiem, co zresztą jest jedynym sposobem zdobycia ufności dzieci. Alosza zrobił to z góry powziętym planem, czuł instynktem, że tak będzie najlepiej.
— On „mańkut”, dlatego nosi z lewej strony, — odpowiedział natychmiast jeden z malców, reszta zaś otoczyła ich, przysłuchując się; sześć par błyszczących ocząt wpatrzyło się w Aloszę.
— On i kamienie potrafi rzucać lewą ręką, — dorzucił drugi malec.
W tejże chwili kamyk, ciśnięty zręczną i pewną ręką, ugodził zlekka małego mańkuta. — To chłopak z za rynsztoka rozpoczynał bitkę.
— Bić go! Smurow, oddaj mu! — wołali chórem chłopcy, ale Smurow, nie czekając zachęty, odpłacał za swoje, cisnąwszy kamyk, który nie trafił i upadł gdzieś z boku. Przeciwnik jego miał obie kieszenie paltocika wypchane kamieniami, rzucił też natychmiast jeden z nich i trafił Aloszę w plecy.
— On umyślnie pana uderzył, on wie, że pan, Karamazow — zawołali chłopcy. — No! teraz my na niego wszyscy razem, no! dalej, żywo! — I sześć pocisków poleciało za rynsztok w stronę chłopca, jeden kamyk ugodził go w głowę tak, że upadł, ale zerwał się natychmiast i odpowiadać zaczął. — Przez chwilę bójka trwała bez przerwy, okazało się, że wszyscy chłopcy mają w kieszeni kamienie.
— Jak możecie! Jak wam nie wstyd! sześciu na jednego — zawołał Alosza i zagrodził sobą chłopca, tak, że 3 czy 4 kamienie ugodziły w niego, zamiast w malca.
— On pierwszy zaczął, — krzyknął przenikliwie jeden z chłopaków, — on podły, Krasotkina w klasie skaleczył scyzorykiem, aż krew pociekła, trzeba go nabić.
— Za co? sami go draźnicie.
— A ot! on znowu kamieniem w was chce cisnąć, on pana zna i rzuca teraz nie w nas, a w pana. — No! dalej! my znów w niego. — I zaczęła się znów wymiana pocisków, tym razem bardzo szkodliwa dla dzieciaka, gdyż jeden z kamyków uderzył go mocno w piersi, chłopak zapłakał z bólu i uciekać zaczął w górę ulicy.
— Aha! stchórzył, zmyka! — wołali z tryumfem chłopcy.
— Pan jeszcze nie wie, jaki on podły, takiego mało zabić — zawołał z zapałem jeden z chłopaków, starszy od innych, który widocznie rej wodził.
— Cóż on takiego zrobił? Skarżył na was? — Malcy spojrzeli po sobie z uśmiechem.
— Pan idzie tą samą drogą, co on. — Proszę go tylko spytać, czy lubi miotełki? Niech pan spróbuje.
— Nie spytam go o to, bo widocznie wy go tem pytaniem draźnicie. — Ale pomówię z nim i dowiem się może, za co go tak nienawidzicie.
— I owszem, niech się pan spyta — zaśmieli się chłopcy.
Alosza poszedł swoją drogą, a chłopcy wołali za nim:
— Oho! on się pana nie przestraszy i dźgnie pana scyzorykiem, jak Krasotkina. — Alosza zbliżał się do chłopaka i ujrzał przed sobą blade, chude dziewięcioletnie dziecko, z twarzyczką podługowatą i czarnemi błyszczącemi oczkami. — Ubrany był biednie w wyszarzany paltocik, połatane na kolanach spodeńki i dziurawe buciki, których otwory zasmarowane były atramentem. Malec, poznawszy po wyrazie twarzy Aloszy, że ten go bić nie będzie, przestał się boczyć i sam nawet zaczął rozmowę.
— Ja jeden, a ich sześciu, a przecież ich przepędziłem.
— Jeden kamień musiał cię mocno uderzyć, — zapytał Alosza.
— Za to ja dałem Smurowowi po głowie — pochwalił się malec.
— Oni mnie tam powiedzieli, że ty mnie znasz i umyślnie kamieniem cisnąłeś, czy to prawda? — spytał Alosza. Chłopak spojrzał chmurnie.
— Daj mi pan spokój, nie zaczepiaj mnie, — nachmurzył się, błysnąwszy złemi oczyma.
— Pójdę już sobie i nic ci nie powiem, chociaż tamci mnie nauczyli, czem ciebie można rozdraźnić.
Zaledwie się odwrócił, chłopak cisnął w niego znów z całej siły kamieniem, wołając z urąganiem: — Mniszek! klasztorny sługa w skarbowych majątkach. — Alosza znów powrócił.
— A ładnie to tak z tyłu napadać! widać tamci prawdę o tobie mówili. — Chłopak zdawał się jeszcze czekać na coś, ale widząc, że Alosza nie zamierza go wcale skarcić, rzucił się na jego rękę i ugryzł go w palec aż do kości, z dzikością podraźnionego zwierzątka.
Alosza z trudnością wydostał palec z pomiędzy ostrych ząbków rozjuszonego dzieciaka, krew popłynęła obficie. — Malec stał, nie ruszając się z miejsca.
— Widzisz, jakeś mnie mocno ukąsił, — przemówił Alosza, obwijając palec chustką, — a przecież ja ciebie nie znam i nic ci złego nie zrobiłem. A może zrobiłem co dawniej, tylko zapomniałem, bo przecieżbyś mi za darmo tak nie dokuczał.
Zamiast odpowiedzi, chłopak rozpłakał się na głos i uciekać zaczął ulicą, biegnąc jak najszybciej i wciąż głośno płacząc. Alosza postanowił sobie odszukać go koniecznie i dowiedzieć się coś bliższego, odłożył to jednak na później bo teraz śpieszyć musiał do pani Chachłakow.
Szybkim krokiem pośpieszył do pani Chachłakow, która mieszkała we własnym domu, pięknym, murowanym, jednym z najwspanialszych w mieście. Gdy wszedł, pani Chachłakow wybiegła sama na jego spotkanie.
— Czy dostał pan list, który pisałam do pana, donosząc o cudzie? — pytała z pośpiechem.
— Dostałem.
— A czy go pan wszystkim pokazał? Rozpowszechnił pan tę cudowną wiadomość? wszakże on matce syna powrócił.
— On umrze dzisiaj — odparł Alosza.
— Słyszałam, wiem. — O Boże! czemuż nie mogę raz jeszcze z nim pomówić, ani go widzieć. Tak pragnę podzielić się z panem wszystkiem, co obecnie czuję — z panem, czy wogóle z kimkolwiek, chociaż nie, przedewszystkiem z panem. Prócz tego, Katarzyna Iwanówna jest w tej chwili u mnie.
— Ach, jak to dobrze, zobaczę ją więc tutaj, bo kazała mi koniecznie przyjść do siebie.
— Wiem, wiem o wszystkiem, co było wczoraj, słyszałam z najdrobniejszymi szczegółami o tem okropnem przejściu z tą straszną kobietą, z tą bachantką. C’est tragique! Gdybym była na miejscu Katarzyny, to doprawdy niewiem, niewiem cobym zrobiła. A ten pański brat, Dymitr, cóż to za okropny człowiek! W dodatku wyobraź sobie pan, tam, w salonie, siedzi pański brat, to jest, oczywiście nie Dymitr, ale tamten drugi, ten wspaniały, rozumny Iwan, i rozmawiają z Katarzyną; a gdybyś pan wiedział o czem? Zamęczają się dobrowolnie, to, mówię panu, poprostu szarpanie się, szamotanie bez wyjścia; doprawdy, trudno uwierzyć; gubią siebie sami, niewiadomo po co i na co, delektują się swojem udręczeniem. Tak pragnęłam, tak pożądałam pańskiej obecności; chcąc panu wszystko opowiedzieć, to poprostu jak w bajce. Ale, ale, co najważniejsze, o mało nie zapomniałam — z mojej Lizy robi się histeryczka. Dziś, gdy posłyszała, że pan idzie, dostała histerycznego ataku. Zkąd? dlaczego?
— Przepraszam! to z mamy robi się histeryczka — przerwał z drugiego pokoju przenikliwy głosik Lizy, a w głosie tym drgał jakby z trudnością powstrzymywany śmiech.
Alosza spojrzał w stronę drzwi cokolwiek uchylonych, po za którymi znajdowała się Liza w swoim fotelu.
— Niemądra jesteś, Lizo, z takiem gadaniem, a przytem wyobraź pan sobie, znowu chora. Całą noc miała gorączkę. Ledwom się doczekała doktora Herzenschube, który powiedział, że nic nie rozumie, że trzeba poczekać. Ten Herzenschube nigdy nic nie rozumie. Jakeś pan wszedł, Liza krzyknęła, dostała ataku nerwowego i kazała się przewieźć do drugiego pokoju.
— Bardzo przepraszam mamę, ale ja wcale nie wiedziałam, że on przychodzi i wcale nie dlatego kazałam się przewieźć do drugiego pokoju.
— A to już nieprawda, Lizo, doskonale wiedziałaś, że Aleksy Fedorowicz idzie, bo kazałaś Julii stać na straży.
— Mamo kochana! doprawdy, że to dowcipnie z twojej strony mówić takie rzeczy. Jeżeli chcesz poprawić swoją opinię, to zechciej, droga mamo, powiedzieć wielmożnemu panu Aleksemu Fedorowiczowi, że to niedowcipnie z jego strony przychodzić tu po tem, co wczoraj zaszło, kiedy tu i tak wszyscy się z niego śmieją.
— Co ty wygadujesz, Lizo, zanadto już sobie pozwalasz, licząc na moją pobłażliwość; któż się tu z niego śmieje. Ja uradowana jestem, że zechciał przyjść — taki mi jest potrzebny, taki niezbędny. Ach, Aleksy Fedorowiczu, gdybyś pan wiedział, jaka jestem nieszczęśliwa.
— Cóż się mamie takiego zdarzyło?
— Cicho bądź, Lizo! Te twoje ciągłe kaprysy, to roztrzepanie, przytem ta wieczna choroba i ten wieczny Herzenschube, który nigdy nic nie rozumie. A ten cud! Panie kochany, gdybyś pan wiedział, jak mnie to wzruszyło, jak do głębi wstrząsnęło. Przytem jeszcze ta tragedya w salonie między tymi dwojgiem, zresztą, to nie tragedya, a komedya, w każdym razie to wszystko męczy mnie strasznie. Powiedz pan, Aleksy Fedorowiczu, czy starzec Zosima dożyje jutra — Boże mój, zamykam oczy i myślę sobie: wszystko złuda, złuda.
— Przepraszam panią — przerwał Alosza — czy mógłbym prosić o kawałeczek płótna dla owinięcia skaleczonego palca?
Alosza pokazał ukąszony palec; krew przeszła na chustkę, i pani Chachłakow, zobaczywszy ranę, krzyknęła i zakryła oczy.
— Boże! jaka straszna rana.
Gdy Liza usłyszała ten wykrzyknik, otworzyła natychmiast drzwi, przed któremi znajdował się jej fotel na kółkach.
— Chodź pan! chodź pan tu do mnie prędko — wołała natarczywie i rozkazująco Liza. — Boże mój! jak pan mógł stać tyle czasu i nic nie powiedzieć, a ty, mamo, jak mogłaś na to pozwolić, mógł przecie omdleć z upływu krwi — przedewszystkiem wody, jaknajprędzej wody, palec trzeba przemyć i zanurzyć w chłodnej wodzie.
— Może posłać po Herzenschubego? — pytała pani Chachłakow.
— Mama mnie zabija tym swoim Herzenschubem. Julia niech wody przyniesie, tylko prędko, mamo, na miłość Boga, prędko, bo mi się już słabo robi.
— Ależ to drobnostka — protestował Alosza, nie mogąc powstrzymać tego nadmiaru gorliwości.
Za chwilę Julia przyniosła wodę, w której Alosza palec zanurzył.
— Mamo! na miłość Boga, trzeba przynieść bandaż i tę białą wodę do ran, nie wiem jak się tam ona nazywa. Stoi duża butelka w sypialnym pokoju, w szafce na prawo. Mamo prędzej, prędzej.
— Zaraz, zaraz, przyniosę sama, tylko nie krzycz tak, Liza, i nie lękaj się. Widzisz, z jaką siłą ducha Aleksy Fedorowicz znosi swoje cierpienie.
Pani Chachłakow wyszła, Liza została sama z Aloszą.
— Przedewszystkiem opowiedz mi pan, gdzieś się mógł tak skaleczyć, a potem pomówimy o innych rzeczach. No, mów pan!
Alosza uczuł instynktem, że Liza śmielsza jest w nieobecności matki.
Opowiedział więc jej naprędce, ale jasno i dokładnie, całe zajście swe z chłopcami, powracającymi ze szkoły. Liza, wysłuchawszy opowiadania, klasnęła w ręce.
— Jak pan mógł! jak można zadawać się z takimi smarkaczami! Na to trzeba być takim jak pan dzieciakiem; postąpił pan jak studencik, jak sztubaczek z najniższych klas. Ale, mimo to, postaraj się pan dowiedzieć coś o tym złośliwym malcu, a potem opowiedz mi wszystko. (Gromiła go i dawała polecenie, jakby już miała jakieś do niego prawo). — No, a teraz powiedz pan, czy możesz pogadać ze mną o tamtej rzeczy, czy ból nie przeszkadza.
— Nic mnie już nie boli.
— To dlatego, że trzyma pan palec w zimnej wodzie, ale ona zaraz ogrzeje się. Julia! biegnij prędko do piwnicy i przynieś lodu i świeżej wody. No, teraz, kiedy jesteśmy sami, oddaj mi pan ten list, który do pana wczoraj napisałam. Tylko prędko, zanim mama powróci.
— Nie mam przy sobie tego listu.
— To nieprawda! Byłam pewna, że tak mi pan odpowiesz, ale to nieprawda, pan go masz w kieszeni.
— Zostawiłem go w domu.
— Nie powinieneś pan obchodzić się ze mną, jak z dzieciakiem, po moim liście. To był tylko żart, głupi żart, którego żałowałam przez całą noc. Nie gniewaj się pan na mnie, ale, proszę bardzo, oddaj mi mój list, a jeżeli zostawiłeś go pan w domu, to proszę mi go dziś przynieść, koniecznie, koniecznie.
— Dziś, to niemożliwe; gdy wrócę do klasztoru, to nie wyjdę już przez jakie trzy lub cztery dni, bo starzec Zosima...
— Cztery dni, co za głupstwo. Powiedz pan, czyś się pan bardzo ze mnie śmiał?
— Wcale się nie śmiałem.
— Dlaczego?
— Bo uwierzyłem w list zupełnie poważnie.
— Pan mnie obraża.
— Ani troszeczkę. Przeczytawszy list, postanowiłem sobie odrazu, że wszystko się tak stanie, jak tam pani ułożyła. Po śmierci starca Zosimy wyjdę z klasztoru, wstąpię na uniwersytet i zdam wszystkie egzamina, a potem ożenię się z tobą i kochać cię będę. Nie miałem jeszcze wprawdzie czasu myśleć o tych rzeczach, ale pewny jestem, że lepszej żony nie znajdę, a starzec kazał mi się ożenić.
— Ja przecież jestem kaleka, w wózku mnie wożą — zaśmiała się Liza, a twarz jej pokryła się rumieńcem.
— Czuwać będę nad tobą i sam cię będę woził, chociaż pewien jestem, że do tego czasu wyzdrowiejesz.
— Pan oszalał — mówiła nerwowo Liza — jak można brać na seryo głupi żart. Ale otóż i mama, w samą porę. Czemu mama tak długo siedziała, zawsze się mama musi spóźnić.
— Ach, nie krzycz, Liza, tylko proszę cię, nie krzycz, mam już dosyć twoich awantur. Schowałaś tak bandaże, że znaleźć ich nie mogłam. Posądzam cię, że zrobiłaś to umyślnie.
— Nie mogłam przecież przewidzieć, że ten pan przyjdzie ze skaleczonym palcem, chociaż, gdybym wiedziała, możebym naprawdę schowała, jak to mama przypuszcza. Mamusiu, aniele, stajesz się naprawdę bardzo dowcipna.
— Jak ty się, Lizo, zachowujesz? jak wyrażasz, choćby teraz, o skaleczonym palcu naszego gościa. Ach, Aleksy Fedorowiczu, wszystko to, razem wzięte, zabija mnie — i ona, i ten Herzenschube.
— Niech mama da spokój biednemu Herzenschubemu. Proszę sobie wyobrazić, że szanowny pan Aleksy Fedorowicz pobił się z chłopakami na ulicy, i jeden z tych smarkaczy ukąsił go w palec. Sam taki dzieciak, a chce się teraz żenić; nie śmiech-że to takiemu żenić się? Powiedz, mamo.
— Zkądże ty o tem wiesz? i co cię to obchodzi? to wcale nie dla ciebie rozmowa, a przytem, ten chłopak mógł być wściekły.
— Gdzież mama widziała wściekłych chłopców?
— Mógł go przecie ukąsić wściekły pies i skutkiem tego chłopak rzuca się na ludzi; nie byłoby w tem nic dziwnego. Jak ona panu doskonale obandażowała rękę, jabym tak nigdy nie potrafiła. Czujesz pan jeszcze ból?
— Daleko mniejszy.
— A nie masz pan wodowstrętu? — pytała Liza.
— Dosyć już tego, Liza. Być może, że wymknęło mi się niepotrzebnie o tym wściekłym chłopcu, a ty już korzystasz z tego i na wszystkie strony nicujesz moje powiedzenie. Aleksy Fedorowiczu, Katarzyna Iwanowna dowiedziała się, że pan jest tutaj i gorąco pragnie widzieć się z panem.
— Ach, mamo! idź do niej sama, on jeszcze nie może, zanadto go boli.
— Ależ nie, mogę zaraz pójść — przeczył Alosza.
— Zaraz pójść! A — a! tak — to pan taki.
— Cóż to złego. Chcę obaczyć jaknajprędzej Katarzynę Iwanownę, bo mam do niej pilny interes, a przytem muszę dziś wcześnie wrócić do klasztoru.
— Weź go, mamo, ztąd, i to jaknajprędzej. Idź pan, idź rozmawiać z Katarzyną, a potem możesz wracać prosto do swojego klasztoru, a do mnie możesz się już wcale nie trudzić, spać chcę, nie spałam przecie całą noc.
— Niestety, to tylko żart z twojej strony, ale gdybyś ty naprawdę zasnęła.
— Jeżeli pani chce, to zostanę tu na jakie trzy minuty jeszcze, może nawet na pięć, — wyjąkał Alosza.
— Na pięć minut! Boże, co za szczęście! Zabierz go, mamo, zabierz ztąd tego potwora.
— Oszalałaś, Lizo, co ty wygadujesz? taka dziś jesteś rozkapryszona. Widzi pan, boję się jej sprzeciwiać, żeby znowu nie dostała ataku. Chociaż, kto wie, może naprawdę jest senna. Jak wy na nią cudownie działacie, Aleksy Fedorowiczu.
— O, to mama ładnie powiedziała, niech cię uściskam.
— Najchętniej, złoto moje. Posłuchaj pan — szeptała tajemniczo pani Chachłakow, wyszedłszy z Aloszą — pójdź pan i sam zobacz, co się tam dzieje w salonie — najdziwniejsza w świecie komedya. Ona kocha pańskiego brata, Iwana, a wmawia w siebie i w drugich, że kocha Dymitra. To rozpacz, doprawdy. Chodźmy tam do nich, może doczekamy się jakiego rozsądnego końca.
W chwili, gdy weszli do salonu, rozmowa Iwana i Katarzyny kończyła się już widocznie. Katarzyna była mocno wzburzona, Iwan zaś wstawał już, aby się pożegnać. Wyglądał blado, co Alosza zauważył z niepokojem. Alosza rozstrzygnąć chciał wreszcie ważną dla siebie i niepokojącą go oddawna zagadkę. Od niejakiego czasu słyszał wciąż z różnych stron, że Iwan kocha Katarzynę i chce ją odbić bratu Dymitrowi. Myśl o tem współzawodnictwie między braćmi, którzy obaj byli mu drodzy, trapiła go mocno, mimo, że Dymitr utrzymywał sam, że Iwan godniejszy jest Katarzyny od niego, że miłość ich ku sobie byłaby mu bardzo na rękę. Dlaczego? Czyżby chciał żenić się z Gruszą? Byłby to, zdaniem Aloszy, krok rozpaczliwy. Prócz tego, jeszcze do wczorajszego wieczora Alosza wierzył święcie, że Katarzyna kocha do zapamiętania Dymitra, takim, jak jest, pomimo całą dziwaczność takiej miłości. W czasie jednak sceny z Gruszą, coś mu z tej pewności odpadło, scena ta śniła mu się przez całą noc, a gdy się nad ranem obudził, pomyślał o tem wszystkiem, że to tylko szarpanie się, a teraz pani Chachłakow użyła tegoż wyrażenia, określając uczucia Katarzyny. Przytem uparte i stanowcze twierdzenie pani Chachłakow, że Katarzyna kocha Iwana, a tylko oszukuje sama siebie, zmusza się do miłości dla Dymitra, zrobiło na nim silne wrażenie. „A może to w istocie prawda. Ale w takim razie, jakież jest położenie Iwana?” Alosza czuł instynktem, że taki charakter, jak Katarzyny, musi panować i rządzić, a rządzić mogłaby może Dymitrem, nigdy Iwanem. Dymitr, nie zaraz może, ale w przyszłości, ukorzyć się mógł przed nią i czuć się z tem szczęśliwym, Iwan nigdy. Iwan nie ukorzyłby się przed nią, a przytem ukorzenie takie nie dałoby mu szczęścia. Wszystkie te przypuszczenia i wątpliwości przemknęły mu się przez głowę w chwili, gdy wchodził do salonu. Na domiar przychodziło mu czasem do głowy jeszcze jedno. A jeżeli wogóle nie zdolna jest nikogo kochać? Myśli takie odganiał od siebie, strofując się sam za nie. „Cóż ja wiem o miłości i o kobietach, jakie prawo mam wydawać sąd o rzeczach, których nie rozumiem”.
A przecież wydawało mu się koniecznem wyrobić sobie jakieś własne zdanie, zdawał sobie bowiem sprawę z niesłychanej doniosłości tej rywalizacyi między braćmi. Wczoraj Iwan, mówiąc o ojcu i Dymitrze, wyraził się o nich: „niech się żrą gady”. Zatem w oczach Iwana Dymitr jest gadem. Czy zawsze miał o nim takie mniemanie? czy może dopiero od czasu poznania Katarzyny słowa te wyrwały mu się mimowoli, tem ważniejszy stanowiły dokument. Jeśli tak, to cóż będzie w przyszłości? czy w rodzinie ich nigdy nie będzie spokoju? A, co najważniejsza, po czyjej tu być stronie, kogo żałować? czego dla każdego z nich pragnąć wśród tych strasznych przeciwieństw? można się tu było łatwo splątać i zgubić, a Alosza nie znosił takiego stanu niepewności, gdyż miłość jego miała charakter czynny. Kochać biernie nie umiał, kochając musiał natychmiast brać czynny udział i pomagać, a do tego trzeba sobie było postawić jasny cel i dążyć do niego. A jak tu postawić sobie jasny cel tam, gdzie wszystko niejasne jest i splątane, jak znaleźć słowo zagadki?
Obaczywszy wchodzącego do salonu Aloszę, Katarzyna ucieszyła się bardzo i wstrzymała oddalającego się Iwana.
— Minutę jeszcze, zostań pan jeszcze minutę. Chciałabym usłyszeć koniecznie zdanie tego oto człowieka, któremu tak bardzo wierzę. Niech pani posłucha, także — dodała, zwracając się do pani Chachłakow. Posadziła Aloszę obok siebie, pani Chachłakow usiadła naprzeciw.
— Wszyscy jesteście moimi przyjaciółmi, drogimi, blizkimi ludźmi, — zaczęła gorąco głosem, w którym drgały łzy. Alosza uczuł odrazu wielkie dla niej współczucie, a serce jego zwróciło się znów ku niej.
— Aleksy Fedorowiczu, pan byłeś wczoraj świadkiem tej okropnej sceny, widziałeś wszystko. Pan tego nie widziałeś, Iwanie Fedorowiczu, ale on widział. Co pomyślał o mnie, niewiem? ale to wiem, że gdyby to, co wczoraj, powtórzyło się dzisiaj, to postąpiłabym zupełnie tak samo, w każdym szczególe, w każdem słowie, w każdym ruchu. Pan musisz pamiętać moje ruchy, Aleksy Fedorowiczu, pochamowałeś jeden z nich. — Tu Katarzyna zarumieniła się mocno.
— Otóż oznajmiam panu, Aleksy Fedorowiczu, że nie jestem zdolna do rezygnacyi. Co się tyczy miłości mojej, sama już nie wiem, czy go kocham, czuję obecnie nad nim litość, a to zły znak, gdybym go kochała, powinnabym go raczej nienawidzieć. — Głos jej zadrżał i łzy zawisły jej na rzęsach. Alosza uczuł, że dziewczyna jest w tej chwili zupełnie szczera i mówi prawdę.
— Tak, ona już nie kocha Dymitra, — pomyślał.
— Doskonale mówisz — zawołała pani Chachłakow.
— Poczekajcie, nie skończyłam jeszcze — mówiła Katarzyna. — Nie powiedziałam tego, co najważniejsze. Oto tej nocy powzięłam postanowienie, może ciężkie dla siebie, ale którego na pewno nie zmienię. Drogi mój, kochany, wielkoduszny doradca, głęboki znawca serc ludzkich, jedyny przyjaciel, jakiego mam na świecie, Iwan Fedorowicz, zna moje postanowienie i nie sprzeciwia mu się, owszem, utwierdza mnie w niem i pochwala.
— Tak jest, znam to postanowienie i pochwalam je — przemówił cicho, lecz stanowczo Iwan Fedorowicz.
— Ale pragnęłabym jeszcze usłyszeć zdanie Aloszy, przebacz mi pan, Alosza Fedorowiczu, że tak poufale pana nazywam.
Chcę, aby Alosza powiedział mi tu w obecności życzliwych mi świadków, czy mam słuszność, czy nie? Alosza! bracie drogi (bo będę cię zawsze uważała za brata) — mówiła w najwyższem uniesieniu, chwytając rozpalonemi dłońmi chłodne jego ręce, — czuję, że to tylko, co pan mi doradzi, co pan postanowi, uspokoi mnie i pogodzi z losem. Przeczuwam to sercem.
— Niewiem, o co mnie pani chce zapytać, — odparł Alosza z zapłonioną twarzą, — wiem tylko, że życzę pani daleko, daleko lepiej, niż sobie samemu, tylko ja się tak nic nie rozumiem na tych rzeczach, — dodał pośpiesznie.
— Na tych rzeczach! Ach, Aleksy Fedorowiczu, na tych rzeczach, mówi pan. Tu chodzi przedewszystkiem o honor i powinność i o coś wyższego może jeszcze nad powinność. Przeczuwam sercem to coś niezmożonego, co mnie ku sobie ciągnie i wlecze mnie za sobą. Powiem zresztą w dwóch słowach. Gdyby się on nawet ożenił z tą, tą bezwstydną dziewczyną, której nigdy nie przebaczę, to ja i tak nie opuszczę go. Nigdy, nigdy go nie opuszczę — mówiła z wysiłkiem, w jakiejś sztucznej, wymęczonej egzaltacyi. — To nie znaczy, żebym się wciąż za nim wlokła, narzucała mu swoją obecność.
O nie, nie! odjadę ztąd i mieszkać będę w innem mieście, ale przez całe moje życie śledzić będę nieustanie za każdym jego krokiem. Gdy będzie nieszczęśliwy z tamtą, co niewątpliwie prędko nastąpi, niech przyjdzie do mnie, a znajdzie wówczas we mnie siostrę, tylko siostrę, i tak na wieki. Wtedy przekona się wreszcie, że ta kochająca siostra przyniosła mu w ofierze całe swoje życie. Zdobędę sobie wreszcie jego ufność, nie będzie się wstydził wyznać mi wszystko, — wołała w zapamiętaniu, — będę mu, jak Bóg, do którego modli się z ufnością, tyle mi przynajmniej został winien za swoją zdradę, za wszystko, com przez niego wycierpiała... Niechże on wie, niech zawsze pamięta, że wiecznie, przez całe życie, pozostanę wierną danemu słowu, mimo, że on je złamał. Ja mu będę... ja będę przyczyną jego szczęścia, środkiem, i, że tak powiem, narzędziem jego szczęścia, maszyną, fabrykującą jego szczęście. I tak przez całe życie i on to musi wiedzieć, musi wiedzieć o tem przez całe życie. Takie jest moje postanowienie, a Iwan Fedorowicz rozumie je i pochwala.
Tchu jej brakło. Prawdopodobnie miała zamiar wyrazić swoją myśl spokojniej, prościej, z większą godnością, ale podniecenie, w jakiem się znajdowała, poniosła ją trochę za daleko, i wypowiedziała się zanadto bezwzględnie i bez zastrzeżeń. Przemawiała przez nią obrażona duma i chęć odwetu za wczorajsze upokorzenie.
Uczuła to sama i twarz jej spochmurniała, oczy błysnęły gniewem. Alosza obserwował ją pilnie i zauważył wszystkie te zmiany. Iwan zaś dodał, jakby uzupełniając jej mowę.
— W każdej innej kobiecie postępowanie takie wydaćby się mogło nienaturalne i sztuczne, ale pani ma słuszność, jako istota wyjątkowa. Niewiem, czem umotywować moje przekonanie, ale pewien jestem, że pani ma słuszność — i że postanowienie pani jest zupełnie szczere.
— Być może, ale to skutek wczorajszej urazy — wymknęło się pani Chachłakow, która widocznie miała zamiar nie mieszać się do rozmowy, nie mogła się jednak wstrzymać od wygłoszenia tej, zresztą bardzo trafnej, uwagi.
— Tak, tak — przerwał niechętnie Iwan, niezadowolniony widocznie jej uniesieniem się. — W każdej innej kobiecie mógłby to być chwilowy poryw, wrażenie przelotne, ale to, co dla innej byłoby tylko pusto brzmiącym frazesem, staje się w ustach Katarzyny Iwanównej świętem i wieczno trwałem postanowieniem. Będzie to trudny, ciężki może, ale wiernie spełniany obowiązek. Odtąd — dodał, zwracając się bezpośrednio do Katarzyny — pani stanie się jednym ciągiem poświęceń i bolesną kontemplacyą własnej ofiary, własnej cnoty i własnej niedoli. Ale z czasem cierpienie pani złagodzone zostanie dumnem poczuciem spełnionej ofiary i życie pani upłynie na słodkiem rozpamiętywaniu własnego tryumfu z powodu wypełnienia, rozpaczliwego może, ale w każdym razie śmiałego i dumnego postanowienia. — Wypowiedział to wszystko dobitnie, nie starając się nawet ukryć złośliwej i ironicznej intencyi.
— Boże, jakie to wszystko nienaturalne — zauważyła znów pani Chachłakow.
— A pan, Aleksy Fedorowiczu, jakie jest pańskie zdanie? muszę je znać koniecznie, koniecznie, — wołała Katarzyna, zalewając się łzami.
Alosza, zmieszany, powstał.
— To nic, to nic, — mówiła Katarzyna, wciąż płacząc, — zdenerwowana jestem i zmęczona wczorajszą nocą, ale w obecności dwóch takich przyjaciół, jakimi wy obaj dla mnie jesteście, czuję się silniejsza i rzeźwa, bo wiem, że wy mnie nigdy nie opuścicie.
— Bardzo mi przykro, ale prawdopodobnie jutro będę musiał odjechać do Moskwy, i to na nieszczęście, na długo, zmuszony więc jestem opuścić panią, — przemówił nagle Iwan.
Katarzyna zmieniła się nagle do niepoznania, łzy tak obfite przed chwilą znikły gdzieś bez śladu, wyraz twarzy stał się z początku dziwnie chłodny, a potem jakby rozpogodzony.
— Pan wyjeżdża do Moskwy, ach jak dobrze — zawołała, a potem dodała, jakby poprawiając się. — Nie to dobrze, że pan wyjeżdża, tego przecież nie mogłam myśleć, o co mnie zresztą taki przyjaciel, jak pan, posądzić nie może. — Owszem, ogromnie mi będzie przykro utracić pana na czas jakiś, ale to się wybornie składa, że pan będzie mógł wyjaśnić osobiście siostrze mojej i ciotce wszystko, co się tu stało. Właśnie dręczyła mnie myśl, jak ja im to wszystko napiszę, a teraz przyjdzie mi to o wiele łatwiej, skoro wiem, że pan potrafi im przedstawić rzecz całą uwzględniając ich wrażliwość — mówiąc to, podała obie ręce Iwanowi, ściskając serdecznie jego dłoń. Alosza zdumiony był niesłychaną szybkością, z jaką ta przed chwilą jeszcze rozżalona i bezradna dziewczyna, przedzierzgnęła się w wytrawną i panującą nad sobą damę, pokrywającą światowym uśmiechem wewnętrzne swoje wrażenia.
— W tej chwili napiszę do ciotki — skończyła Katarzyna i zrobiła ruch, jakby chciała wyjść z salonu.
— A Alosza? Pragnęłaś przecie tak bardzo usłyszeć zdanie Aleksego Fedorowicza — zauważyła pani Chachłakow, tonem cokolwiek zjadliwym; — zapomniałaś już o tem widocznie.
— Wcale nie zapomniałam — broniła się Katarzyna — i zupełnie nie rozumiem, dlaczego pani jest dziś tak wrogo dla mnie usposobiona i to w takiej chwili. Przeciwnie, nigdy goręcej nie pragnęłam usłyszeć z ust jego wyroku, do którego zastosuję się napewno. Oto do jakiego stopnia cenię jego zdanie. Proszę, mów pan, Aleksy Fedorowiczu, z niecierpliwością oczekuję słów pańskich.
— Nigdyby mi nic podobnego na myśl nie przyszło, nie rozumiem tego zupełnie — zawołał gorąco Alosza.
— Czego pan nie rozumie?
— On zapowiada, że jedzie do Moskwy, a pani woła natychmiast, że to bardzo szczęśliwie; mówi to pani umyślnie, a za chwilę znów upewnia go pani, że, owszem, przykro jej bardzo tracić przyjaciela, a i to także nieszczerze, zupełnie jakby pani odgrywała rolę w teatrze.
— W teatrze? Cóż to jest? cóż to znaczy? — zawołała Katarzyna, osłupiała z oburzenia, czarne jej brwi zmarszczyły się gniewnie.
— Upewnia go pani o swojej przyjaźni, a jednocześnie cieszy się pani jego wyjazdem — mówił dalej Alosza, nie tracąc odwagi.
— Nie rozumiem, do czego to zmierza.
— Ja sam nie wiem, ale mam w tej chwili jakby objawienie. Wiem, że takich rzeczy nie należy mówić, ale mimo to, powiem, muszę powiedzieć. Pewny jestem prawie, że pani nie kocha brata mego, Dymitra, a może go pani nawet nigdy nie kochała; on także nie kocha pani, ma tylko dla pani duży szacunek. Ja, doprawdy, sam się dziwię, że odważam się takie rzeczy mówić, ale trzeba, żeby ktoś przecie powiedział prawdę, a nikt nie chce.
— Jaką prawdę?! — krzyknęła Katarzyna, a w głosie jej czuć było już histeryczne rozdrażnienie.
— Taką oto — mówił Alosza tonem człowieka, który zdecydował się na trudny i ryzykowny krok — że trzeba sprowadzić tu brata mego, Dymitra; gotów jestem w tej chwili sam pójść po niego, i niech on weźmie panią za rękę i odda tę rękę Iwanowi, bo pani dręczy Iwana, dlatego tylko, że go pani kocha, i dręczy pani sama siebie miłością dla Dymitra, którą pani w siebie wmówiła, a która jest dla pani męką i wysiłkiem, a przedewszystkiem kłamstwem.
Alosza umilkł.
— Pan... pan oszalał — szepnęła Katarzyna, blada i z zaciętemi gniewnie usty.
Iwan rozśmiał się na głos, a wstawszy z miejsca, wziął Aloszę za rękę.
— Omyliłeś się, mój dobry Alosza — rzekł z wyrazem twarzy, jakiego Alosza nigdy jeszcze u niego nie zauważył. Był to wyraz jakiś młody, szczery, prawie dobroduszny. — Katarzyna Iwanowna nie kochała mnie nigdy ani przez chwilę. Wiedziała, że ją kocham, mimo, żem jej nigdy o tem ani słowem nie wspomniał, ale nie śniło się jej nawet odpłacać mi miłością. I przyjacielem jej nie byłem nigdy, ani przez jeden dzień; za dumna jest na to, aby potrzebowała czyjejś przyjaźni. Trzymała mnie przy sobie, by mścić się na mnie za wszystkie zniewagi, jakie jej wyrządził i wyrządza Dymitr, bo w stosunku ich ze strony Dymitra były same tylko zniewagi, i to od pierwszego spotkania. Bo już pierwsze ich ze sobą spotkanie zostało w jej sercu jako wspomnienie obrazy. Taką już jest. Ja musiałem tylko wciąż wysłuchiwać wynurzeń jej o miłości dla Dymitra.
Odjeżdżam więc, a przed odjazdem upewniam panią, i niech mi pani wierzy, że serce pani należy wyłącznie do Dymitra. Kocha go pani tem więcej, im bardziej on panią obraża i znieważa. Kocha go pani takim, jak jest, a gdyby się zmienił, przestałabyś go pani natychmiast kochać. To wysiłek dumy, potrzebny pani dla uwydatnienia wierności swej, w przeciwieństwie do jego zdrady. Nie obeszło się tu, zapewne, bez upokorzeń i poniżenia, ale i te płyną u pani wyłącznie z dumy. Młody jestem i kochałem panią bardzo. Wiem, że się takich rzeczy nie mówi, i że o wiele przyzwoiciej i godniej byłoby z mojej strony odejść, nie mówiąc ani słowa, a i dla pani byłoby to może mniej obrażające. Ale wyjeżdżam daleko, i na długo, na wieki, bo nie wrócę już tu nigdy... Nie chcę być dla pani jeszcze jednem źródłem nadmiernych i szarpiących wysiłków... Niemam nic więcej do powiedzenia. Żegnam panią, Katarzyno Iwanówno, i proszę, nie miej pani do mnie żalu, bo ukarany jestem gorzej, niż pani, choćby dlatego, że więcej już pani nie zobaczę. Proszę, nie podawaj mi pani ręki na pożegnanie, nie, nie, za bardzo mnie pani dręczyła, i to całkiem świadomie, bym mógł pani teraz przebaczyć. Potem, kiedyś — może. Dziś nie byłbym w stanie dotknąć ręki pani.
„Den Dank o Dame, begehre ich nicht” — dodał z gorzkim uśmiechem, zdradzając się całkiem niespodzianie przed Aloszą, że i on także czytuje poezye i potrafi je zacytować. Potem wyszedł, nie żegnając się nawet z gospodynią domu, panią Chachłakow.
Alosza załamał ręce.
— Iwanie! — zawołał, biegnąc za bratem — wróć! Iwanie! Ach, nie, on teraz nie wróci, za nic nie wróci — powtarzał zrozpaczony. — To moja wina, ja zacząłem. Iwan mówił to wszystko tak złośliwie, niesprawiedliwie, tak niedobrze. On powinien koniecznie wrócić... koniecznie... — powtarzał nawpół nieprzytomny.
Katarzyna wyszła z pokoju.
— Nic się nie stało, i nic pan złego nie zrobił — szepnęła Aloszy pani Chachłakow, a w głosie jej czuć było szczery zachwyt. — Dołożę wszelkich starań, aby Iwan nie odjechał. — Radość błyszczała w jej oczach, ku wielkiemu zgorszeniu Aloszy.
Katarzyna Iwanówna weszła znów do salonu, niosąc w ręku dwa pieniężne banknoty.
— Mam do pana wielką prośbę — rzekła, zwracając się do Aloszy, tonem tak równym i spokojnym, jakby przed chwilą nic nadzwyczajnego nie zaszło. — Przed tygodniem brat pański Dymitr popełnił czyn bardzo zły i niesprawiedliwy. Oto w jednej z tutejszych podrzędnych restauracyi spotkał się z pewnym starym dymisyonowanym oficerem, do którego miał jakąś urazę. Rozgniewawszy się na niego, Dymitr Fedorowicz wywlókł starca za brodę przy wielu świadkach, i wlókł go tak dłuższy czas po ulicy jeszcze, wśród śmiechu i drwin gawiedzi.
Podobno mały synek tego oficera, uczeń tutejszej szkoły ludowej, biegł za nim, płacząc, prosząc i błagając wszystkich o pomoc. Oczywiście, wszyscy się śmieli i nikt na malca nie zwrócił uwagi.
Daruj mi pan, Aleksy Federowiczu, ale nie jestem w stanie mówić spokojnie o tym jego postępku, na który tylko taki człowiek, jak on, mógł się zdobyć, w namiętnej wściekłości i gniewie. Poprostu nie znajduję słów na wyrażenie swoich uczuć. Zasięgnęłam informacyi o tym pokrzywdzonym starcu i dowiedziałam się, że to bardzo biedny, nieszczęśliwy człowiek. Wyrzucono go ze służby, niewiem już dobrze, za co — obarczony jest liczną rodziną, ma dzieci chore, żona obłąkana. Trudni się jakiemś przepisywaniem, ale właściwie nic prawie nie zarabia. Pomyślałam sobie wtedy o panu. To jest, chciałam pana prosić... Doprawdy, niewiem jak to powiedzieć — chciałam prosić pana, żeby pan był tak dobry i poszedł sam do tego biedaka. Nazwisko i adres ja panu dostarczę. I tak delikatnie, ostrożnie, jak tylko pan jeden potrafi...
Alosza zarumienił się.
— Trzeba mu oddać te pieniądze. Niech pan nie myśli, żebym chciała płacić pieniędzmi za obrazę. Nie, ale pan to już potrafi, mój dobry panie, tak oddać, żeby on mógł przyjąć. Nie od Dymitra przecież, ale odemnie, jego narzeczonej. On biedak, potrzebuje. Trzeba zaraz, jaknajprędzej. Do widzenia.
Tu odwróciła się i wyszła tak szybko, że Alosza nie zdążył odpowiedzieć jej ani słowa. A tak miał ochotę coś odpowiedzieć. Chciał prosić o przebaczenie, obwinić siebie, powiedzieć co bądź, bo serce miał przepełnione.
Ale Katarzyny już nie było, a pani Chachłakow ujęła go za rękę i wyprowadziła prawie przemocą.
— Dumne serce, ale szlachetna, dobra, wielkoduszna istota. Gdyby pan wiedział, jak serdecznie ją kocham, zwłaszcza czasami. A czy pan wie, że my wszystkie, ja, obie ciotki Katarzyny, nawet Liza, od miesiąca błagamy ją i namawiamy, jak możemy, żeby już raz porzuciła tego waszego Dymitra, który o nią wcale nie dba, i żeby została żoną Iwana Fedorowicza, który jest rozumny, niepospolity, doskonale wychowany człowiek, a przytem kocha ją nad wszystko w świecie. Tak pragnę, żeby się to wreszcie stało, i głównie dlatego nie wyjeżdżam ztąd.
— Ale ona znów płakała, uraziłem ją — wołał Alosza.
— Nie wierz pan kobiecym łzom, Aleksy Fedorowiczu, w takich razach jestem zawsze po stronie mężczyzn.
— Psujesz go, mamo — zadźwięczał z za drzwi przenikliwy głosik Lizy.
— Ach nie, to moja wina, ja jestem przyczyną wszystkiego — powtarzał niepocieszony Alosza w przystępie szalonego zawstydzenia z powodu swego wystąpienia w sprawie miłości Iwana i Katarzyny.
— Ależ przeciwnie, postąpiłeś pan, jak anioł, jak anioł, powiadam panu — uspokajała go pani Chachłakow.
— Mamo? W czemże to on postąpił, jak anioł? — pytała Liza.
— Patrząc na to wszystko, wyobraziłem sobie nagle, że ona kocha Iwana, i powiedziałem to głupstwo. Cóż teraz będzie?
— Kto? Kogo? Mamo, czy chcesz mnie zabić? — nalegała Liza. — Pytam, pytam, a nikt mi nie odpowiada.
W tejże chwili wbiegła pokojówka.
— Katarzyna Iwanowna zasłabła, dostała ataku, płacze.
— Ach, mamo, i mnie niedobrze, i ja dostanę ataku — wołała Liza.
— Liza, na miłość Boga, nie krzycz, nie dobijaj mnie. W twoich latach nie możesz jeszcze wszystkiego wiedzieć. Jak wrócę od Katarzyny, to opowiem, co możesz wiedzieć. Dostała ataku, ach Boże, jak to dobrze, to doskonale, tak właśnie powinno być. Liza! biegnij i powiedz tam, że zaraz będę, że za chwilę tam będę... Katarzyna sama sobie winna, że Iwan tak wyszedł, ale on nie pojedzie, już ja go zatrzymam. Liza! na miłość Boga, nie krzycz. Ach, prawda, że to nie ty krzyczysz, tylko ja. Daruj swojej matce, ale taka jestem teraz szczęśliwa, szczęśliwa!
A czy uważałeś pan, Alosza, jak Iwan przemówił młodo, tak jakoś z zapałem, jak chłopak naprawdę młody, czujący. Ja myślałam, że jest on tylko mądry uczony, profesor, a on postąpił sobie, jak młodzieniec, gorąco, popędliwie, tak sympatycznie, i jeszcze ten wierszyk niemiecki przytoczył. Ślicznie to było. Teraz idź pan, Aleksy Fedorowiczu, spełnić polecenie Katarzyny. Załatw je pan jaknajprędzej i powracaj tutaj.
Pani Chachłakow wyszła nareszcie, Alosza zaś chciał przed wyjściem zamienić parę słów z Lizą.
— Za nic, za nic — wołała Liza. — Nie wchodź pan teraz do mnie. Powiedz mi tylko przez drzwi, co zrobiłeś pan, jak anioł. To jedno chcę wiedzieć.
— Zrobiłem wielkie głupstwo, Lizo. Bądź zdrowa.
— Jak pan śmiesz wychodzić — wołała Liza.
— Daj pokój, Lizo, mam poważne zmartwienie, zupełnie poważne.
I wybiegł z pokoju.
Alosza był istotnie poważnie zmartwiony. Nie mógł sobie darować wystąpienia swego, które uważał za zuchwałe i niedorzeczne.
— O Boże — myślał — starzec posłał mnie w świat dla pogodzenia i uspokojenia zwaśnionych, tak to spełniłem jego rozkaz? Cóż ztąd, że działałem szczerze i z dobrymi zamiarami, to nie dosyć, trzeba przedewszystkiem mieć rozum i umiejętność życia.
Tak był zbolały, że nie potrafił nawet żartować z własnych błędów.
Spełniając polecenie Katarzyny, udał się na ową wskazaną sobie odległą uliczkę, poszukując skrzywdzonego przez Dymitra starca. W opowiadaniu tem uderzył go najbardziej szczegół o płaczącym malcu, który usiłował oswobodzić ojca z rąk prześladowcy. Przeczucie mówiło mu, że musiał to być niezawodnie ten sam dzieciak, który się dziś tak wrogo względem niego zachował. Rozmyślając o tem wszystkiem, co zaszło, postanowił nie trapić się napróżno tem, czego już odwołać nie można, ale działać czynnie i, o ile można, najpożyteczniej, a co ma być, niech będzie. Po drodze wstąpił do brata, Dymitra, którego jednak nie zastał. Gospodarz jego, t. j. pewien stary stolarz, żona jego i syn, przyjęli Aloszę niechętnie i podejrzliwie. Na pytanie, gdzie się Dymitr znajduje, odpowiedzieli mu, że już trzeci dzień w domu nie nocuje i że zgoła nie wiedzą, gdzie jest. Widocznie trzymali się ściśle z góry otrzymanych instrukcyi. Alosza próbował dać im do poznania, że wtajemniczony jest w życie brata. Zagadywał o Gruszę, i o ustronie, w którem Dymitr zwykł był na nią oczekiwać, nic to nie pomogło, zachowywano się względem niego z niezmienną powściągliwością. „Widocznie kochają tu Dymitra, — pomyślał sobie — to dobrze.”
Wreszcie odnalazł mieszkanie byłego oficera, które znajdowało się w pochyłym, nawpół zrujnowanym podmiejskim domku. Dopytawszy się z trudnością o niego głuchej jego gospodyni, zastukał do drzwi, które mu wskazano. Po dziesięciu prawie sekundach głos jakiś opryskliwy i gniewny odpowiedział mu z wnętrza:
— A kto tam? i czego?
Alosza otworzył wtedy drzwi i przekroczył próg izby, bardzo nawet obszernej, ale niesłychanie zastawionej rozmaitymi sprzętami i rupieciami. Na lewo wznosił się ogromny rosyjski piec. Od pieca ku lewej ścianie przeciągnięty był sznur, na którym rozwieszone były rozmaite łachmany. Po obu stronach izby pod ścianami stały dwa łóżka, zasłane szynelkowemi kapami. Na jednem z nich znajdował się cały stos poduszek, coraz to mniejszych, na drugiem jedna tylko mała poduszeczka. Okna miały szyby stare, zielone, tęczowe aż od starości, przepuszczały też bardzo mało światła, a były tak szczelnie zamknięte, że nie dawały wcale przystępu powiewom świeżego powietrza, to też w izbie duszno było i ciemno.
Pod jednem oknem stał stół drewniany prosty, kuchenny, na którym znajdowała się patelnia z resztkami jajecznicy, przy tem nadgryziona kromka chleba, prócz tego butelka piwa z niedopitemi resztkami na dnie. Na krześle, obok jednego z łóżek, siedziała kobieta o wyglądzie damy, ubrana w perkalową suknię. Twarz miała chudą i żółtą, policzki zapadłe i wszystko w niej zdradzało wielkie wycieńczenie i chorobę. Przedewszystkiem jednak uderzył Aloszę wzrok biednej „damy”, wyrażający jednocześnie jakby zdziwienie i dumę. Alosza zauważył, że przez ciąg rozmowy jego z gospodarzem domu, dama wodziła wciąż za nimi swemi wielkiemi czarnemi oczami, przenosząc pytający wzrok z jednego na drugiego. Obok niej stała młoda dziewczyna, dość brzydka, o rudych włosach, ubrana ubogo, ale starannie; ta patrzyła niechętnie i chmurnie na wchodzącego Aloszę. Obok drugiego łóżka siedziało na krześle nieszczęśliwe jakieś pokrzywione stworzenie. Była to także młoda dziewczyna, garbata i bez nóg, której nogi uschły, jak potem objaśniono Aloszę. Kule, których widocznie używała, stały obok niej za łóżkiem. Biedna kaleka miała niezwykle piękne i dobre oczy, któremi spojrzała na Aloszę spokojnie i łagodnie. Przy stole siedział, kończąc jajecznicę, mężczyzna lat około 55, mały, chudy, wątły z ryżemi włosami i takąż bródką. Był to widocznie gospodarz domu, który za wejściem Aloszy zerwał się z miejsca i pośpieszył na jego spotkanie.
— Mnich po kweście, rzeczywiście ładnie się wybrał, — przemówiła opryskliwie ruda dziewczyna, stojąca pod oknem.
— Mylisz się, moja córko, — przerwał rudy jegomość. — Pozwól pan, swoją drogą, zadać sobie pytanie, co mogło sprowadzić pana w nasze nizkie progi? — dodał, zwracając się do Aloszy.
Alosza spojrzał na niego uważnie. Człowieka tego widział poraz pierwszy. Twarz jego łączyła w sobie wyraz krańcowej popędliwości, zmieszanej w dziwny sposób z widoczną trwożliwością. Wyglądał on na człowieka, który zdolny był długo wysługiwać się i znosić, ale mógł też nagle wybuchnąć protestem. Albo, lepiej jeszcze, robił wrażenie kogoś, który ma niezmyśloną ochotę uderzyć swego gościa, a jednocześnie okropnie się tego boi. W dźwiękach przyciszonego jego głosu, słychać było jakby rozpaczliwy humor, nie zupełnie normalny, a w intonacyi, z jaką wspomniał o „nizkich progach” czuć było coś jednocześnie trwożliwego i wyzywającego.
Po wejściu Aloszy, skoczył na jego powitanie tak gwałtownie, że Alosza cofnął się, mimowoli, o krok w tył. Ubrany był ów jegomość w stary, zniszczony nankinowy paltot, i jasne niegdyś, poplamione, pasiaste spodnie z jakiejś bardzo cienkiej i wiotkiej materyjki.
— Jestem Aleksy Karamazow, — przedstawił się Alosza.
— Mam honor domyślać się — odciął gospodarz, dając do poznania, że i bez przedstawienia wie, z kim ma do czynienia. — Pragnąłem jednak dowiedzieć się, co właściwie mogło skłonić...
— Przyszedłem tu... To jest w samej rzeczy chciałbym pomówić z panem słów parę, jeśli pan pozwoli.
— W takim razie „zechciej pan zająć miejsce”, tak przynajmniej mówią zwykle w teatrze, w salonowych komedyach. — Mówiąc to, były oficer wysunął na środek pokoju prosty, drewniany stołek, który wskazał Aloszy, sam zaś usiadł naprzeciw, na drugim, podobnym, tak blizko, że dotykał prawie kolanami kolan Aloszy.
— Jestem Śniegirow, — mówił przedstawiając się, — były sztabs kapitan rosyjskiej piechoty, co prawda, trochę skompromitowany, ale zawsze były oficer. Należałoby raczej nazwać się panem Sumitonow, bo od drugiej połowy życia zacząłem się ludziom sumitować, do czego człowiek, żyjący w poniżeniu, bywa często zmuszony.
— Słuszna uwaga, — uśmiechnął się Alosza.
— Widzę, że pan pojmujesz moje położenie i okazujesz mi pewne zainteresowanie, czem jednak mogłem wzbudzić taką ciekawość? bo żyjemy tu na stopie skromnej, nieodpowiedniej do przyjmowania wizyt.
— Przyszedłem tu w tej samej sprawie.
— Jakto w tej samej? — przerwał niecierpliwie Śniegirow.
— W sprawie zajścia, jakie pan miał z bratem moim Dymitrem.
— Jakiego zajścia? No — tu chodzi o owe miotełki. — Mówiąc to, Śniegirow przysunął się tak blizko, że przycisnął kolanami swego gościa, a wargi zaciął tak, że wyglądały jak dwie wązkie niteczki.
— O jakich miotełkach pan mówi? — pytał Alosza.
— To on, papo, z pewnością przyszedł się na mnie skarżyć — przemówił z za firanki dziecinny głosik, w którym Alosza poznał głos dzisiejszego swego napastnika. — Ja go dziś w palec ukąsiłem. — W tej chwili firanka się rozsunęła i ukazał się za nią wtulony w kącie pod obrazami chłopak, okryty studenckim swym paltocikiem i jeszcze jednem starem, watowem okryciem.
Malec był widocznie chory, a po błyszczących oczach poznać można było, że ma gorączkę. Patrzył na Aloszę zupełnie inaczej, niż zrana, śmiało i spokojnie, a wzrok ten zdawał się mówić. — „Teraz się ciebie nie boję, w domu mi nic nie zrobisz”.
— To on pana w palec ukąsił? — zawołał były oficer, zrywając się z krzesła.
— Tak. Spotkałem go na ulicy, bijącego się z sześciu chłopcami, którzy rzucali na niego kamieniami. Zbliżyłem się do niego, pytając o przyczynę, ale on i we mnie cisnął kamieniem, a potem ukąsił mocno w palec, nie wiem za co.
— Rózgami go wysiekę, tak rózgami, — wołał Śniegirow.
— Ja się wcale nie skarżę, i nie pragnę bynajmniej, abyś go pan rózgami siekł. — Opowiedziałem tylko jak było.
— A to pan sobie wyobrażał, że ja go naprawdę wysiekę, że ja dla pańskiej przyjemności siec będę rózgami swego małego Iljuszkę? — mówił były oficer, zwracając się ku Aloszy takim ruchem, jakby zamierzał się na niego rzucić.
— Boleję niewymownie nad pańskim ukąszonym palcem, ale raczej uciąłbym sobie sam cztery palce tym samym nożem, zanimbym tknął mojego Iljuszkę. Cztery ucięte palce zaspokoiłyby, prawdopodobnie, pańską, zupełnie słuszną, żądzę zemsty. — Mówił to bez tchu prawie, a każdy rys jego twarzy drgał pod wpływem hamowanego rozdraźnienia.
— Zdaje mi się, że już wszystko rozumiem, — odparł cicho Alosza. — Synek pański, to dobry syn, kocha ojca, i rzucił się na mnie, jako na brata krzywdziciela. Tak, teraz wszystko rozumiem. Ale brat mój, Dymitr, żałuje teraz swego postępku, wiem o tem i gotów jest przyjść tutaj, albo lepiej jeszcze, spotkać się z panem w tej samej restauracyi, gdzie pana ukrzywdził, i prosić o przebaczenie.
— To jest, wyszarpał mnie za brodę, a teraz uniewinni się z tego postępku i tem wszystko zakończy i załagodzi. Czy tak?
— O nie, on zrobi wszystko, czego pan od niego zażąda.
— Taak. — A jeśli ja zażądam, żeby padł przedemną na kolana, w tej samej restauracyi, albo na środku miejskiego rynku, to on i to zrobi.
— Tak, choćby i to.
— Taak. — Poniżył mnie, a teraz gotów się sam poniżyć. Prawdziwie zaczynam teraz dopiero oceniać wielkoduszne uczucia pańskiego brata. Pozwól pan teraz, że go przedstawię pozostałym członkom mojej rodziny. Oto moja progenitura: dwie córki i syn. Gdy umrę, któż ich kochać będzie? A wzamian, póki żyję, któż, prócz nich, zdolny byłby kochać takie brzydkie indywiduum, jakiem ja jestem? Wielkie są sprawy Boskie i z Boskiego to zrządzenia każdy człowiek w moim rodzaju ma jednak kogoś do kochania, tak potrzeba.
— Ach tak, to święta prawda — potwierdził Alosza.
— Niechże ojciec da pokój, przyjdzie pierwszy lepszy dureń, a ojciec się przed nim wywnętrza — krzyknęła nagle ruda dziewczyna, stojąca pod oknem.
— Hamuj się, moja córko, i nie zdradzaj braku edukacyi, — strofował ją stary tonem pozornie gniewnym, w istocie jednak patrzył na nią wzrokiem pełnym uznania. — To już taki nasz familijny charakter, — dodał, zwracając się do Aloszy. — Należymy do tych, co to: „W całej przyrodzie i wszechświecie nic błogosławić nie są zdolni”.
— A teraz pozwól pan, że go jeszcze zapoznam z małżonką moją, Anną Piotrówną. Pamiętaj pan tylko, że to dama, dama bez nóg, to jest ma nogi, ale chodzić nie może. Rozpogódź oblicze, Anno Piotrówno, oto przedstawiam ci Aleksego Fedorowicza Karamazowa.
— A teraz wstań, panie Aleksy Fedorowiczu — zawołał nagle, chwytając Aloszę za rękę i podnosząc go z całkiem niespodziewaną gwałtownością. — Należy wstać, przedstawiając się damie. Słuchaj mameczko! — dodał, zwracając się do obłąkanej — oto jest pan Karamazow, nie ten, co to wiesz, i tam dalej, ale brat jego, który przybywa tu z różdżką pokoju i pojednania. Pozwól, Anno Piotrówno, abym ucałował czcigodną twą rączkę.
Mówiąc to, ucałował rękę żony z pełną czci tkliwością.
Ruda dziewczyna odwróciła się ze wzgardą od tej sceny, twarz zaś obłąkanej zawsze równie uroczysta i pytająca, wyrażała w tej chwili uprzejmą łaskawość.
— Zechciej pan usiąść, panie Czarnomazow — przemówiła.
— Karamazow, duszko, nie Czarnomazow — poprawił Śniegirow. — My prości ludzie — dodał szeptem, w charakterze objaśnienia.
— No! Karamazow, czy jak tam, a dla mnie Czarnomazow, niech siada. A powiedz, panie, dlaczego on pana z krzesła podniósł. Dama, powiada, bez nóg, to nieprawda, mam nogi, tylko spuchnięte, jak wiadra, a sama wyschłam, jak tyczka, kiedyś to ja byłam tłusta, a teraz ot sucha jestem, jakbym igłę połknęła.
— My prości, prości ludzie — dodał znów Śniegirow.
— Ach, ojcze! przestań — przemówiła, milcząca dotąd, garbata dziewczyna.
— Pajac! — burknęła niecierpliwie ruda.
Obłąkana bredzić coś zaczęła długo i bez związku, przypominając widocznie czasy, gdy mąż jej był jeszcze członkiem armii, a w domu ich goszczono wojskowych dygnitarzy; w końcu utrzymywać zaczęła, że nikt jej obecnie nie kocha, prócz małego Iljuszki, i rozełkała się na dobre.
— Cicho, mateczko! cicho, gołąbku! — uspokajać ją zaczął Śniegirow, gładząc ją po twarzy i ocierając jej łzy serwetą.
Aloszy zdało się, że i sam ma łzy w oczach.
— Cóż, widziałeś pan? słyszałeś? — rzekł opryskliwie, zwracając się do Aloszy.
— Widziałem i słyszałem — szepnął ten.
— Papo! papo! cóż się z nim zadajesz, porzuć go, papo! — zawołał nagle malec, podnosząc się z pościeli i wpatrując w ojca gorączkowo błyszczącemi oczami.
— Niechże ojciec raz przestanie wyprawiać głupie błazeństwa, które do niczego nie prowadzą — krzyknęła ze swego kąta rudowłosa dziewczyna i tupnęła gniewnie nogą.
— Mówisz zupełnie słusznie, Barbaro Mikołajówno, i natychmiast spełnię twoje żądanie. Weź pan swoją czapeczkę, Aleksy Fedorowiczu, a i ja zrobię to samo i wyjdziemy na ulicę, aby swobodnie pogadać, bo tu jakoś rozmowa nie idzie. Ale zapomniałem cię jeszcze zapoznać z mojemi córkami. Ta, co siedzi na krześle i nic nie mówi, to Nina Mikołajówna, anioł w ludzkiem ciele, zesłany śmiertelnikom, jeżeli jesteś pan w stanie zrozumieć takie rzeczy; a ta ot, co nóżką na mnie tupnęła, a przed chwilą nazwała mnie pajacem, to Barbara Mikołajówna, również anioł w ludzkiem ciele. A teraz chodźmy.
Mówiąc to, ujął za rękę Aloszę i wyprowadził go z izby.
— Tu świeże powietrze — mówił, wyszedłszy na podwórze — a tam, w naszych salonach, cokolwiek duszno, i to pod każdym względem. Przejdźmy się, panie kochany, i pogadajmy, bo pragnąłbym bardzo zainteresować pana.
— Ja także mam do pana interes, tylko nie wiem jak zacząć — zauważył Alosza.
— Oczywiście, że musisz pan mieć jakiś interes, inaczej nie byłbyś do nas zajrzał. A może to tylko skarga na malca; tam nie mogłem panu wszystkiego opowiedzieć, ale teraz opiszę panu całą tę scenę. Widzi pan, miotełka moja (tak chłopcy ze szkoły nazwali moją brodę) gęstsza była tydzień temu. Wywlókł mnie pański brat, Dymitr Fedorowicz, za brodę z restauracyi na ulicę, ot tak, bez żadnej przyczyny, nie w humorze był, a ja mu się w tej chwili pod rękę nawinąłem. A właśnie przechodzili ulicą chłopcy, powracający ze szkoły, a z nimi mój mały. Jak mnie zobaczył w takim stanie, rzucił się ku mnie. „Papo! — woła — papo!” i chwyta, obejmując rączkami, chce wyrwać z rąk mego prześladowcy i woła do niego: „puść go pan, daruj, to mój tatuś!” Tak wołał i za rękę go chwycił, i w rękę całował. Pamiętam, o! pamiętam, jaką miał wtedy twarzyczkę, nie zapomnę, póki życia.
— Klnę się na wszystko, — zawołał Alosza — że brat mój przeprosi pana i da panu najpełniejsze zadośćuczynienie, chociażby publicznie, na klęczkach, w tem samem miejscu, inaczej on mnie nie brat.
— Aha! więc to dopiero w projekcie, nie wprost od niego, ale skutkiem szlachetności pańskiego serca. Trzeba było odrazu powiedzieć. Wobec tego i ja opowiem panu o wysoce szlachetnej i rycerskiej propozycyi, jaką mi zrobił pański brat. Gdy ochłonął trochę i wypuścił mnie, powiada: „ty oficer i ja oficer; jeśli znajdziesz porządnego człowieka, który ci zechce służyć za sekundanta, to przysyłaj i wyzwij na pojedynek, przyjmę i bić się z tobą będę, chociaż ty szubrawiec”. Tak mi powiedział. Zaprawdę, rycerski duch. Odeszliśmy wtedy z Iljuszką, a obraz ten, ilustrujący nasze szlacheckie drzewo genealogiczne, pozostanie już wyryty na zawsze w jego młodocianej pamięci.
Sam pan raczyłeś być u mnie, widziałeś, co się dzieje w moich salonach. Trzy damy: jedna bez nóg garbata, druga bez nóg waryatka nieprzytomna, a trzecia, no ta i z nogami, i z rozumem, studentka, do Petersburga się znowu rwie, aby tam, nad brzegami Newy, wywalczać prawa dla rosyjskiej kobiety. Nie mówię już o Iljuszce moim; dziewięć lat ma chłopiec. Jeżeli umrę, co stanie się z całą tą biedotą? Pytam pana — co? Jeśli go wyzwę na pojedynek, a on mnie zabije, co z nimi będzie? A jeśli nawet nie zabije, tylko skaleczy i zrobi niezdolnym do pracy, a gębę zostawi, co źreć będzie chciała, któż gębę tę nakarmi? Kto wszystkich ich wyżywi? Czy Iljuszka, zamiast chodzić do szkoły, ma iść żebrać po ulicy?
Oto czem byłby dla mnie ten pojedynek, głupie słowo i nic więcej.
— On pana przeprosi, na rynku, publicznie, do nóg się panu pokłoni — zawołał Alosza z ogniem.
— Chciałem go pozwać do sądu za obrazę, — opowiadał dalej Śniegirow — ale przejrzyj pan nasz kodeks, a sam się przekonasz, że nie wielebym wskórał za moją krzywdę. Przytem Agrypina Aleksandrówna Grusza, dowiedziawszy się o tem, wpadła na mnie; „Ani myśl o tem — krzyczała — jeśli ty go pozwiesz do sądu, to tak obrócę sprawę, że łajdactwo twoje na jaw wyjdzie i wszyscy się dowiedzą, że Mitia bił ciebie za twoje łotrostwo”. To wyszło przecie z jej rozkazu i z polecenia Fedora Pawłowicza, ja byłem tylko narzędziem w ich ręku. „Do tego — mówi Grusza — nie dam ci już żadnego zarobku, a i kupcowi memu powiem, żeby cię do niczego nie używał. A trzeba panu wiedzieć, że mi już teraz tylko ich dwoje zostało, ona i ten kupiec, jej stary — innych klijentów nie mam. Ojciec pana, Fedor Pawłowicz, zawziął się także na mnie z pewnych postronnych przyczyn i nietylko roboty mi nie daje, ale jeszcze chce mnie przed sądem oskarżyć. Dla tych to różnych powodów przycichłem i krzywdy swojej nie dochodzę.
A teraz pozwól pan siebie zapytać, czy mój Iljuszka mocno pana w palec ugryzł?
— Bardzo mocno! Nic dziwnego, mścił się na mnie, jako na Karamazowie, za ojca. Ale o to mniejsza, trzeba raczej zwrócić uwagę na jego bójki z kolegami; oni go jeszcze kiedy zabiją, te głupie dzieci; nie rozumieją, a kamień leci, gdzie chce. W głowę go jeszcze trafi.
— Już i trafił, nie w głowę wprawdzie, a w piersi. Ma duży siniak powyżej serca; przybył, płacząc, a teraz stęka i chory jakiś.
I wie pan, on się sam jeden na wszystkich rzuca, jednego malca scyzorykiem skaleczył. Krasotkin, zdaje się, jego nazwisko.
— To niedobrze. Stary Krasotkin, to znaczny urzędnik, z tego może być bieda. Jabym też radził panu, aby go przez jakiś czas do szkoły nie posyłać, przynajmniej dopóki mu gniew nie przejdzie.
— Gniew? — podchwycił Śniegorow — tak, masz pan słuszność, w takiem małem stworzeniu tkwi ogromny gniew. Poszło to ztąd, że dzieci w szkole draźnić go poczęły, naśmiewając się z tej mojej miotełki. Chłopcy w szkołach bywają często okrutni. Wogóle dzieci bywają takie: każde zosobna aniołek z nieba, ale w gromadzie bezlitośne są i złe. Zaczęli go prześladować, aż Iljuszka mój uczuł w sobie szlachetny, odważny duch. Inny chłopak, mniej dobry syn, wstydziłby się ojca, zapierał, on, przeciwnie, ujął się za mną. Co on już wycierpiał wtedy na ulicy, gdy zobaczył mnie tak wleczonego, i prosił za mną, wołając: „to tatuś, mój tatuś”, to już tylko Bóg wie jeden i ja, ojciec. I tak to dzieci nasze, to jest nie wasze, ale nasze, dzieci biedaków, poznają wcześnie samą istotę rzeczy, jak mój Iljuszka w dziewięciu latach. Już wtedy, na ulicy, gdy na krzywdę ojca patrzał, a prześladowcy jego zmiłowania prosił, poznał mój chłopczyk prawdę, która przylgnęła do niego już na wieki i przeniknęła go nawskroś. Dzieci bogaczy przeżyją nieraz całe życie, a przepaści takiej nie zgłębią. Mój Iljuszka cały dzień nic do mnie nie mówił, tylko w kącie siedział, niby lekcyi się ucząc, a wciąż raz poraz z kąta ku mnie spozierał. W nocy gorączki dostał i bredził. Na drugi dzień ja, ot tak, z żałości, upiłem się — zwyczajnie, grzeszny człowiek, i niech się pan nie gorszy, hałasowałem trochę, a nawet żonę szturchnąłem, choć ja ją, biedaczkę, bardzo kocham. U nas, w Rosyi, zawsze tak — ludzie dobrzy są wogóle i wogóle pijacy. A tymczasem w szkole chłopcy dokuczać już zaczęli Iljuszce. Przyszedł do domu blady; pytam, co mu jest? on nic. Wziąłem chłopca za rękę i wyszliśmy na przechadzkę po tej samej drodze, którą teraz idziemy; my z nim tak codzień spacerujemy. Rączka jego w mojem ręku jakaś chłodna, a oczka mu świecą. „Papo!”, mówi. „A co, synku?” „Jak on tam ciebie wtedy?” „Cóż robić, synku, mówię, przeszło już.” „Ty się z nim, papo, nie gódź. Chłopcy w szkole mówią, że on ci da dziesięć rubli, to mu wszystko darujesz.” „Nie, Iljuszka, mówię, nie wezmę od niego pieniędzy.” Uchwycił moją rękę i całować zaczął. „Papo, mówi, wyzwij ty jego na pojedynek; oni mówią, żeś ty tchórz, do pojedynku nie staniesz, a dziesięć rubli weźmiesz.” Wtedy ja mu o pojedynku powiedziałem mniej więcej to, co panu przed chwilą. „Papo, mówi, ty się i tak z nim nie gódź; jak wyrosnę, wyzwę go i zabiję.”
Ja, zawsze ojciec, wyłożyłem mu prawdę: że grzech zabijać, nawet w pojedynku. Tymczasem codzień przychodził ze szkoły zbity, i pan masz słuszność, że nie można go tam dłużej posyłać. „Papo, pyta mnie, gdyśmy znowu poszli na spacer, czy bogaty zawsze musi być silniejszy?” „Tak, synku, mówię, bogaty na tym świecie zawsze silniejszy.” „To ja wzbogacę się, mówi, albo lepiej jeszcze oficerem zostanę, pójdę na wojnę i wszystkich zwyciężę, a wtedy nikt już nie będzie śmiał.” Widzi pan, jaki już proces odbył się w jego duszyczce przez te kilka dni, kiedy tylko o tej zemście marzył i w gorączce o niej bredził. To znów mówi mi: „Papo! jakie to nasze miasto brzydkie, pojedźmy do innego miasta, gdzie nas nikt nie zna.” „Pojedziemy, mówię, Iljuszka, pojedziemy, jak tylko pieniądze mieć będę”, i zabawiam go tem, jak to konia sobie kupimy i wózek, posadzimy matkę i siostrę, a sami iść będziemy obok wózka, i czasem tylko po kolei przysiądziemy. Widzę, że to dobry pomysł, myśl dziecku odwraca. Chłopiec zawsze lubi o koniu pogwarzyć, konik mu towarzyszem od urodzenia. Ale nie na długo i to pomogło.
Na trzeci dzień widzę, chłopak milczy, napróżno o koniku, i wózku zagaduję, już go to nie zajmuje, ani cieszy. Obaśmy smutni. Zimno jakoś i szarą jesienią powiało. Doszliśmy z Iljuszką do tego oto kamienia, a na niebie chmury się zbierają, migają błyskawice, grzmi raz po raz, a wicher niesie nam piasek prosto w oczy. Wtedy nagle, jak się mój mały rzuci na mnie, rączkami obejmie i ściśnie, łzami się zalał, nie łzy to były, a strumienie, którymi mi całą twarz obryzgał. Trzeba panu wiedzieć, że taki hardy dzieciak długo milczy i łzy w sobie tłumi, ale jak się już raz rozpłacze, to inaczej, jak drugi. Tuli się do mnie, drżąc jak w febrze. „Tatuniu, mówi, tatuniu, jak on ciebie poniżył, sponiewierał. Tatuniu! mój tatusiu”! Rozpłakałem się i ja, siedząc na tym kamieniu. — „Iljuszka, mówię przez łzy, Iljuszka mój!” Nikogo wtedy tu nie było. Bóg jeden widział nas. Podziękuj pan bratu swemu, Aleksy Fedorowiczu, i pamiętaj, że ja mego chłopca dla twojej satysfakcyi bić nie będę.
Pod koniec powrócił znów do swego dawnego, drwiąco-gniewnego tonu, mimo to, Alosza uczuł, że biedak ma do niego zaufanie, i że nikomu innemu nie powiedziałby tego wszystkiego, z czem się przed nim wywnętrzył. To dodało mu trochę odwagi, bo dusza drżała już w nim od łez.
— O! jakżebym chciał pogodzić się z pańskim synkiem! — zawołał. — Gdybyś pan mógł mi to jakoś ułatwić.
— Ale owszem, owszem — bąknął Śniegirow.
— Ale ja nie po to przyszedłem, — mówił dalej. — Posłuchaj pan, proszę. Mój brat, ten Dymitr, obraził także ciężko narzeczoną swoją, jedną z najszlachetniejszych kobiet, jakie znam. Prawdopodobnie słyszałeś pan o niej. Sądzę, że mam prawo wtajemniczyć pana w nasze rodzinne stosunki, a nawet powinienem to zrobić, bo ona to właśnie, owa narzeczona, dowiedziawszy się o krzywdzie pańskiej, poleciła mi przyjść panu z pomocą. Ona, tylko ona, nie Dymitr, który ją porzucił i obraził. Słowem, pomoc ta pochodzi tylko od niej, od osoby skrzywdzonej równie ciężko, jak pan, i przez tegoż, co pan, człowieka. To jakby ofiara siostry, która chce przyjść bratu z pomocą. Prosiła mnie usilnie, bym nakłonił pana do przyjęcia od niej tych dwustu rubli, bo wie o pańskiem ciężkiem położeniu. Nikt o tem wiedzieć nie będzie i nikt tego postępku źle nie zrozumie. Oto są pieniądze i klnę się Bogiem, że pan je powinien przyjąć, chyba, że na świecie panuje tylko nienawiść, braterstwo ma być już tylko czczym wyrazem. Pan to pojmujesz, bo duszę masz szlachetną, pan powinien przyjąć.
Mówiąc to, Alosza podawał mu dwa sto rublowe banknoty, których widok wywarł na biednego Śniegirowa wprost piorunujące wrażenie. W pierwszej chwili było to tylko zdziwienie na myśl, że ktoś mógł mu pośpieszyć z pomocą i to tak znaczną.
— To dla mnie, dla mnie? tyle pieniędzy? od czterech lat nie miałem w ręku tak znacznej sumy. I mówi pan, że przysyła to, jak siostra, i to naprawdę, naprawdę?
— Przysięgam panu, że tak powiedziała, dając mi to zlecenie.
— Posłuchaj mnie pan, gołąbku, posłuchaj.
A jeżeli przyjmę, czy nie będziesz mnie pan uważał za nikczemnika, czy w oczach twoich nie stanę się podłym? Aleksy Fedorowiczu, pan powiada, że ona mi to przysyła, jak siostra, ale gdy przyjmę, czy nie uczuje dla mnie w duszy pogardy? jeśli ja przyjmę, co?
— Och nie, nie, na zbawienie duszy mojej klnę się, że nie.
— Posłuchaj pan, Aleksy Fedorowiczu, posłuchaj, bo przyszła wreszcie taka godzina, że trzeba mnie wysłuchać. Pan nawet wyobrażenia nie masz, czem mogą być dla mnie te pieniądze, — wołał biedak przechodząc stopniowo w stan jakiegoś bezładnego, dzikiego prawie uniesienia. Mówił urywanie, szybko, bez tchu prawie, jakby się lękał, że mu nie dadzą wszystkiego wypowiedzieć. — Czy pan to pojmuje, że w takim razie mógłbym podleczyć trochę mameczkę (to znaczy moją żonę) i Ninę, tego mego anioła garbatego. — Przyjeżdżał tu do nich doktór Herzenszube, tak z dobroci serca, oglądał obie, nic, powiada, nie rozumiem, ale przepisał im lekarstwa, wody mineralne i wanny. Ale to wszystko kosztuje, wziąłem recepty i położyłem na półce pod obrazem, i tak leży. Nina biedaczka cała zreumatyzowana, bóle ma straszne, po nocach nie śpi, ale nie jęczy, stara się być cicho, żeby nam nie zawadzać. Kąska prawie jedzenia brać nie chce, żeby nam zostało więcej, powiada, że ona nieużyteczna, ciężarem nam jest, że nie warta, abyśmy jej służyli, a miły Boże, któż wart jeśli nie ona? ona swoją anielską rezygnacyą spokój nam z nieba przyzywa, gdyby nie ona, piekło u nas byłoby w domu, nawet tamtą studentkę ułagodzić potrafi. A i tamtej nie sądź z pozoru, przyjechała do nas na wakacye z Petersburga, odłożyła 16 rubli, zarobionych lekcyami, na drogę powrotną, a myśmy te pieniądze zabrali i przeżyli, ją zaprzęgliśmy, osiodłali do najcięższej pracy, istna katorga. Ona jest jedna zdrowa, więc wszystko sama robić musi, siostrę i matkę opatruje, a matka biedna obłąkana, kapryśna co niemiara.
Z tymi dwustu rublami mogę już rozpocząć kuracyę moich biedaczek, mogę pozwolić sobie na żywienie rodziny mojej mięsem, mogę studentkę moją do Petersburga wyprawić. Mój Boże! to przecież marzenie.
Alosza był uszczęśliwiony, że mógł być sprawcą tylu pomyślności, że biedak zgadzał się na ich przyjęcie.
— Poczekaj pan, Aleksy Fedorowiczu, — mówił dalej Śniegirow, z jednakiem zawsze podnieceniem — mamy jeszcze jedno marzenie z Iljuszką. Kupić wózek i konia karego, koniecznie karego, taki się tylko Iljuszce podoba, i pojechać do pewnego miasta w sąsiedniej gubernii, gdzie mam znajomego adwokata, który przyrzekł mi dać u siebie posadę. Gdybym tam przyjechał, możeby naprawdę przyrzeczenia dotrzymał. O Boże, gdyby się tylko udało odzyskać pewien dłużek, moją należność, którą tu mam, to możeby i wystarczyło na podróż i zagospodarowanie się.
— Ależ wystarczy napewno, — dodał Alosza — Katarzyna Iwanówna da i więcej, jeśli będzie potrzeba, a i ja mam swoje pieniądze, niech pan z nich bierze, co będzie potrzeba, jak od brata. I wie pan, nie można nic lepszego wymarzyć, jak to przeniesienie się do innego miasta, zwłaszcza dla synka pana to jedyny środek, i to nie trzeba zwlekać, śpieszyć się trzeba, aby być jeszcze przed zimą. — Alosza był uradowany, że miał ochotę paść w ramiona Śniegirowa, gdy naraz spojrzał na niego. Twarz byłego oficera miała w tej chwili jakiś twardy i dziki wyraz, wyciągnął on szyję wydął wargi i poruszał niemi bezdźwięcznie.
— Co panu? — spytał Alosza, który wzdrygnął się na ten widok.
— Ja! nic, to jest pan, Aleksy Fedorowiczu — mruczał Śniegirow, patrząc na niego dziwnie, — chce pan? to panu pokażę jedną sztukę.
— Jaką sztukę? — pytał Alosza.
— Sztukę? Ot, taką sztukę — szepnął Śniegirow, krzywiąc wargi w lewą stronę i przymrużając lewe oko. — Ot jaką! patrz pan.
To mówiąc, zmiął w garści oba storublowe banknoty, które trzymał był przez cały czas rozmowy za jeden rożek, cisnął je z rozmachem na ziemię i wdeptał z całej siły w piasek.
— Ot! wasze pieniądze! Macie wasze pieniądze! macie wasze pieniądze! — powtarzał wciąż, prostując się przed Aloszą w postawie pełnej niewysłowionej dumy.
— Powiedz pan tym, którzy cię tu przysłali, że Śniegirow nie przyjmuje pieniędzy za sponiewieraną cześć swoją! — wołał, robiąc ręką w powietrzu szeroki ruch. Powiedziawszy to, odwrócił się i zaczął iść ku domowi. Uszedłszy parę kroków, zatrzymał się, jakby chciał coś powiedzieć, poszedł jednak dalej, ale za chwilę zatrzymał się znów i zwrócił się do Aloszy z całkiem już odmiennym wyrazem twarzy. Twarz ta wyrażała rzewne wzruszenie, a w oczach jego błyszczały łzy.
— A cóżbym, cóżbym ja powiedział mojemu chłopczykowi, gdybym od was te pieniądze przyjął? — rzekł cicho, wracając się znów ku domowi. Potem odszedł równym i spokojnym krokiem. Alosza wiedział, że tym razem już nie wróci, poszedł więc w stronę miasta, aby zdać sprawę Katarzynie Iwanównie z powierzonego sobie zlecenia.
Pani Chachłakow wybiegła znów na spotkanie Aloszy, tym razem bardzo strapiona stanem zdrowia Katarzyny, która po ataku nerwowym wpadła w omdlenie, a potem, jakby dostała gorączki i bredzić zaczęła nieprzytomnie. Sprowadzono obie ciotki i posłano po doktora Herzenszube. Alosza wysłuchał tych wiadomości z niepokojem, chciał jednak opowiedzieć pani Chachłakow całe zajście ze Śniegirowem, ale ta przerwała mu żywo.
— Idź pan teraz do Lizy i tam czekaj na mnie, teraz nie mam głowy do niczego. Nie masz pan pojęcia, jak mnie moja Liza zdziwiła i ucieszyła; wystaw pan sobie, skoro pan teraz wyszedł, dziewczynka moja zaczęła ze mną rozmawiać tak dobrze, rozumnie, serdecznie, a przytem tak poważnie, żem jej nie poznawała.
A to wszystko z pańskiego powodu.
Wystaw pan sobie, nie może sobie darować, że dokuczała panu podobno dziś i wczoraj, że żartowała z pana, ogromnie poważnie zmartwiona, do łez prawie. Co prawda, nie miała nigdy takich skrupułów z mego powodu, choć zwykle uwagi moje w żart obraca. — Być może, że ja ją trochę psuję, ale to takie rozumne dziecko. Ona ogromnie ceni pańskie zdanie, Aleksy Fedorowiczu, pan mógłbyś mieć na nią doskonały wpływ. Tak wspominała czasy dzieciństwa swego w Moskie, mówiła, że pan był jej jedynym, prawdziwym przyjacielem. A jakie robiła spostrzeżenia z powodu sosny, która u nas w ogrodzie rośnie. „Pamiętam, mamo, mówi, tę sosnę, stoi pewno taka sama, drzewa nie zmieniają się, to nie ludzie”. Mówię panu, nadzwyczajne dziecko. Ale idź pan teraz do niej, Aleksy Fedorowiczu. Ja z tem wszystkiem poprostu zmysły stracę. A trzeba panu wiedzieć, że już dwa razy w życiu chorowałam ciężko na nerwy, ledwo mnie wyleczono.
— Liza! — zawołała, pukając do jej drzwi — przyprowadzam ci tu Aleksego Fedorowicza, którego tak ciężko obraziłaś, który jednak, mimo to, nie gniewa się na ciebie.
— Merci, maman, proszę, wejdź pan, Aleksy Fedorowiczu.
Alosza wszedł. Liza zmieszała się na jego widok i mocno poczerwieniała. Najwyraźniej była czemś zażenowana i, jak to zwykle bywa w takich razach, mówić poczęła szybko o rzeczach postronnych, dla odwrócenia uwagi od przedmiotu, który ją wyłącznie zajmował.
— Mama opowiedziała mi wszystko o tych dwustu rublach i o tym biednym pokrzywdzonym człowieku. Pan wie, jak mama opowiada, jedno drugiego się nie trzyma. Mimo to, zrozumiałam wszystko i płakałam, słuchając; cóż się dzieje z tym biedakiem i czy przyjął pieniądze?
— Właśnie, że nie przyjął — odpowiedział Alosza — i to cała historya — mówił, jakby był pochłonięty myślą, dlaczego Śniegirow nie chciał przyjąć wsparcia. Liza jednak zauważyła doskonale, że Alosza także unika jej wzroku i ma coś innego na sercu. Po chwili jednak opanował się i wpadł znowu w ton zupełnie swobodny, który się udzielił i Lizie. Dawno już, jeszcze w czasach dzieciństwa, było u nich w zwyczaju opowiadać sobie wzajemnie wszystko, co ich spotkało, co przeżyli lub przeczytali. To też i teraz, pod świeżem wrażeniem, Alosza opowiadał z przejęciem historyę nieszczęśliwej rodziny, a zwłaszcza odmalował Lizie, niezmiernie żywo, obraz małego Iljuszki. Gdy doszedł do tego, jak Śniegirow podeptał ofiarowane sobie pieniądze, Liza klasnęła w dłonie.
— Jakto, więc pan nie oddał? jak można było? trzeba było koniecznie pobiedz za nim i oddać.
— Nie, Lizo, lepiej, że się tak stało — odparł Alosza, wstając z krzesła i przechadzając się w zamyśleniu po pokoju.
— Co za lepiej? A oni tam teraz bez chleba z głodu zginą.
— Nie zginą, bo jutro zaniosę im te pieniądze i oni przyjmą, zobaczysz, że przyjmą — mówił zadumany Alosza, zatrzymując się przed Lizą. — Bo widzisz, Lizo, ja tu sam popełniłem jedną omyłkę, ale ta omyłka wyjdzie na dobre.
— Jakim sposobem? dlaczego na dobre?
— Widzisz, ten człowiek jest z natury nieśmiały, a charakter ma mięki, prawie słaby, przytem on jest z tych wstydliwych biedaków, dla których męczarnią się staje, jeśli wszyscy, którzy się z nim stykają, okazują gotowość świadczenia im dobrodziejstw. Niewiem na czem to polega, ale i starzec mi to mówił i ja sam zauważyłem już to nieraz w stosunku z biednymi ludźmi. Otóż obrażającem już było dla niego to, że sam niewiedząc kiedy, zaczął mi się szczerze ze wszystkiego spowiadać, a w dodatku okazał tak wielką radość z powodu niespodziewanej pomocy. Bo z początku ucieszył się bardzo tymi pieniędzmi. Gdyby radości tej nie okazał i robił miny pełne godności, możeby się później tak nie rozgniewał. Ale to człowiek dobry i szczery, radości ukryć nie umiał, choć czuł nawpół świadomie, że okazać jej nie powinien.
Był już więc niezadowolony z siebie. Gdy zaś jeszcze w dodatku ja mu zaproponowałem pomoc pieniężną, to dopełniło miary; a zkądże i ten przychodzi do świadczenia mi dobrodziejstw? pomyślał wtedy i podeptał pieniądze, ale to się nawet lepiej stało.
— Dlaczego lepiej?
— Dlatego, Lizo, że gdyby on pieniędzy tych nie odrzucił, to już w kilka chwil potem uczułby się poniżony, upokorzony, potępiałby siebie i prawdopodobnie odniósłby na drugi dzień dwieście rubli i nie przyjąłby ich. A teraz, przeciwnie, gdy odszedł dumny i zadowolony z siebie, gdy dowiódł, że już ma godność i ambicyę i płacić sobie za krzywdy nie pozwoli, to może znów, powróciwszy do domu, rozmyślać zacznie nad swoją nędzą i mimowoli przyjdzie mu jednak na myśl, ileby mógł przynieść ulgi swojej rodzinie, gdyby pieniądze te istotnie posiadał. Myśl ta nurtować go będzie coraz bardziej do jutra, a wtedy ja powrócę i już daleko łatwiej mi będzie powiedzieć mi: „Weź pan, przyjmij tę pomoc i daruj nam”, a on się zgodzi.
— To prawda! — zawołała Liza. — Taki pan młody, a tak pan umie zrozumieć wszystko, co się u kogo w duszy dzieje, jabym nigdy nie potrafiła.
— Teraz przedewszystkiem trzeba tak wszystko urządzić, żeby on rozumiał, że się go traktuje na równej z nami stopie, a właściwie na wyższej — mówił Alosza dalej, idąc za biegiem swych myśli.
— Na wyższej! prześlicznie! Aleksy Fedorowiczu, mów pan dalej, mów.
— Może się niewłaściwie wyraziłem, ale to nic.
— Ależ nic, naturalnie że nic, nie gniewaj się na mnie, Alosza drogi; czy pan wie, ja dotąd nie tak pana ceniłam, to jest ceniłam, ale na równej stopie, a teraz będę na wyższej. Miły, nie gniewaj się, ja nierozumna jestem, dziecinna, ale spytam cię o jedno: czy to nie jest lekceważenie, prawie pogarda, że my tak śmiało twierdzimy, iż on pieniądze te przyjmie?
— Nie, Lizo, niema w tem żadnej pogardy — odpowiedział Alosza, jakgdyby przygotowany już był na to pytanie. — Jakaż tu może być pogarda, jeżeliśmy wszyscy tacy sami, jak on, niczem nie lepsi, a przynajmniej nie bylibyśmy z pewnością lepsi w jego położeniu? Bo nie wiem, jak ty, Lizo, ale ja doskonale zdaję sobie sprawę, że mam duszę marną i grubą; tamten zaś człowiek przeciwnie, ma niezawodnie duszę bardzo subtelną. Przytem wiesz, Lizo, mój starzec mówił mi raz: „Niektórych ludzi strzedz się trzeba i pilnować, jak dzieci, z innymi obchodzić się należy, jak z chorymi w szpitalach.”
— Jak z chorymi! Prześliczna myśl, Aleksy Fedorowiczu; zabieraj się więc do roboty i postępuj z ludźmi, jak z chorymi.
— Chciałbym, Lizo, chciałbym, ale niewiem czy potrafię, bywam często niecierpliwy, a także brak mi daru spostrzegawczego. No! ale dość już o tem, pomówimy teraz o naszych interesach.
— Nie uwierzysz, nie uwierzysz pan, jaka jestem szczęśliwa.
— Jak to dobrze, Lizo, że ty tak mówisz.
— Pan jest taki dobry, taki dobry, tylko troszeczkę pedant, mimo, że nie wygląda pan wcale na pedanta. A teraz, proszę, uchyl pan trochę drzwi i zobacz, czy mama nas nie podsłuchuje — dodała Liza nerwowym szeptem.
Alosza spełnił jej życzenie.
— Chodź pan tu blizko i siadaj koło mnie — mówiła dalej Liza, rumieniąc się coraz bardziej. — Daj mi pan teraz ręce, ot tak.
Widzi pan, muszę się teraz panu przyznać, że mój wczorajszy list pisany był wcale nie na żarty, ale całkiem seryo. — I zakryła oczy dłonią. Widać było, że wyznanie to kosztowało ją wiele. Potem nagle ujęła rękę Aloszy i pocałowała ją trzykrotnie.
— Ach! Lizo, jak to dobrze — zawołał z radością Alosza — i ja tak byłem pewny, że pisałaś to na seryo.
— Patrzcie go! był pewny! — mówiła Liza z radosnym śmiechem, odsuwając rękę Aloszy, której jednak nie wypuszczała ze swej dłoni. — Ja go w rękę całuję, a on przyjmuje to spokojnie i mówi, że to bardzo dobrze.
Liza obwiniała tu Aloszę niesłusznie, gdyż był on także bardzo zmieszany.
— Chciałbym podobać ci się zawsze, Lizo, tylko niewiem, jak się do tego wziąć — wyjąkał niepewnie, rumieniąc się.
— Ach, mój drogi, jesteś zimny i impertynent — wołała Liza. — Raczył wybrać mnie za małżonkę i odrazu uspokoił się — zaraz był pewien, że to wszystko na seryo.
— Czyż to źle, że wziąłem to na seryo? — zaśmiał się Alosza.
— Przeciwnie, to dobrze, to doskonale — odrzekła Liza, patrząc na niego tkliwie i radośnie; a gdy nie wypuszczała wciąż jego ręki, Alosza pochylił się nad nią i pocałował ją w same usta.
— A to co znowu? Co panu jest? — krzyknęła Liza, tak, że Alosza zupełnie stracił rezon.
— Nie gniewaj się, jeżeli źle się stało, ale powiedziałaś, że jestem zimny, a mnie zachciało się pocałować ciebie, widzę teraz, że zrobiłem głupstwo.
Liza śmiała się, ukrywszy twarz w dłoniach, ale po chwili spoważniała i spojrzała na Aloszę prawie surowo.
— Nie! Z pocałunkami poczekajmy jeszcze, bo oboje tego jeszcze nie umiemy. Powiedz mi pan lepiej, dlaczego mnie pan bierze, taką chorą, głupią dziewczynę, pan taki rozumny, myślący, taki niepospolity. Ach! Alosza drogi, jak ja się czuję szczęśliwa, choć zupełnie nie warta jestem ciebie.
— O nie mów tego, Lizo. Więc to już postanowione; w najkrótszym czasie wystąpię z klasztoru, a jeśli mam się ożenić, jak mi starzec rozkazał, to gdzież znajdę lepszą żonę, jak ty. Ja to już wszystko obmyśliłem; przedewszystkiem znamy się od dzieciństwa, następnie, ty masz mnóstwo zalet, jakich mi brakuje. Masz weselszą duszę, niewinna jesteś, podczas kiedy ja wiele, wiele już rzeczy zblizka poznałem. Nie próżno jestem Karamazow. Że śmiejesz się i żartujesz często ze mnie, to nic, bo robisz to tak miło, jak dziecko, a przytem umiesz myśleć, jak święta męczennica.
— Jakto, jak święta?
— A tak, Lizo. Ta uwaga twoja, czy nie jest to pogardą z naszej strony dla tego biedaka, że pozwalamy sobie analizować jego duszę. Takie spostrzeżenie może zrobić tylko ktoś, co już cierpiał i cierpieć potrafi. Musiałaś ty już wiele przemyśleć, siedząc w swoim krześle.
— Daj mi rękę, Alosza, czemu mi ją usuwasz? — mówiła Liza głosem cichym, osłabionym ze wzruszenia i radości. — Powiedz, powiedz mi, proszę, jakie sprawisz sobie ubranie, gdy się pozbędziesz klasztornego habitu?
— Nie pomyślałem jeszcze o tem.
— Dla mnie to bardzo ważna kwestya. Musisz mieć granatowy aksamitny tużurek, białą pikową kamizelkę i mięki popielaty kapelusz. Powiedz mi pan, coś sobie pomyślał, gdy ja się wyparłam mojego listu, czy pan uwierzył?
— Nie, Lizo, nie uwierzyłem.
— Coraz lepiej, co za nieznośny człowiek z pana.
— Nie uwierzyłem ani przez chwilę, a tylko udawałem, że wierzę, ażeby ci zrobić przyjemność.
— Coraz gorzej, to jest coraz lepiej... A wiesz, co ja sobie myślałam: „jeżeli on odda mi mój list, to znaczy, że nic nie rozumie i nie kocha mnie wcale, głupi, nierozumny chłopak.” Ale pan zostawił list w domu, bo pan przeczuwał, że będę go chciała odebrać. Czy tak?
— Wcale nie tak. List ten miałem i mam przy sobie, w tej oto kieszeni, patrz, tylko nie bierz go do rąk.
Mówiąc to, pokazał jej list zdaleka.
— A to ładnie, to pan skłamał przed chwilą.
— Skłamałem, aby list przy sobie zatrzymać. Zanadto mi jest drogi, abym ci go oddał — to już na wieki i nigdy go nikomu nie oddam.
Liza patrzyła na niego z zachwytem.
— Alosza! — zaszczebiotała — pójdź do drzwi i zobacz, czy mama nie podsłuchuje.
— Mogę zajrzeć, ale dlaczego, Lizo, podejrzywasz własną matkę o tak nizki postępek?
— Jaki tam nizki? Nic w nim niema nizkiego. To prawo matki podglądać i podsłuchiwać, co robi jej córka i bądź pan pewien, Aleksy Fedorowiczu, że skoro tylko zostanę matką i będę miała taką córkę, jak ja, to podsłuchiwać ją i podglądać będę.
— Ależ, Lizo, to niedobrze.
— Co niedobrze? Byłoby niedobrze, gdyby to sobie była taka zwyczajna, towarzyska rozmowa, ale tu córka zamknęła się sam na sam z młodym człowiekiem... Przygotuj się na to, Alosza, że skoro się się tylko pobierzemy, otwierać będę i czytać wszystkie twoje listy, podglądać cię i podsłuchiwać. Jesteś pan uprzedzony.
— Niech i tak będzie, Lizo, skoro chcesz, ale zawsze to nieładnie.
— Och! Z jaką pogardą pan to mówi, ale dajmy temu pokój, nie będziemy się przecie już kłócili. Powiem panu lepiej odrazu, co myślę. — Podsłuchiwać jest bardzo źle, i pan masz słuszność, a nie ja, ale mimo to, ja będę zawsze podsłuchiwała.
— Jak chcesz, i tak niczego się nie dosłuchasz, — zaśmiał się Alosza.
— A będziesz-że mi pan ulegał we wszystkiem? bo i to trzeba z góry postanowić.
— Z przyjemnością, Lizo, z wyjątkiem rzeczy zasadniczych. Bo pamiętaj, że gdybyś była innego zdania, niż ja, w sprawach ważnych, to ja, mimo to, postąpię, jak mi powinność każe.
— Tak być powinno. I wiedz o tem, że ja nietylko w ważnych, ale i w najdrobniejszych rzeczach, ulegać panu będę we wszystkiem, i to z całą rozkoszą, i to przez całe życie, przysięgam panu, — wołała gorąco Liza. — Nie dość na tem, przysięgam na wszystko, że nie będę pana nigdy podpatrywała, ani podsłuchiwała, choćbym niewiem jak chciała, i listu żadnego nie otworzę, ponieważ pan uważałbyś to za rzecz nieszlachetną. — Nie wiem, czy to moje przywidzenie, ale zdaje mi się, że pan musisz mieć także jakieś tajemne, ukryte zmartwienie, oprócz tych wszystkich kłopotów i trosk, o których mówiliśmy.
— Istotnie, mam ukryte zmartwienie. Widzę, Lizo, że kochasz mnie naprawdę skoro to odgadłaś.
— Jakież to? czy mogę wiedzieć? — pytała Liza z nieśmiałą prośbą.
— Potem ci powiem, Lizo, potem — mówił niepewnie Alosza. — Teraz nie zrozumiałabyś może, a może i ja sam tego nie rozumiem.
— Ja, prócz tego, wiem, że pan się martwi braćmi i ojcem.
— Tak, braćmi zwłaszcza, — szepnął Alosza sam do siebie.
— Nie lubię pańskiego brata, Iwana, — zauważyła nagle Liza.
Uwaga ta zdziwiła Aloszę, ale nie podniósł jej.
— Bracia moi gubią się, ojciec także, a w dodatku gubią drugich wraz z sobą. To już taka żywiołowa siła Karamazowych, jak mówi ojciec Paisy. Siła żywiołowa, a przytem jakaś niesamowita. Czy unosi się nad nią duch Boży? niewiem, ale wiem, że i ja także jestem Karamazow — i we mnie także tkwi owa siła. — A jeszcze opuszcza mnie teraz jedyny, najlepszy mój przyjaciel, najwyższy duch, jakiego ziemia wydała. O, gdybyś wiedziała, Lizo, jak silne łączą nas węzły duchowe? Odchodzi, a ja zostanę sam.
Przyjdę też, Lizo, do ciebie i w przyszłości będziemy żyli razem.
— O! tak, razem, razem, od dziś żyć będziemy razem przez całe życie.
Słuchaj, Alosza! pocałuj mnie jeszcze, teraz pozwalam.
Alosza pocałował ją.
— A teraz idź! Bóg z tobą — mówiąc to, pożegnała go. — Idź do starca i bądź z nim, póki jeszcze żyje, i tak zatrzymałam cię tu za długo. Modlić się dziś będę za niego i za ciebie, Alosza, i będziemy szczęśliwi, prawda, że będziemy szczęśliwi?
— Zdaje się, że będziemy, Lizo.
Wyszedłszy od Lizy, Alosza nie uważał za stosowne zajść do pani Chachłakow, i zamierzał udać się prosto do domu, nie żegnając się z nią wcale. Zaledwie jednak wstąpił na korytarz, matka Lizy stanęła nagle przed nim. Z pierwszych jej słów Alosza odgadł, że czeka tu na niego umyślnie.
— Aleksy Fedorowiczu, — rzuciła się na niego pani Chachłakow, — Co za niedorzeczność! co za dziecinne mrzonki! mam nadzieję, że nie będziecie się niemi długi bawili.
— Tylko niech jej pani tego nie mówi, — rzekł Alosza, — oddziałałoby to na nią bardzo niekorzystnie.
— To przynajmniej rozumne słowo. To znaczy, że pan się nie chciał sprzeciwiać jej fantazyom, ze względu na stan jej zdrowia.
— O bynajmniej. Rozmawiałem z nią najzupełniej seryo — zaprzeczał stanowczo Alosza.
— Tu niema mowy o żadnem seryo, bo, po pierwsze, od dziś nie przyjmę pana ani razu u siebie, a po drugie, wyjadę ztąd i ją z sobą zabiorę. Wiedz pan o tem.
— I po co? — mówił Alosza. — Przecież to jeszcze nie prędko, za lat parę, a może i więcej. Czekać na siebie musimy.
— Prawda, to prawda, a przez te parę lat możecie się jeszcze dziesięć razy poróżnić, a nawet rozejść. Boże, jak ja sobie z tem wszystkiem dam radę. Czekałam tu na pana umyślnie, jak w komedyi, gdzie nieraz najważniejsze sprawy załatwiają się w kurytarzu. Teraz rozumiem te noce bezsenne Lizy i jej histeryczne ataki.
Słyszałam wszystko, coście do siebie mówili, ledwo ustałam pod tymi drzwiami. Boże mój, zakochana córka, to śmierć dla matki, choć w grób się położyć. A przedewszystkiem, oddaj mi pan jej list, i to natychmiast, natychmiast!
— O nie, nie zrobię tego. Niech mi pani lepiej powie, jak zdrowie Katarzyny Iwanownej?
— Wciąż nieprzytomna. Obie jej ciotki stoją nad nią, wołając och! i ach! Posłałam po doktora Herzenszube, ale on tak się zląkł, że nie wiedziałam już, co z nim począć, i chciałam sprowadzić do niego innego jakiego doktora. Odwieźli go do domu w mojej karecie. A teraz na domiar wszystkiego jeszcze, pan i Liza z tym listem swoim. Zaklinam pana na miłość dla wielkiego, konającego starca, pokaż mi ten list, ja przecież jestem matka, muszę widzieć. Możesz mi go pan nie oddawać, ale pokaż mi go tak, bym go mogła przeczytać.
— Nie, nie pokażę, choćby nawet ona pozwoliła. Jutro, jeśli pani życzy, mogę przyjść i pomówimy o tem, a teraz dowidzenia.
I Alosza wybiegł na ulicę.
Aloszy ciążyła głównie jedna myśl. Oto chciał znaleźć za wszelką cenę brata, Dymitra, który się najwidoczniej przed nim ukrywał, i pomówić z nim stanowczo. Nie dobrze wiedział, co ma właściwie bratu powiedzieć, ale zdawało mu się, że musi koniecznie zrobić coś dla zapobieżenia katastrofie, którą przeczuwał. Nie umiałby zdać sobie sprawy, na czem polegać będzie owa katastrofa, czuł jednak, że musi ona nastąpić, jeśli się nie zrobi coś dla powstrzymania nadchodzącego niebezpieczeństwa. „Chociażby nawet dobroczyńca mój umarł bezemnie, to przynajmniej wyrzucać sobie nie będę, że mogąc ocalić kogoś i złe usunąć, obowiązku tego zaniedbałem, czyniąc zaś tak, postępować będę podług wielkich słów jego”.
Postanowił więc udać się do owego ogrodu, w którym wczoraj spotkał się z Dymitrem, i oczekiwać tam na niego w tej samej altance, chociażby nawet musiał spędzić noc poza obrębem klasztoru. Spełnił też dokładnie ten plan, a przelazłszy przez płot, w tem samem miejscu co wczoraj, dostał się milczkiem do altanki, i usiadł w oczekiwaniu, nie zdradzając obecności swojej przed właścicielami posiadłości, którzy, jak się zdawało, byli po stronie Dymitra, i mogli mu przeszkodzić w tem spotkaniu. Nie upłynął i kwadrans, w czasie którego zaczęły już nachodzić Aloszę smutne i bezbarwne myśli, towarzyszące zwykle niepokojącemu oczekiwaniu, gdy naraz gdzieś w pobliżu, usłyszał on dźwięki gitary. O jakie dwadzieścia kroków od niego znajdowała się w krzakach stara pozieleniała ławka, na której siedziały w tej chwili dwie ludzkie postacie. Na razie nie mógł ich dojrzeć wyraźnie, usłyszał tylko męzki głos, który słodkim falsetem śpiewał miłosne kuplety:
Nieprzemożona siła,
Z tobą mnie wiąże, miła,
Niechże Bóg wielki w niebie
Połączy mnie i ciebie.
Połączy mnie i ciebie. — Głos ucichł. Był to tenor męzki, o zabarwieniu i pokroju lokajskiem, takim też był i ton śpiewanej piosenki. Wówczas dał się słyszeć i drugi głos kobiecy, o brzmieniu nieśmiałem i jakby wstydliwem.
— Dlaczego to pan tak dawno u nas nie był, Pawle Fedorowiczu? — pogardza pan widać naszą chatą.
— Nie, wcale — odpowiedział głos męzki łaskawie, ale nie bez pewnej dumy, świadczącej o poczuciu własnej wyższości. Widocznie mężczyzna miał tu przewagę, kobieta zaś dopraszała się względów. Alosza poznał po głosie, że to był Smerdiakow, towarzyszką zaś jego musiała być córka właścicielki tej chałupy, do której należał ogród wraz z altanką. Alosza przypomniał sobie, że widywał ją w kuchni swego ojca, gdzie Marta, żona Gregora, częstowała ją zwykle zupą, a nawet udzielała jej małą porcyę na domowy użytek. Dziewczyna ubierała się z pańska i nosiła powłóczyste suknie, które sobie poprzywoziła z Moskwy.
— Lubię nad wyraz wszystko, co wierszem napisane, zwłaszcza, jeśli kto ładnie śpiewa. Czemu pan przestał, Pawle Fedorowiczu?
Głos męski zabrzmiał znowu:
Niźli carska korona,
Milsza mi ulubiona,
Niechże więc Bóg na niebie,
Połączy mnie i ciebie.
— Przeszłym razem pan to jeszcze lepiej śpiewał, jeszcze piękniej wychodziły te cudne wierszyki.
— Wiersz głupstwo, — zawyrokował surowo Smerdiakow.
— Ach nie! ja przepadam za wierszami.
— Głupstwo! mówię pani. I coby to było, gdybyśmy wszyscy zaczęli mówić wierszami? choćby nawet za rozporządzeniem i nakazem władz. Dużobyśmy się nagadali, co?
— Jaki pan uczony i wszystko rozumiejący, — przymilał się coraz czulej głos kobiecy.
— Nie tobym ja jeszcze umiał, i nie to potrafił, gdyby nie los nieszczęśliwy, który mnie od dzieciństwa prześladuje.
O! gdyby nie to, to niezawodnie wyzwałbym na pojedynek i zabił pistoletem każdego, ktoby śmiał utrzymywać, że gorszy jestem od innych, dlatego, że urodziłem się bez ojca, i miałem za matkę włóczęgę nazwiskiem Smerdiaszcza. — Tymczasem oni tam, w Moskwie, raz wraz oczy mi pochodzeniem mojem wypiekali. A to z łaski Grigora, który wszystkim o niem opowiadał. Grigor irytuje się na mnie i powiada, że ja powstaję przeciw własnemu urodzeniu. — Ale ja, co prawda, dałbym się był chętnie zabić jeszcze w żywocie matki, byleby na ten świat wcale nie przychodzić.
Na targu nawet opowiadają sobie tutejsi ludzie, a pierwsza matka pani powtarzała wszystkim ze zwykłą swoją niedelikatnością, że matka moja miała kołtun na głowie i była karlicą, tak, jakby nie można było powiedzieć poprostu, po ludzku, że była sobie małego wzrostu. Ale czyż to rosyjski prostak jest w stanie zrozumieć delikatne uczucia człowieka wykształconego, chamskie dusze! pojąć nie mogą delikatnych uczuć człowieka z edukacyą i wykształceniem, a to wszystko skutkiem rosyjskiej ciemnoty. Od dzieciństwa, od lat najmłodszych, znosić nie mogłem tutejszego wysłowienia się, jak usłyszę, bywało, jakie ordynarne słowo, to wprost na ścianę się drapię.
— Inaczejby pan mówił, gdyby pan był wojskowym, takim np. huzarem, albo podoficerem. — Wyjąłby pan wtedy szabelkę z pochwy, aby Rosyi naszej bronić.
— Nietylko nie pragnę wcale być wojskowym, Maryo Kondratiewno, ale życzyłbym sobie, aby wojsko zostało zniesione.
— A jakby nieprzyjaciel przyszedł, któżby nas wtedy bronił?
Słowom tym towarzyszyło prawdopodobnie czułe, powłóczyste spojrzenie.
— To już, jak kto uważa.
— Ale pan to zupełnie zagraniczny człowiek, wygląda pan, jak jaki szlachetny cudzoziemiec. Muszę to panu powiedzieć w oczy, choć może i nie wypada.
— Chce pani wiedzieć, to powiem pani, że, co się tyczy rozpusty, to zagraniczni ludzie zupełnie podobni są do naszych, szelmy jedni i drudzy. Tylko, że tam przynajmniej chodzą w lakierowanych trzewikach, a nasi babrzą się w swoich cuchnących brudach i dobrze im z tem. Rosyjskich ludzi należy trzymać pod batem, jak słusznie mówi Fedor Pawłowicz, chociaż on jest waryat, również, jak wszyscy jego synowie.
— Przecież pan sam mówił, że szanuje pan Iwana Fedorowicza.
— Tak, a on mnie nazwał cuchnącym lokajem. Im się zdaje, że ja należę do burzycieli, ale bardzo się mylą, gdybym tylko miał w kieszeni pewną sumę, tobym pojechał w świat i słuchby po mnie zaginął. Przecież Dymitr Fedorowicz rozumem i konduitą gorszy jest od każdego lokaja, nic nie robi, nic nie umie, a mimo to, każdy go szanuje. Ja jestem sobie prosty kucharz, ale przecież gdybym chciał, tobym mógł założyć kawiarnię i restauracyę na pierwszej ulicy w Moskwie, bo gotuję znakomicie i nie znalazłbym równego sobie w całej Moskwie, chyba między cudzoziemcami. Dymitr Fedorowicz, to goły chłystek, a przecież gdyby wyzwał na pojedynek jakiego hrabskiego syna, to tenby mu zaraz stanął, nie to, co mnie, — a dlaczego? czemże on lepszy jest odemnie, czy dlatego, że tysiąc razy głupszy? A ileż to on pieniędzy przemarnował bez żadnej potrzeby!
— To musi być bardzo ładnie wyzwać kogoś na pojedynek, — zauważyła Marya Kondratiewna.
— Dlaczego?
— Tak straszno i tak walecznie, osobliwie, kiedy dwaj młodzi oficerowie palą do siebie z pistoletów, to musi ślicznie wyglądać, jak obraz malowany. Jaka szkoda, że nie pozwalają panienkom patrzeć na to. — Zarazbym pobiegła.
— Dobrze temu, co patrzy, ale jak komu prosto w mordę mierzą, to taki musi się głupio czuć. Pani zarazby uciekła, Maryo Kondratiewno.
— A pan, czyby uciekł?
Smerdiakow nie raczył odpowiedzieć, za to po chwili dały się słyszeć dźwięki gitary.
Choć przyjdzie cię rzucić
Nie będę się smucić,
Tęsknej piosnki nucić.
Pójdę w świat daleki,
Zapomnę na wieki,
Zapomnę na wieki.
Tu zaszedł niespodziewany wypadek, a mianowicie ukryty w altance Alosza kichnął na cały głos.
Głosy przycichły, Alosza wstał i zbliżył się do siedzących na ławce. Był to w istocie Smerdiakow i Marya Kondratiewna, córka miejscowej gospodyni. Smerdiakow ubrany był z niesłychaną elegancyą, wypomadowany, ufryzowany, i w lakierowanych trzewikach, towarzyszka jego, młoda jeszcze dziewczyna, nie brzydka, z twarzą trochę za szeroką, usianą gęsto piegami, ubrana była w niebieską suknię z parołokciowym trenem.
— Czy prędko wróci brat mój, Dymitr? — spytał spokojnie Alosza.
Smerdiakow podniósł się zwolna, Marya Kondriatiewna zrobiła toż samo.
— Zkądże ja mogę mieć jakieś wiadomości o Dymitrze Fedorowiczu? nie jestem przecie jego stróżem, — rzekł Smerdiakow, cedząc zwolna słówko po słówku, z wyraźnem lekceważeniem.
— Myślałem, że wiecie, gdzie jest obecnie, — objaśnił Alosza.
— Niewiem nic o krokach Dymitra Fedorowicza i wiedzieć o nich niechcę.
— A jednak brat mówił mi wyraźnie, że dajesz mu znać o wszystkiem, co się dzieje w domu, i że przyrzekłeś go zawiadomić o dniu przybycia Agrypiny Aleksandrówny.
Smerdiakow zmierzył go spokojnym wzrokiem i rzekł wcale nie zmieszany.
— A jakimże sposobem pan raczył wejść tutaj, skoro brama już od godziny zamknięta, — pytał, patrząc uważnie na Aloszę.
— Przelazłem przez ogrodzenie prosto z ulicy, i czekałem w altanie, mam nadzieję, że mi pani tego za złe nie weźmie — usprawiedliwiał się uprzejmie przed Maryą Kondriatiewną. — Muszę dziś koniecznie przyłapać mego brata, Dymitra.
— Czyż może pan o to pytać? — odrzekła Marya Kondratiewna, bardzo ujęta uprzejmym tonem Aloszy — Dymitr Fedorowicz przychodzi także często tą samą drogą, i sami nawet niewiemy kiedy.
— Czekam na niego niecierpliwie, bo chcę się z nim widzieć w bardzo ważnej sprawie.
— On się nam nie spowiada z tego, gdzie bywa, — objaśniała Marya Kondratiewna.
— Jestem tutaj z wizytą u znajomych, — zaczął dalej Smerdiakow, — a i tu prześladują mnie pytaniami o pana Dymitra i Fedora Pawłowicza, tak, jakbym mógł wiedzieć, kto do nich przychodzi, a kto nie, pan Dymitr już i tak raz mi śmiercią groził.
— Jakto śmiercią? — zadziwił się Alosza.
— To przecie nic dziwnego z takim charakterem, jak pan Dymitr, sam pan przecie widział wczoraj, czego się może dopuścić. „Jeśli, powiada, Grusza przyjdzie kiedy na noc do ojca, nie żyć już tobie na świecie”. Ja się pana Dymitra boję, a gdyby nie to, dawnoby już trzeba dać znać policyi, a to Bóg wie, co tu jeszcze zdarzyć się może.
— Wczoraj jeszcze powiedział: „w moździerzu cię utłukę” — dodała Marya Kondratiewna.
— To już taki jego sposób mówienia, — uspokajał ją Alosza. — Gdybym się zobaczył z Dymitrem, wspomniałbym mu i o tem.
— Tyle tylko mogę powiedzieć, — dodał Smerdiakow, jakby po namyśle, — że Iwan Fedorowicz posyłał mnie dziś rano do pana Dymitra bez listu, a tylko kazał mi powiedzieć, że czekać będzie na niego w restauracyi na rynku, gdzieby chciał z nim razem zjeść obiad. Pana Dymitra w domu nie było, powtórzyłem więc to gospodyni, która mówiła, że był, ale wcześnie wyszedł. Może być więc, że obaj pańscy bracia obiadują w tej chwili w restauracyi, bo pana Iwana w domu nie było, a Fedor Pawłowicz przed godziną już zjadł obiad, a teraz położył się i śpi. — Prosiłbym tylko najusilniej, żeby pan nie wspominał panu Dymitrowi, żem to wszystko opowiadał, boby mnie napewno zamordował. Co się tyczy tego, że bywam tu z wizytą u sąsiadki, to chyba mam do tego prawo.
— Więc brat Iwan zapraszał Dymitra do restauracyi „Stołeczny gród”? — pytał ciekawie Alosza.
— Tak, proszę pana.
— To bardzo ważna wiadomość, dziękuję wam, Smerdiakow. Natychmiast tam pobiegnę.
— Tylko niech pan nie mówi, że to odemnie.
— Bądź spokojny, wpadnę tam jakby wypadkowo.
— Proszę, niech pan zaczeka, furtkę otworzę — proponowała uprzejmie Marya Kondratiewna.
— Nie trzeba, bliżej przez płot — zawołał Alosza i wybiegł z ogrodu tą samą drogą, jaką wszedł. Wiadomość o braciach poruszyła go mocno, postanowił koniecznie się z nimi widzieć, nie wypadało mu, wprawdzie, zachodzić do restauracyi w stroju kleryka, mógł jednak wywołać brata na korytarz i tam się z nim porozumieć. Zaledwie też doszedł do rynku, i zbliżył się do kamienicy, w której mieściła się restauracya, gdy wychylił się do niego przez okno otwarte brat Iwan.
— Alosza! możesz tu przyjść?
— Nie wypada mi, ze względu na strój.
— Właśnie zamówiłem osobny gabinet, wejdź, a ja zbiegnę na twoje spotkanie i wprowadzę cię.
Za chwilę obaj bracia siedzieli przy stole restauracyjnym, gdzie Iwan objadował sam.
Pokoik, w którym znajdował się Iwan, nie był to właściwie osobny gabinet, lecz tylko miejsce przy oknie, odgrodzone od reszty sali parawanami, w każdym razie można tam było zachować incognito w stosunku do ogółu publiczności, której zresztą nie było tu wiele. Z dalszych dopiero sal dochodziły gwarne głosy, słychać było odkorkowywanie butelek i stuk kul bilardowych, tam widocznie koncentrowało się hulaszcze życie wesołych klijentów, tu znajdował się tylko bufet i paru emerytów, pijących spokojnie herbatę, których sylwetki odcinały się niekiedy na ścianach ogrodzenia. Alosza wiedział, że Iwan niechętnie bywa w knajpach i nie lubi życia restauracyjnego, przyszedł widocznie dla Dymitra, który się jednak nie stawił na umówionem miejscu.
— Każę ci zaraz podać potrawę z ryby, nie żyjesz przecie samą herbatą — zawołał Iwan, widocznie uszczęśliwiony obecnością Aloszy. Sam skończył już był obiad i popijał go herbatą.
— Każ dać, i owszem, istotnie przegłodziłem się trochę, ale potem i herbaty nie odmówię, — odparł wesoło Alosza.
— A konfitury wiśniowe, pamiętasz, jakeś je lubił będąc dzieckiem.
— Toś tego nie zapomniał? lubię je, co prawda, i teraz.
Iwan zadzwonił na chłopca i kazał podać wyżej wymienione dania.
— Słuchaj, Alosza, pamiętam ja wszystko, pamiętam cię doskonale od lat jedenastu, ja miałem wówczas piętnaście; dla chłopców w tym wieku to duża różnica i dlatego nie byliśmy towarzyszami! Nie jestem nawet pewien, czy czułem jakie przywiązanie do ciebie wtedy, gdy wyjeżdżałem do Moskwy, a gdyś i ty się tam dostał, widzieliśmy się z sobą zaledwie jeden raz. A teraz siedzimy tu obaj czwarty już miesiąc, a właściwie nie rozmawialiśmy z sobą. Wyjeżdżam jutro, to też, siedząc tu przed chwilą, myślałem sobie, jakby to dobrze było zobaczyć cię jeszcze i pożegnać się z tobą przed rozstaniem, a tu widzę, idziesz.
— Więc pragnąłeś mnie widzieć?
— O! bardzo. Chcę zapoznać się z tobą na dobre, dać się tobie poznać już raz na zawsze i pożegnać cię. Rozstajemy się, a mojem zdaniem, najlepsza to chwila do zaznajomienia się z sobą. Przez całe trzy miesiące czułem wciąż na sobie pytający twój i wyczekujący wzrok, badałeś mnie wciąż, a tego nienawidzę i dlatego nie zbliżałem się do ciebie. Ale w końcu nauczyłem się ciebie szanować. „Ten umie stać mocno przy swojem”. Mówię to całkiem poważnie. Ty umiesz twardo stać przy swojem, a takich ludzi lubię, bez względu na to, przy czem stoją. Od tego czasu twój pytający wzrok przestał mi ciężyć, przeciwnie, polubiłem go. Bo ty, Alosza, kochasz mnie, niewiem za co.
— Tak, kocham cię. Brat Dymitr mówi o tobie „Iwan grób”, ja mówię Iwan zagadka; choć od dzisiejszego rana, mniej już jesteś zagadkowy.
— Dlaczegóż to?
— A nie pogniewasz się na mnie?
— Nie.
— Bo dziś dopiero spostrzegłem, że ty jesteś jeszcze bardzo młody, całkiem młody, świeży chłopak, żółtodzióbek, jeśli się za to określenie nie obrazisz.
— Nie, bynajmniej, przeciwnie podziwiam jasną przenikliwość twego spostrzeżenia. Bo czy uwierzysz, że od chwili rozstania się mego z tobą, tam, u niej, o tem tylko myślałem, o tej mojej wielkiej, chłopięcej prawie młodości. I czy wiesz, co mówiłem sobie, siedząc tu przed chwilą?... Chociażbym nawet utracił wiarę w życie, choćbym się zawiódł na ukochanej kobiecie, i stracił wszelkie złudzenia co do praw rządzących światem, choćbym doszedł do przekonania, że nie ład i harmonia, a przeklęty jakiś bezładny, piekielny chaos, rządzi przebiegiem zdarzeń, to, mimo to, chcę żyć i raz przywarłszy ustami do brzegów puhara, nie oderwę się od niego, aż dopóki nie wychylę wszystkiego do dna, choćby spaść miały na mnie wszystkie nieszczęścia i rozczarowania tego świata.
Do trzydziestu lat młodość moja pokona wszystko, potem, być może, puhar odrzucę i odejdę, gdzie? niewiem, tak mi się przynajmniej zdaje. Zapytywałem siebie nieraz, czy jest na świecie taka rozpacz, takie nieszczęście, taka klęska, któreby mogły zagłuszyć we mnie tę nieskończoną, bezmierną, nieprzyzwoitą, może, żądzę życia, a przecież to charakterystyczna cecha Karamazowych, i ona tkwi niezawodnie w tobie, również jak we mnie, ale dlaczego ma być podłą? Żyć chcę i żyć będę, chociażby wbrew wszelkim prawom logiki. Mogę nie wierzyć w cel i porządek wszechrzeczy, a, mimo to, drogie mi będą rozwijające się na wiosnę pączki zieleni, i niebo błękitne, i niektórzy ludzie, i niektóre ludzkie porywy, w których wartość dawno, być może, przestałem już wierzyć, a które jednak czcić muszę starym nałogiem, i kocham je z całego serca.
Przynieśli ci twój obiad, jedz, bracie, na zdrowie, świetnie tu przyrządzają tę rybę.
Jadę do Europy, Alosza, i wiem z góry, że jadę na cmentarz, ale na drogi, święty cmentarz. Drogocenni tam spoczywają zmarli. Tam każdy kamień świadczy o minionem życiu, pełnem ognia i wiary namiętnej w swoją prawdę, w swoją walkę, w swoją naukę. I wiem z góry, że padnę twarzą na owe kamienie i płakać będę gorącemi łzami, wiedząc, że opłakuję cmentarze, prochy i popioły, a, mimo to, płakać będę nie z żalu, a ze szczęścia, że łzy takie wylewać mogę. Upoję się własnym zachwytem. Kocham pączki wiosenne i niebo błękitne! ot co! To nie rozumem, nie logiką, a wnętrznościami i żywotem kocha się własne siły żywotne. Rozumiesz ty co, Alosza, z tej mojej gadaniny?
— Rozumiem wszystko, Iwanie. Wnętrznościami własnemi i żywotem kochać należy. Przepięknie to powiedziałeś. Życie kochać należy nad wszystko na świecie.
— Jakto? Życie samo kochać bardziej, niż jego istotę?
— Tak, stanowczo tak. Kochać je, zanim się je zrozumie, kochać poza wszelką wyrozumowaną logiką, a wtedy dopiero pojmie się jego sens. Dokonałeś już połowy dzieła, skoro kochasz jego połowę, a będziesz zbawiony.
— Cóż to? już mnie zbawiać zaczynasz? Możem przecie jeszcze nie zgubiony. A na czemże polega ta twoja druga połowa?
— Na tem, byś mógł wskrzesić twoich zmarłych, którzy, być może, jeszcze nie skonali. Daj herbaty. Rad jestem, że rozmawiamy ze sobą.
— Widzę, że jesteś w natchnieniu, lubię, nad wyraz lubię, takie gorące wyznanie wiary w ustach nowicyusza. Czy to prawda, że rzucasz klasztor?
— Tak. Mój starzec kazał mi iść w świat.
— W takim razie spotkamy się jeszcze w świecie, może w chwili, gdy zacznę odrywać wargi od puhara życia.
Tak przynajmniej zamierzam około trzydziestego roku. Ojciec nasz nie chce odrzucać puharu dziś jeszcze, chce czerpać z niego do siedemdziesięciu lat. Ten stoi jak mur przy swoich pożądaniach, używanie to jego hasło, chociaż kto wie, czy po trzydziestu latach zostaje już co innego człowiekowi. W każdym razie, sądzę, że do siedemdziesięciu lat to za długo, szlachetniej i godniej jest skończyć na trzydziestu, zachowuje się przynajmniej jakiś cień dostojności, chociażby to było tylko złudzenie. Nie widziałeś ty Dymitra?
— Nie, za to widziałem Smerdiakowa. — Tu Alosza opowiedział szczegółowo bratu przypadkowe swoje spotkanie z kucharzem ojca.
Słuchając tego, Iwan spochmurniał.
— Co ci jest? — spytał Alosza. — Czy to Smerdiakow cię draźni?
— Ach nie, nie o to idzie, dyabli go bierz. Ale istotnie chciałem się widzieć z Dymitrem, teraz już nie czas — odrzucił niechętnie Iwan.
— Więc ty naprawdę jutro wyjedziesz?
— Tak.
— A cóż będzie z Dymitrem? co z ojcem? jak się to między nimi skończy? — pytał trwożnie Alosza.
— A ty wciąż swoje. Cóż ja? cóż mnie to obchodzi? czy jestem stróżem brata Dymitra? — odrzekł z rozdraźnieniem Iwan. — Kainowa odpowiedź Bogu, na zapytanie o brata, pomyślałeś to zapewne w tej chwili. Ale czyż w samej rzeczy nie mam prawa uchylić się od tego stróżowania. Skończyłem swoje interesa i jadę. Nie myślisz chyba, jak drudzy, że zazdrosny jestem o Dymitra, i usiłuję mu odbić jego „krasawicę”, Katarzynę Iwanównę. Do dyabła! mogłem mieć przecie swoje własne sprawy, skończyłem je i jadę. Tak, skończyłem je dziś rano, widziałeś sam, byłeś świadkiem.
— U Katarzyny Iwanównej?
— Tak, u niej. Miałem z nią swoje własne rachunki, nie mające nic wspólnego z Dymitrem. Co mnie do Dymitra? Swoją drogą, sam wiesz, że Dymitr tak postępował, jakby był ze mną w zmowie. Nie proszony, zrzekał się i przelewał na mnie swoje prawa do Katarzyny, błogosławił nas. Śmiechu warte! Nie! O nie! Gdybyś mógł wiedzieć, Alosza, jaki ja się teraz czuję swobodny. Przed chwilą miałem ochotę postawić szampana, aby święcić pierwszą godzinę odzyskanej wolności. Tfu! Pół roku prawie dźwigać taki ciężar, a teraz pozbyłem się go odrazu. Sam się jeszcze wczoraj nie domyślałem, że to mi tak łatwo, tak lekko przyjdzie.
— Mówisz o swojej miłości, Iwanie?
— O miłości? Tak, jeśli chcesz. Kochałem się w tej waszej panience instytutce, kochałem się w niej i dręczyłem się, ona mnie dręczyła, aż naraz wszystko znikło. Pamiętasz, z jakiem uniesieniem mówiłem tam u niej, a skorom wyszedł, roześmiałem się na głos. Nie wierzysz może? Mówię ci to całkiem szczerze.
— I teraz mówisz o tem dziwnie wesoło, — zauważył Alosza — wpatrując się uważnie w istotnie rozpogodzoną twarz Iwana.
— Dlaczego ja nie wiedziałem, że jej wcale nie kocham? Che! che! che!
A przecież gdybyś wiedział, jak mi się strasznie podobała, jak mi się podoba dziś jeszcze. Mimo to, tak mi łatwo rozstać się z nią. Myślisz może, że fanfaronuję.
— Nie. Ale może nie była to wcale miłość.
— Alosza! — zaśmiał się Iwan. — Daj pokój wszelkim rozumowaniom o miłości, tobie to nie przystoi. A! jakeś to wtedy wyskoczył. Zapomniałem uściskać cię za to. „Kocha mnie, mówiłeś i dlatego dręczy, wie, że ją kocham, a miłość Dymitra, to tylko przymus”. Wszystko to prawda, a w tem tylko trudność cała, że ona potrzebuje na to piętnastu, a może dwudziestu lat, aby się przekonać, że nie kocha Dymitra, a tylko mnie, którego dręczy, a może i nigdy się tego nie domyśli, pomimo wczorajszej nauczki. To też i lepiej, że odjadę i porzucę ją raz na zawsze. Ale, ale, a co się z nią teraz dzieje? Co zaszło, skorom odszedł?
Alosza opowiedział mu o zasłabnięciu Katarzyny, która dotąd leży w gorączce.
— Czy nie kłamie ta Chachłakowa?
— Zdaje się, że nie.
— Wartoby sprawdzić. Co prawda, z ataku nerwowego nikt nie umarł. Przeciwnie, to łaska Boska dla kobiet, te ich ataki nerwowe. Nie pójdę tam. Poco leźć znowu?
— Pocóż jej powiedziałeś, że nie kochała cię nigdy?
— To tak umyślnie, mój drogi. No! każmy sobie podać szampana i pijmy na oswobodzenie moje. Nie uwierzysz, jak jestem szczęśliwy.
— Nie, bracie — odrzekł Alosza — nie będziemy pili, bo mi czegoś smutno.
— Zauważyłem to odrazu, że ci coś jest.
— Więc ty naprawdę wyjeżdżasz jutro rano?
— Nie powiedziałem, że koniecznie rano, ale może i tak będzie. Czy wiesz, dlaczego przyszedłem tu dzisiaj? Poprostu nie mogę już wytrzymać z naszym starym, taki wstrętny. Dawnobym już odjechał, byle go tylko nie widzieć. Ale dlaczego ty się tak niepokoisz moim odjazdem? Mamy jeszcze moc czasu do rozmówienia się, wieczność, powiadam ci, nieskończoność.
— Jeśli wyjeżdżasz jutro, jakaż tu nieskończoność?
— A cóż nas to obchodzi? — zaśmiał się Iwan. — I tak znajdziemy czas na powiedzenie sobie tego, co mamy wypowiedzieć. Bo powiedz prawdę, Alosza, pocośmy się tu zeszli, czy po to, aby gadać o miłości mojej dla Katarzyny, o ojcu, o Dymitrze, o zagranicy, o cesarzu Napoleonie. — Czy po to?
— O nie.
— Widzisz. Rozumiesz równie dobrze, jak ja, pocośmy tu przyszli.
Niech świat trudzi się codziennymi potrzebami, my młodzi, żółtodzióbki, jak nas nazywają, inny cel mamy przed sobą. Cała młoda Rosya o jednem tylko marzy: jak rozwiązać odwieczne ogólne zagadnienia, w przeciwieństwie do starych, którzy tylko praktyczne sprawy mają na względzie. Dlaczego ty np. patrzyłeś na mnie całe trzy miesiące z tak niespokojnem wyczekiwaniem.
Czy wierzę? w co wierzę? jak wierzę? Oto co mówiły mi twoje oczy przez całe długie trzy miesiące. Czy nie tak?
— Być może — uśmiechnął się Alosza — ale czy nie żartujesz teraz, Iwanie?
— Nie do żartów mi. Nie chciałbym przecież obrazić drogiego mego braciszka, co śledził mnie tak badawczo przez całe trzy miesiące. Popatrz na mnie, Alosza, i przyznaj, że, pominąwszy to, że ty jesteś klerykiem, jesteśmy obaj zupełnie tacy sami. Dwaj młodzi, bardzo młodzi chłopcy, jakich tysiące spotyka się dziś w Rosyi. A co robią dziś takie rosyjskie chłopaki? Zejdą się w restauracyi ludzie, którzy się nigdy przedtem nie widzieli i prawdopodobnie nigdy się widzieć nie będą. Zasiądą w kącie przy stoliku i mówić będą o wszechświatowych zagadnieniach, o wierze, o nieśmiertelności, ci zaś, którzy nie wierzą, o socyalizmie, o anarchizmie, o przetworzeniu i zreformowaniu ustroju społecznego, słowem, poruszać będą wciąż te same odwieczne pytania, tylko od drugiego końca, że tak powiem; czy nie tak? Tak się dziś zabawia oryginalna rosyjska młodzież.
— Tak — odparł Alosza z łagodno-przenikliwym uśmiechem. — Takie kwestye zajmują dziś naszą młodzież, choćby z drugiego końca, jakeś powiedział, ale to dobrze i tak być powinno.
— Słuchajno, Alosza. Nie jest to wcale rzecz mądra być takim rosyjskim młodzieńcem, a nawet, prawdę powiedziawszy, trudno sobie wyobrazić coś głupszego, jak to nieustanne rozwiązywanie zadań. A mimo to, jest tu pewien chłopak, który się temu oddaje, a którego serdecznie kocham.
— Bardzo to ładnie wyprowadziłeś — uśmiechnął się Alosza.
— No, bracie, zaczynajmy więc, a od czego zaczniemy, czy może od wiary?
— O wierze wypowiedziałeś się już wczoraj, tam, u ojca — zauważył Alosza, patrząc badawczo na brata.
— Powiedziałem wczoraj, że nie wierzę, umyślnie, żeby cię podrażnić. Jakże ci oczy błysnęły! Ale dziś co innego, dziś mówić będę poważnie, bo chcę się z tobą zejść. Nie miałem dotąd przyjaciela, spróbuję, czy ty nim być możesz? No więc, przypuśćmy, że wierzę. Nie spodziewałeś się tego — co?
— Nie bardzo. Ale może i teraz drwisz tylko?
— To samo zarzucano mi parę dni temu, tam w celi starca. Czy ja wierzę? Przecież już w XVIII-ym wieku powiedział stary grzesznik Voltaire: „Si Dieu n’existent pas il faudrait l’inventer”. Nie o to chodzi, czy kto wierzy. To tylko dziwne, że taka święta, rzewna, konieczna i przemądra myśl mogła wejść do mózgownicy tak dzikiego i złośliwego bydlęcia, jakiem jest człowiek. Tam, na Zachodzie, stawiają ludzie różne hypotezy, ale nasza rosyjska młodzież wyprowadza z nich natychmiast nieomylne pewniki. Oni potrzebują dogmatów, i to nietylko młodzież, ale profesorowie nasi i uczeni, którzy są bardzo podobni do młodzieży. Świat, jak wiadomo, stworzony został podług praw Euklidesa, a umysł ludzki pojmować może jedynie trzy wymiary przestrzeni. A przecież znajdowali się i znajdują jeszcze matematycy i filozofowie, którzy podają w wątpliwość, czy istotnie świat stworzony został podług trójwymiarowych praw Euklidesa. Co więcej, ośmielają się marzyć, że dwie linie równoległe, które podług praw Euklidesa na ziemi zejść się nie mogą, schodzą się może jednak gdzieś tam, w nieskończoności. Otóż ja, w pokorze ducha, przyznaję, że umysł mój niezdolny jest do rozstrzygania tego rodzaju kwestyi. Umysł mam Euklidowski, ziemski, i dlatego nie poważam się wyrokować o sprawach poza ziemskich. I tobie też, bracie, radzę, nie zagłębiaj się w sprawdzanie pojęć, niezgodnych z wyobrażeniami naszymi, o ustroju rzeczy trójprzymiarowym.
I tak, uznaję z całego serca, uznaję potęgę, mądrość i wielkość Bożą. Wierzę także w cel, jakkolwiek zupełnie dla nas niepojęty, istnienia wszechrzeczy, w porządek, ład i wieczystą harmonię, w którą zlejemy się kiedyś wszyscy i w rozmaite inne jeszcze pewniki (dość chyba słów wypowiedziano już na ten temat). Więc, prawdopodobnie, jestem już chyba na dobrej drodze. A przecież, wystaw sobie, że w ostatecznym rezultacie nie uznaję jednak tego świata, stworzonego tak harmonijnie i celowo. Wiem, że istnieje, a mimo to, nie uznaję go wcale. Zechciej zrozumieć, że ja na istnienie takiego świata zgodzić się nie mogę.
Gotów jestem wierzyć, jak dziecko, że przyjdzie czas, gdy wszystkie ludzkie cierpienia rozwieją się gdzieś i znikną, gdy cała bolesna i krzywdząca komedya sprzeczności życiowych roztopi się gdzieś i zaginie, jak złudny miraż, twór nizkiego i małostkowego ducha, atomistycznego ludzkiego rozumu, opartego na prawach Euklidesa. Ufam, że gdzieś, pod koniec, w chwili dopełnienia się wiecznej harmonii, odsłoni się i objawi coś tak wielkiego i cennego, co starczy na zaspokojenie wszystkich serc, na ukojenie wszelkich oburzeń, na odkupienie, a nawet usprawiedliwienie wszelkich występków ludzkich, wszelkiej przelanej krwi, co starczy nietylko na przebaczenie, ale nawet na usprawiedliwienie wszystkiego, co się ludziom zdarzyło. Niech! niech się tak stanie, a jednak wtedy nie uznam i nie przyjmę tego, co było przedtem, i uznać tego nie mogę. Choćby nawet dwie równoległe linie zeszły się z sobą w przestrzeni, choćbym to widział na własne oczy, to faktu tego nie przyjmę i nie uznam. To moja teza, to moje wyznanie wiary; chciałeś je przecie znać, Alosza. Umyślnie zacząłem rozmowę naszą tak zupełnie głupio, a jednak doprowadziłem ją do tej spowiedzi, bo wiem, że musisz, że chcesz wiedzieć, czem żyje brat twój, którego kochasz. Powiedziałem.
Iwan zakończył długą swoją przemowę ze szczególnem i niezwykłem u siebie przejęciem.
— A czemuż zacząłeś tak „głupio”, jak się wyraziłeś? — pytał Alosza, patrząc w zamyśleniu na brata.
— Po pierwsze, żeby to było czysto po rosyjsku, bo nasze rosyjskie rozmowy muszą się zawsze głupio zaczynać, a po drugie, że im głupiej, tem bliżej celu. Głupota jest jasna i nieprzebiegła, rozum zaś wykręca się i zasłania; rozum podły jest, a głupota uczciwa i prosta. Odsłoniłem ci głąb rozpaczy mojej, a im głupiej to się stało, tem dla mnie lepiej.
— Czy zechcesz mnie objaśnić, dlaczego ty nie uznajesz świata? — pytał Alosza.
— Oczywiście, że tak, niema w tem żadnej tajemnicy, i do tego właśnie zmierzałem — odparł Iwan. — Nie chcę ja ciebie zgorszyć, braciszku drogi, ani zachwiać cię w podstawach, na których stoisz. Przeciwnie, sam pragnąłbym uleczyć się obcowaniem z tobą.
Mówiąc to, Iwan miał na ustach uśmiech prawie dziecięcy, jakiego Alosza nigdy wprzód u niego nie zauważył.
— Muszę ci zrobić jedno wyznanie — mówił dalej Iwan. — Nigdy zrozumieć nie mogłem, jak można kochać swoich bliźnich, blizkich. Właśnie niepodobieństwem jest kochać blizkich swoich, raczej już dalekich. Czytałem gdzieś, że wielki jakiś święty przygarnął kiedyś do łoża swego umierającego wędrowca i ogrzewał własnym oddechem cuchnące jego rany. Przekonany jestem, że zrobił to z musu, z wielkim wysiłkiem, jako narzucony sobie obowiązek. Człowiek, który chce być kochany, musi się ukrywać, gdy zaś pokaże prawdziwą twarz swoją, miłość znika.
— Mówił mi to nieraz starzec Zosima — zauważył Alosza — mówił także, że odsłonięcie się człowieka niszczy często miłość w niedoświadczonych sercach. Mimo to, wierz mi, że jest wśród ludzi dużo Chrystusowej prawie miłości, sam widziałem, Iwanie.
— Ale ja nie widziałem, a dokąd nie zobaczę, nie pojmę, i ze mną wielu ludzi. I niewiem, czy pochodzi to ze złych skłonności, które wykluczają miłość, czy też taka jest wogóle natura ludzka. Mojem zdaniem, miłość Chrystusowa, to cud, którego się na ziemi nie spotyka. Prawda, że On był Bogiem, a my bogami nie jesteśmy. Np. ja, cierpieć mogę nieskończenie, a nigdy drugi człowiek dowiedzieć się nie może, do jakiego stopnia cierpię, poprostu dlatego, że to drugi człowiek, nie ja, a prócz tego, rzadko człowiek zgadza się na to, aby uznać cierpienie drugiego, jakby to była wyższość jaka lub ranga. A dlaczego, jak myślisz, cierpienia tego nie uzna? Bo np. jeden ma jakieś kalectwo, drugi głupią twarz, a trzeci nastąpił mu na nogę. Przytem są różne gatunki cierpień. Na cierpienie poniżające, upokarzające, np. głód fizyczny, zgodzi się bliźni mój i dobroczyńca, ale w cierpienie wyższego gatunku, dla idei np., nie uwierzy nigdy, a przynajmniej rzadko. Bo np. twarz moja wyda mu się zupełnie inną, niż ta, którą, jak sobie wyobraził, mieć musi człowiek cierpiący dla idei. Niema wtedy dla mnie żadnego współczucia, i to nie ze złego serca. Ubodzy, zwłaszcza ze sfer inteligentnych, nie powinni nigdy osobiście prosić o jałmużnę, raczej za pośrednictwem gazet. Znosimy jeszcze żebraków, takich, jakich się widuje na scenie, w balecie, gdzie pląsają z wdziękiem w jedwabnych łachmanach, tam jeszcze można ich lubić — no, nie kochać; ale dość o tem.
Chciałem mówić o cierpieniach ludzkich wogóle, ale może wystarczy, gdy wspomnę tylko o cierpieniach dzieci. Bo przedewszystkiem dzieci kochać można nawet zblizka, nawet gdy są bardzo brudne i brzydkie (choć zdaje mi się, że dzieci nigdy nie bywają brzydkie). Powtóre, starsi nietylko, że są wstrętni i niegodni miłości, ale jeszcze umieją się mścić. Zakosztowali już z drzewa złego i dobrego, i kosztują nadal z niego, dzieci zaś niczego jeszcze nie zakosztowały i są, do czasu, niewinne. Lubisz dzieci, Alosza, nieprawdaż? dlatego też zrozumiesz łatwo, dlaczego o nich, mianowicie, mówić zamierzam. Jeżeli i one cierpieć muszą na ziemi, to karane są za winy ojców swoich, którzy jabłka zakosztowali, ale wyrok taki, pochodzący z tamtego świata, niezrozumiały jest zupełnie dla naszego ziemskiego serca. Istota niewinna, a w dodatku tak bezbronna, nie powinna cierpieć za drugiego. Popatrz na mnie, Alosza, ja także lubię bardzo dzieci. I zanotuj to sobie, że nawet dzikie, okrutne, zmysłowe, takie Karamazowskie natury, kochają często dzieci i to bardzo.
Dzieci, do lat siedmiu, ogromnie się różnią od starszych, jakby zupełnie inne istoty, inne natury. Czy wiesz, znałem jednego mordercę, rozbójnika z zawodu, który w ciągu swojej karyery wymordowywał nieraz dla rabunku całe rodziny, wśród których znajdowały się, oczywiście, i dzieci. Ten sam zbójca, siedząc w więzieniu, przepadał poprostu za dziećmi; całe godziny spędzał w oknie, patrząc na zabawy dziecinne, a jednego chłopaczka przywabił nawet do siebie i zaprzyjaźnił się z nim bardzo. Ty nie wiesz, dlaczego to mówię, Alosza. Głowa mi cięży i czuję się smutny.
— Mówisz to jakoś dziwnie — zauważył niespokojnie Alosza, — jakby w szaleństwie.
— Opowiadał mi niedawno jeden Bułgar — mówił dalej Iwan, jakgdyby nie słysząc uwagi Aloszy, — jak tam u nich Turcy popełniają mordy i okrucieństwa, obawiając się ogólnego powstania Słowian. Palą i mordują, gwałcą kobiety i dzieci, przybijają ćwiekami za uszy pojmanych więźniów, trzymają ich tak do rana, a następnie wieszają, różne inne okropne popełniają występki. Nieraz się słyszy o zwierzęcem okrucieństwie ludzi, ale to porównanie jest zupełnie niesprawiedliwe i zanadto krzywdzące dla zwierząt. Zwierzę nie potrafi przecie nigdy popełniać tak wyrafinowanych i artystycznych okrucieństw, jak człowiek. Tygrys rzuca się, szarpie, gryzie i nic więcej. Nie przyszłoby mu nigdy na myśl przybijać kogoś gwoździami za uszy, choćby to nawet umiał zrobić. Nie przyszłoby mu na myśl wyrzynać dzieci z żywotów matek, lub też podrzucać je w górę i łapać na ostrza pik, jak to robili żołnierze i to w obecności matek. W tem właśnie cała rozkosz okrucieństwa, że w obecności matek. Albo taki obraz. Dzikie żołdactwo w przystępie wesołości chce się zabawić, otaczają kołem drżącą z przerażenia matkę z małem dziecięciem na ręku. Zabawiają dziecię, śmiejąc się do niego i doprowadzają je rzeczywiście do śmiechu, wtedy taki artysta dzikości mierzy w dziecię pistoletem tuż, tuż przy jego twarzyczce, dziecię wyciąga radośnie rączki do świecącej błyskotki, a żołdak spuszcza kurek i kula rozrywa i roztrzaskuje uśmiechniętą twarzyczkę. Prawda, ładny obraz?
— I po co to wszystko, bracie? — pytał Alosza.
— Bo myślę, że jeżeli szatan istnieje, to człowiek stworzył go na podobieństwo swoje.
— Więc uznajesz szatana?
— Umiesz zręcznie chwytać mnie za słówka, ale nie o to chodzi. Jestem kolekcyonista dyletant i zbieram sobie rozmaite anegdotki i ciekawe fakty, a mam już ich spory zapas. Nie jesteśmy wprawdzie mahometanami i przybijanie gwoździami więźniów za uszy nie jest u nas dozwolone, ale mamy my swoje, rosyjskie, narodowe rózgi i pletnie, to już czysto nasze i nie może być nam odjęte. Za granicą prawo nie pozwala na bicie, ale wynagrodzono to sobie innemi sposobami, a są one dla nich równie charakterystyczne, jak dla nas rózgi i pletnie. Mam bardzo charakterystyczną broszurkę, przełożoną z francuzkiego, opisującą fakt jeden, który się zdarzył w Szwajcaryi. Był tam chłopak jeden, imieniem Ryszard, dziecko nieślubne, które rodzice podarowali górskim pastuchom alpejskim. Dziecko miało wówczas lat sześć, a pastuchy wcześnie zaczęli go używać do pracy, i nie poczuwali się, bynajmniej, do obowiązku żywienia go i odziewania. Dziecko posyłano od siedmiu lat na pastwisko z trzodą, a gdy głodny był, skradać musiał jedzenie świniom, a za to chłostano go, złapawszy na gorącym uczynku. Nie uczono go niczego, rósł sam, jak dzikie zwierzątko. Gdy dorósł i nabrał sił, zarabiać zaczął dzienną pracą, a zarobione pieniądze przepijał, nie umiałby nawet użyć ich inaczej. Ostatecznie ograbił i zamordował jakiegoś starca, a sąd ujął go i skazał na śmierć. Tam nie bawią się w sentymentalizm. W więzieniu dopiero rzuciły się na niego całe tłumy pastorów i rozmaitych członków towarzystw dobroczynnych.
Nauczyli go czytać i pisać, wtajemniczyli w zasady wiary, nastawali na niego, przekonywali, doradzali, aż wreszcie udało się im doprowadzić go do wyznania. Ryszard napisał sam do sądu zeznanie, w którem obwinia siebie i ogłasza, że żył dotąd, jak zwierzę, ale nakoniec i na niego spłynęło światło niebieskie. Na to poruszyła się cała Genewa, wszystko, co było w mieście znakomitszego i zajmowało się dobroczynnością, zwaliło się do więzienia, całowano, ściskano biednego Ryszarda, mówiono mu bracie, ciesząc się jego nawróceniem, a biedny Ryszard wylewał łzy wzruszenia, powtarzając za innymi: „Żyłem dotąd w ciemności, podobny zwierzęciu nieczystemu, ale i na mnie spłynęło teraz światło i łaska i umrę w Panu.” Przychodzi wreszcie dzień spełnienia wyroku; dobroczynne damy i członkowie stowarzyszeń śpieszą tłumnie na miejsce egzekucyi; czy może wydrzeć chcą nieszczęsnego ze szponów świeckiej sprawiedliwości? O nie, bynajmniej. „Umieraj, Ryszardzie, umieraj bracie nasz, to najpiękniejszy dzień twego życia”, a i on sam, cokolwiek niepewny, osłabiony wzruszeniem, powtarza za nimi: „To najpiękniejszy dzień mego życia.” I kładą głowę jego na rusztowaniu, a bracia jego, członkowie stowarzyszeń i dobroczynne damy, patrzą z zachwytem, jak głowa ta, odcięta nożem gilotyny, stacza się po stopniach szafotu. Prawda, że to charakterystyczne, a fakt to zupełnie prawdziwy, który zaszedł niedawno w naszym wieku, opisano go w osobnej broszurze, którą stowarzyszenia protestanckie przełożyły na różne języki i rozpowszechniano ją wraz z dziennikami. W ten sposób dostała się do rąk moich. U nas wprawdzie nie mordują ludzi wśród takich okoliczności, ale za to mamy, jak już wyżej wspomniałem, nasze własne, narodowe, rosyjskie bicie. Jest śliczny wiersz Niekrasowa, bardzo znamienny. Rosyjski chłop bije konia, to takie nasze, któż tego nie widział. Biedne zwierzę, obarczone ciężarem nad siły, ugrzęzło w błocie i nie może ruszyć z miejsca, chłop bije go zapamiętale, bezrozumnie, siecze go po oczach, po jego biednych, smutnych oczach, wie, że zwierzę ruszyć nie jest w stanie, ale bije, siecze bez ustanku. „Zdychaj, a ciągnij”; bije go po jego biednych, łzawych oczach i zwierzę ostatnim wysiłkiem szarpie się i wyciągnęło wóz i poszło dalej drżące, zataiwszy oddech, poruszając się bezładnie, dzięki tylko sile nabytego rozpędu. Prawdziwie i strasznie oddał to Niekrasow; ale to tylko koń; konia na to ma człowiek, aby miał kogo siec. Nasi potrafią i lepiej. Wszak Tatarzy zostawili nam knut w dziedzictwie. Można przecie siec i ludzi. Naprzykład pewna inteligentna, wykształcona para, siekła własne dziecko, córeczkę siedmioletnią, siekli ją rózgami, mam to zapisane z najdrobniejszymi szczegółami. Ojciec używał rózgi z kolcami, to się lepiej czuje. A trzeba ci wiedzieć, że są usposobienia, które w miarę bicia rozgrzewają się, zapalają za każdem uderzeniem, dochodzą do namiętności, biją minutę, dwie, trzy, pięć, dziesięć minut, dziecko krzyczy, wreszcie słabnie i krzyczeć już nie może. Sprawa przyszła przed sąd, rodzice najmują adwokata. Niedarmo lud nasz nazywa adwokata „abłakat” (przedajne sumienie).
Adwokat podniósł wrzawę w obronie swojego klijenta; sprawa taka prosta, zwyczajna, familijna, ojciec skarcił dziecko, czyż nie wstyd sprawę taką wytaczać przed sądem. Sędziowie przysięgli, zupełnie przekonani, uniewinniają dręczyciela, publiczność wyje z zachwytu z powodu tak sprawiedliwego wyroku. Szkoda, że mnie tam nie było, zaproponowałbym składkę na stypendyum imienia tego wzorowego ojca. Piękny obraz. Prawda? Ale mam jeszcze lepszy; dużo, dużo dokumentów udało mi się zebrać z życia naszych rosyjskich dzieci. Pewni rodzice, ludzie ze sfer inteligentnych, wykształceni, cywilizowani, znienawidzili własne dziecko, pięcioletnią dziewczynkę. Wspominałem ci już, że są usposobienia, znajdujące specyalną przyjemność w dręczeniu dzieci. Poza tem w stosunku do ludzi dorosłych mogą być uprzejmi, delikatni, ogładzeni, jak przystało na ludzi cywilizowanych, przejętych europejską kulturą. Dzieci tylko dręczyć potrafią, to jest ich sposób lubienia dzieci. Właśnie ta zupełna bezbronność, anielska ufność i łatwowierność, jaką tu spotykają, rozbudza w nich zwierzęce instynkty. Bo w każdym człowieku tai się zwierz złości i pożądania, zwierz spuszczonych z łańcucha żądz i chorób nabytych w rozpuście, taki zwierz budzi się i rozżera widokiem krwi i krzykiem dręczonych ofiar. Ową biedną pięcioletnią dziewczynkę poddawali ci dobrze wychowani rodzice wszelkiego rodzaju torturom. Bili ją bez żadnej przyczyny, deptali nogami, tak, że całe ciało pokryte było czarnymi sińcami, zamykali w zimne, mroźne noce w miejscach ustępowych na kilka godzin, utrzymując, że nie jest dość porządną i t. p. I to matka robiła, własna matka, i zdolna była zasypiać spokojnie przy rozpaczliwych krzykach biednego dziecka, zamkniętego w nikczemnym, smrodliwym zakątku. Zastanów się teraz, co mogło czuć takie biedne, bezradne stworzenie, nie będące jeszcze w stanie zrozumieć, co się z niem dzieje. Jak tłukło się drobnymi rączynami w dziecinną wątłą pierś, wzywając Boga na pomoc. Czy wytłómaczysz mi teraz, bracie ty mój, pokorny i słodki sługo Boży, na co i po co potrzebne są takie potworności? Czy wistocie po to, aby się człowiek nauczył odróżnić zło od dobra?
— I po co? po co to piekielne poznanie zła i dobra, jeżeli się ma ono nabywać takim kosztem, cały bezmiar poznania nie opłaci owych rozpaczliwych łez dziecka, wzywającego napróżno pomocy. Ty cierpisz, Alosza, słuchając takich opowiadań, to nad twoje siły. Jeżeli chcesz — przestanę.
— To nic, ja chcę cierpieć, — wyszeptał z trudem Alosza.
— Jeszcze jeden, jeden ci tylko przytoczę przykład, bardzo charakterystyczny, fakt, którego opis czytałem w jednym z naszych roczników archiwalnych w „Ruskiej Starinie”. Działo się to w pełnym rozkwicie chłopskiej pańszczyzny, gdzieś w początku XIX-go stulecia. Żył wówczas na wsi pewien generał, z rodziny ziemiańskiej, skoligacony z najbogatszem obywatelstwem okolicznem. Należał on do licznych tych, którzy przekonani byli, że mają najpełniejsze prawo życia i śmierci nad swymi poddanymi. Dużo takich było wówczas w Rosyi. Żył więc ów generał w swoim majątku, liczącym dwa tysiące dusz (poddanych). Uboższych sąsiadów traktował z góry, uważając ich za swoich pieczeniarzy i błaznów, trzymał niezmiernie liczną psiarnię do polowania i całe setki psiarczyków umundurowanych i konnych.
Otóż jedno z dzieci, będących na służbie, chłopak ośmioletni, skaleczył kamieniem w nogę ulubioną charcicę pana generała. — „Cóż to, pies mój kuleje?” — woła grzmiącym głosem samowładca — objaśniają mu przyczynę.
„Któryż, to chłopak? brać go!” — brzmi rozkaz, — i biorą dzieciaka, zamykają go na całą noc w jakiejś piwnicy. Rankiem, skoro świt, wyjeżdża generał na polowanie. Wsiadł na konia, dokoła niego goście, rezydenci, służba, leśnicy, dojeżdżacze, wszystko konno, dalej sfory psów gończych. — Wyprowadzają chłopca, ranek jesienny, dżdżysty, chłodny, dzień bardzo dobry do polowania. Generał rozkazuje rozebrać chłopca do naga, dzieciak drży oszołomiony, prawie bezprzytomny ze strachu. — „Gonić go”, — komenderuje generał, „biegaj! biegaj!” — wołają psiarki i dojeżdżacze, i chłopak biegnie. — „Huź! ha! huź! ha!” — krzyczy generał i wypuszczają na chłopca wszystkie psy, spuszczone ze smyczy; rozszarpały go psy w oczach matki, rozszarpały na strzępki dzieciaka.
Generała wzięli pod kuratelę. A ty, jak myślisz, Alosza, rozstrzelać takiego, co? Mów, Alosza.
— Rozstrzelać! — szepnął, blady, jak ściana, Alosza, krzywiąc usta dziwnym jakimś uśmiechem i podnosząc nieśmiały wzrok na brata.
— Brawo! — zawołał w ekstazie Iwan — brawo! — Ty, słodki kleryk, rozstrzelać każesz. — A widzisz! taki to szatan czai się i w tobie, Aleksy Karamazow.
— Powiedziałem głupstwo — ale...
— Otóż to! — pochwycił Iwan — to ale... pamiętaj, Alosza, że głupstwa potrzebne są na świecie, bez takich głupstw wiele rzeczy wcaleby nie zaszło, możeby się wogóle nic na świecie nie zrobiło. Wiem, co wiem.
— Cóż ty wiesz?
— Ja nie rozumiem nic, — mówił dalej Iwan, jakby w gorączce, — ja nie chcę nic rozumieć, dawno już przestałem rozumieć. Trzymam się tylko faktów i postanowiłem przy nich zostać.
— Dlaczego trzymasz mnie tak długo w niepewności, powiedz raz, co masz powiedzieć, — zawołał Alosza prawie z goryczą.
— Powiem! o! powiem, do tego przecież zdążam, — odrzekł Iwan, — zanadto mi jesteś drogi, abym cię chciał utracić; nie odstąpię cię twemu starcowi Zosimie.
Iwan zamilkł na chwilę, a twarz jego stała się bardzo posępna.
— Słuchaj — mówił dalej, — wspomniałem tylko o cierpieniach dzieci, aby rzecz moją bardziej uwydatnić, o innych łzach ludzkich, któremi ziemia nasza przesiąknięta jest nawskroś, nie powiem już ani słowa. Robak jestem i przyznaję w najgłębszej pokorze, że nie rozumiem i nie zrozumiem nigdy, dlaczego życie nasze jest takie, a nie inne. Człowiek, oczywiście, sam sobie winien, dano mu raj na ziemi, a on zapragnął swobody i wykradł ogień z niebios, wiedząc z góry, że ściąga na siebie nieszczęście, zatem żałować go nie należy. Prosty mój, marny, Euklidowski rozum, mówi mi tylko: na ziemi jest cierpienie, a winnych właściwie niema — i wszystko wypływa logicznie jedno z drugiego. Cóż ztąd? cóż mi ztąd, że to wszystko wiem, kiedy ja się na świat tak stworzony zgodzić nie mogę. Ja domagam się zadośćuczynienia, i to nie gdzieś, kiedyś, tam, w przyszłem życiu, ale tu, na ziemi, koniecznie je widzieć muszę. Muszę je widzieć sam, a gdybym umarł przedtem, pragnę być wskrzeszony, aby to jednak ujrzeć, inaczej czułbym się skrzywdzonym. Nie zgadzam się na to, aby cierpienie moje służyło jako nawóz dla użyźnienia jakiejś przyszłej harmonii. Ja widzieć muszę czasy, w których trwożliwa łania uśnie spokojnie obok lwa drapieżnego, a morderca trzymać będzie w objęciach ofiarę swoją, gdy wszystko zleje się w ogólnej harmonii i przebaczeniu, a wszyscy zrozumieją, dlaczego działo się to wszystko, co się działo. Ale wtedy jeszcze sprawa cierpień dziecinnych byłaby dla mnie niepojętą i nierozwikłaną zagadką i nie zrozumiałbym nigdy, dlaczego i one także przyczyniać się miały do użyźnienia jakiejś przyszłej szczęśliwości.
Rozumiem, że jeśli ludzie solidarni są w grzechu, to podobnaż solidarność panować powinna i w zadośćuczynieniu za grzech, ale solidarności tej nie uznają dla dzieci. Jeśli prawdą jest, że i one odpowiadać muszą za grzechy ojców swoich, to prawda ta jest nie z tego świata i dla mnie niepojęta. Może wprawdzie utrzymywać jaki błazen, że dzieci także dorosną kiedyś, grzeszyć będą, zatem i one powinny być karane, ale wszakże ten ośmioletni chłopak nie dorósł, zaszczuli go psami, gdy był jeszcze dzieckiem, cóż z takim począć? O! Alosza mój, nie mam zamiaru bluźnić, wyobrażam sobie doskonale, jaki dreszcz powszechnej radości przeniknie świat cały w chwili, gdy wszystko na niebie i na ziemi zleje się w jeden pochwalny hymn, i wszystko, co kiedy żyło i żyć będzie, zawoła chórem „sprawiedliwe są zrządzenia Twoje, Panie, bo odkryłeś nam wreszcie ścieżki twoje”. I wtedy matka zamordowanego dziecięcia zespoli się uściskiem z mordercą i wszystko troje zawoła jednym głosem: „Sprawiedliwe są zrządzenia Twoje, o Panie”. I wszystko będzie już wówczas zbadane i wyjaśnione. — Otóż widzisz, ja takiego rozwiązania przyjąć nie mogę i zastrzegam się przeciw niemu i protestuję, dopóki jeszcze żyję na ziemi.
Ja nie chcę, żeby matka przebaczała katowi swego dziecięcia, ona niema prawa przebaczać, niech mu daruje własne łzy swoje i macierzyńskie cierpienia, ale nikt i nic nie daje jej prawa przebaczać mordercy tortur zadanych jej dziecku, a jeśli niema przebaczenia, gdzież owa harmonia? A czyż jest istota, któraby takie rzeczy przebaczyć mogła? Nie chcę powszechnej harmonii, jeśli ma być kupiona takim kosztem, cała ta harmonia nie warta owych łez, i cierpień dziecięcych. Zresztą może być, że ja jestem w błędzie, ale ja chcę przy błędzie moim pozostać. Niczemu nie zaprzeczam, tylko twierdzę, że ta przyszła ogólna szczęśliwość za drogo jest oceniona na moją kieszeń i dlatego udziału w niej brać nie chcę i bilet wejścia zwracam. Uważasz, zwracam bilet, bo jestem człowiek uczciwy, a cena dla mnie za droga.
— Ależ to bunt! bracie, — zauważył cicho Alosza.
— Bunt? Nie chciałbym od ciebie słyszeć tego słowa, buntem przecież żyć nie można, a ja żyć chcę. Zresztą, powiedz, gdybyś mógł stworzyć i zapewnić ludziom sam tę powszechną ogólną szczęśliwość, dla której jednak niezbędne byłoby i konieczne zadręczenie jednej tylko sieroty, choćby takiego oto biednego dziecka, torturowanego przez własnych rodziców, czy zgodziłbyś się za taką cenę zostać architektem szczęśliwości, okupionej cierpieniem choćby tej jednej tylko istoty?
— Nie, nie zgodziłbym się — odrzekł Alosza.
— A czy przypuszczasz, że ludzie, dla którychbyś zgotował ową szczęśliwość, zgodziliby się przyjąć ją i korzystać z niej wieki całe, korzystać ze szczęścia, opartego na niewinnie przelanej krwi zamordowanego dziecka.
— Nie, i tego nie przypuszczam — odparł Alosza, którego oczy błysnęły nagle. — Ale sam pytałeś przed chwilą, czy jest na świecie istota, któraby mogła i miała prawo przebaczyć wszystko i za wszystkich? Zapomniałeś, bracie, że jest ktoś, co ma do tego prawo, bo sam przelał krew niewinną, za wszystko i za wszystkich. Zapomniałeś o Nim, do którego i dziś w każdej chwili zawołać możesz „Panie! sprawiedliwe są zarządzenia Twoje i drogi Twoje”.
— Nie, bracie, nie zapomniałem o Nim, o Tym Jedynym bezgrzesznym i o Jego niewinnie przelanej krwi. Nie, nie zapomniałem. Dziwno mi, tylko, żeś tak późno dopiero wspomniał o Nim, bo zwykle twoje „wszystkie spory i dysputy” od Niego się zaczynają i zasłaniają się Jego imieniem. A czy wiesz, że ja napisałem na ten temat poemat cały.
— Ty napisałeś poemat? — pytał zdziwiony Alosza.
— Nie, właściwie nie napisałem, — uśmiechnął się Iwan. — W życiu swojem nie skleiłem dwóch wierszy, ale poemat ten wyśniłem, wymarzyłem, mam go w głowie. Mógłbym ci go w każdej chwili przeczytać, właściwie wypowiedzieć, gdybyś chciał posłuchać.
— Ale owszem, posłucham chętnie.
— Poemat mój nazywa się „Wielki Inkwizytor”.
Iwan Fedorowicz rozstawszy się z Aloszą, udał się do domu ojca. Po drodze zauważył, że napada go jakaś dziwna, niewytłómaczona, a z każdą chwilą rosnąca troska. Nie to było dziwne, że doświadczał tego uczucia, zdarzało mu się to przecie i dawniej, ale, co mu najbardziej ciężyło, to, że nie mógł sobie zdać sprawy, na czem troska owa polega. Przechodził myślą rozmaite przyczyny, które stan ów wywołać mogły, rozumiał, że wzruszyła go rozmowa z Aloszą, w której on, co milczał lata całe, raczył wreszcie przemówić i wypowiedział tyle, jak mu się zdawało, błahych niedorzeczności. A przecież to nie to. I nie obawa przed nieznaną przyszłością, w którą zamierzał się rzucić, zrywając ze wszystkiem, co go dotąd wiązało. Napróżno szukał przyczyn, wyjaśniających mu stan jego ducha, nic znaleźć nie mógł. Postanowił wreszcie wcale nie myśleć. Ale i to go nie zaspokoiło. Najbardziej mu to dolegało, że owa dokuczliwa i dręcząca troska, miała jakiś charakter czysto zewnętrzny. Było to wrażenie, jakie się ma, gdy się o czemś zapomniało, a mimo to, ma się to wciąż w pamięci, przy najbardziej ożywionej rozmowie lub pochłaniających zajęciach. Stoi to wciąż przed oczyma i niepokoi, jak upuszczona chustka lub książka, wyjęta z szafy. Uczucie dziwnie draźniące, a niedające się jasno określić.
Wreszcie Iwan Fedorowicz doszedł do domu swego ojca, zawsze równie rozdraźniony i niespokojny i na piętnaście może kroków przed bramą uświadomił sobie nagle, co było przyczyną jego niepokoju. Na ławeczce przed bramą siedział lokaj Smerdiakow, używając wieczornego chłodu. Od pierwszego wejrzenia, rzuconego na niego, pojął naraz Iwan, że nie kto inny, tylko ten oto człowiek jest tem czemś, co tkwi w jego duszy i powoduje całą jego troskę, bo dusza jego znosić go nie może. Naraz stało mu się wszystko zupełnie jasnem. Przypomniał sobie, że od chwili, gdy Alosza opowiedział mu spotkanie swoje ze Smerdiakowem, coś złowrogiego i posępnego wżarło się w jego serce i wywołało w nim głuchy gniew. Potem, w czasie długiej rozmowy z Aloszą, postać Smerdiakowa usunęła się w cień, jakgdyby przyczajona gdzieś na dnie jego duszy, w czasie jednak powrotu do domu, zapomniane wrażenie zaczęło znów wychodzić na jaw, wysuwając się na pierwszy plan. „Jakim sposobem ten podły łajdak może mnie do tego stopnia obchodzić”, — myślał z gniewem Iwan. Rzeczywiście, w ostatnich czasach, a zwłaszcza w ostatnich dniach, Iwan uczuwać zaczął dziwną niechęć do Smerdiakowa, zaczął go prawie nienawidzieć. A jednak w pierwszych czasach pobytu jego w domu ojcowskim, postępował zupełnie inaczej. Smerdiakow wydał mu się ciekawym, a nawet bardzo oryginalnym typem. Rozmawiał z nim chętnie i upoważnił do pewnego rodzaju poufałości. Dziwiły go wprawdzie pewne, jakby chwilowe, zboczenia, a raczej jakiś niepokój wewnętrzny, trapiący widocznie nieustannie tego człowieka. Roztrząsał z nim jednak niektóre kwestye filozoficzne i bawił się jego uwagami na temat np. stworzenia świata i wątpliwości, jakie mu się pod tym względem nasuwały, dostrzegł jednak wreszcie, że nie chodzi tu bynajmniej o żadną filozofię, i że na dnie wszystkiego tkwi w nim przedewszystkiem bezwzględny egoizm i obrażona miłość własna. Nastąpiły później rodzinne sceny w domu Karamazowych, gwałtowne spory o Gruszę, o Dymitra. Smerdiakow brał w tem wszystkiem żywy udział, nie można się jednak było domyśleć, czego się tu właściwie spodziewa dla siebie i czego pragnie. Zadawał niekiedy pytania napozór nielogiczne i bez związku, potem milkł nagle i nikt nie mógł odgadnąć, do czego te pytania prowadziły. Wszystkie te spostrzeżenia, razem wzięte, zrażały Iwana do Smerdiakowa, a przedewszystkiem drażnił go poufały ton i szczególniejszego rodzaju zaufanie, jakiem go ten zaczął obdarzać. Nie uchybiał wprawdzie nigdy należnym mu względom, ale stanął z nim na takiej stopie, jakgdyby panowało między nimi tajemnicze porozumienie i solidarność w czemś, wiadomem tylko im obu. I teraz Iwan przejść chciał obok Smerdiakowa, nie zwróciwszy na niego uwagi, ale ten podniósł się z ławki na jego widok, i po tym jednym ruchu poznał Iwan, że Smerdiakow czeka na niego umyślnie i chce mu coś powiedzieć. Mimowoli zatrzymał się, zły sam na siebie, i ze wstrętem i odrazą spojrzał na Smerdiakowa, nie mogąc jednak przejść mimo. Ten patrzył na niego, przymrużywszy znacząco swe oko, jak gdyby chciał mu powiedzieć: „Nie przejdziesz ty, nie pogadawszy ze mną, bo dwaj rozumni ludzie mają sobie zawsze coś do powiedzenia”.
Iwan Fedorowicz zadrżał.
— Precz łotrze! Czy masz mnie za swoją kompanię, durniu! — przemknęło mu przez głowę, ku największemu jednak swemu zdziwieniu nie wypowiedział wcale tych słów, ale zupełnie co innego.
— Czy ojciec śpi? czy się zbudził? — spytał zupełnie spokojnie, i sam nie wiedząc dlaczego to robi, usiadł na ławce.
Smerdiakow stał naprzeciw i patrzył na niego wyzywająco, prawie surowo.
— Śpi jeszcze, — odparł Smerdiakow takim tonem jakby chciał dodać: „a co, widzisz żeś pierwszy do mnie przemówił”. — Bardzo się panu dziwię — mówił dalej, przymykając zwolna powieki i rysując końcem lakierowanego trzewika rozsypany po ścieżce piasek.
— Czegóż się to dziwisz? — spytał porywczo Iwan, a jednocześnie uczuł z odrazą, że jest niesłychanie ciekawy, co mu powie Smerdiakow i że nie odejdzie ztąd, póki się tego nie dowie.
— Czemu pan nie jedzie do Szeremaszny? — odpowiedział Smerdiakow, mrużąc porozumiewawczo lewe oko, jakby chciał dodać: „sam wiedzieć musisz, jeśliś rozumny człowiek, dlaczego powinieneś wyjechać” — uśmiechnął się przytem znacząco.
— Czegóż to mam jechać do Czeremaszny? — pytał zdziwiony Iwan. Smerdiakow milczał chwilę.
— Przecież sam Fedor Pawłowicz prosił tak pana o to — dodał niedbale, jakby nie przywiązując żadnej wagi do tej odpowiedzi.
— Mów-że raz, do trzystu dyabłów, czego ci trzeba! — krzyknął gniewnie Iwan, przechodząc nagle od uprzejmości do grubiaństwa.
— Nic mi nie trzeba, tak tylko wypadło z rozmowy — rzucił Smerdiakow.
Nastąpiło milczenie, trwające blizko minutę. Iwan czuł, że powinien zostać i zgromić surowo Smerdiakowa. Ten zaś stał przed nim, jakby na to tylko oczekiwał.
W końcu Iwan zrobił ruch, jakby chciał wstać z ławki, ale Smerdiakow podchwycił natychmiast sposobność i zaczął mu się zwierzać.
— Jestem w bardzo przykrem położeniu — mówił, cedząc powoli słówko po słówku. — I sam niewiem, jak sobie poradzić.
Przy tych słowach westchnął, a Iwan usiadł znów na ławce.
— Oni obaj są jak dzieci, jak małe chłopaki, sam nie wiem, co z nimi począć — mówił dalej Smerdiakow. — Pan wie, że mówię to o pańskim ojcu i o panu Dymitrze. Ot teraz np., ojciec pański wstanie i pocznie zaraz pytać. A gdzie ona? Czemu nie przyszła? Niby Agrafia Aleksandrówna. I tak do północy, a nawet i po północy. A gdy nie przyjdzie (a ona, zdaje się, niema wcale zamiaru przyjść), to jutro znów rzuci się na mnie Fedor Pawłowicz i znów pytać zacznie „czemu nie przyszła?” tak, jakby to była moja wina, że ona nie przychodzi. A jeżeli przyjdzie, to pan Dymitr wpadnie tu natychmiast z pistoletem w ręku. „Ty kuchciku szelmowski”, pocznie krzyczeć na mnie, „jeśli nie dopilnujesz i pozwolisz jej tu przyjść, łeb rozwalę, na miejscu zabiję, zobaczysz”. Na drugi dzień znowu to samo, znów Fedor Pawłowicz męczyć mnie zacznie, czemu nie przyszła? dlaczego nie przyszła? kiedy przyjdzie? I pogniewa się na mnie, jakby to była moja wina, i tak z każdym dniem gorzej. Tamci kłócą się z sobą, a może się na mnie skrupić.
— A pocóżeś wmieszał się w nieswoje sprawy — przerwał gniewnie Iwan.
— Jak mogłem się nie wmieszać, kiedy oni sami mnie wplątali. Jeśli pan chce wiedzieć prawdę, to ja z początku nie odezwałem się ani słówkiem, ale oni sami zaczęli się mnie zwierzać i posługują się mną, jak swoim. Wciąż słyszę jedno i pewno się z tego rozchoruję, ot może być, że jutro dostanę długiego ataku.
— Co to ma znaczyć?
— Ataki epileptyczne trwają często długo, kilka godzin, a nawet i cały dzień. Raz, gdy upadłem na strychu, leżałem bezprzytomnie całe 3 dni, padaczka powracała wciąż. Wtedy Fedor Pawłowicz posłał po doktora Herzenszube, a ten przykładał mi lód do głowy, a także wewnętrzne zapisał mi lekarstwo.
— Przecież nie można wiedzieć z góry, kiedy przyjdzie atak epileptyczny. Jakże to możesz zapowiadać, że zachorujesz jutro i to na 3 dni — pytał ciekawie Iwan.
— Wiadomo, że tego nie można przewidzieć.
— Zresztą wtedy spadłeś ze strychu, więc to był wyjątkowy wypadek.
— Codzień chodzę na strych, więc mogę tam codzień upaść, albo może mi się to przytrafić w piwnicy.
Iwan popatrzył na niego długo.
— Pleciesz od rzeczy i trudno zrozumieć, o co ci chodzi. Ale czy nie zamierzasz ty jutro udawać poprostu choroby? — pytał Iwan głosem przyciszonym i jakby groźnym.
Smerdiakow patrzał w ziemię i przestępował z nogi na nogę, bawiąc się końcem buta. Po chwili podniósł głowę i spojrzał z uśmiechem na Iwana.
— A gdybym nawet rzeczywiście udał chorobę, a taką sztukę łatwo można urządzić, mając doświadczenie. To i cóż, miałbym przecie prawo ratować się w ten sposób. Bo gdyby Agrafia Aleksandrówna przyszła rzeczywiście do pańskiego ojca, to pan Dymitr nie mógłby się mnie czepić, wiedząc, że leżę chory, a inaczej gotów mnie zabić.
— Cóż u dyabła! — zawołał gniewnie Iwan, krzywiąc się z niesmakiem. — Cóż się tak trzęsiesz nad tem swojem życiem, na które nikt nie godzi. Chociażby Dymitr groził ci kiedy, to tylko słowa bez znaczenia, wiesz dobrze, że ci nic nie zrobi, zabije, być może, ale nie ciebie.
— Zabije on i mnie i to jak muchę — upierał się Smerdiakow. — A powtóre boję się, żeby mnie nie posądzano o konszachty z nim, gdyby się coś przytrafiło pańskiemu ojcu.
— Dlaczegóżby miano cię posądzać?
— A dlatego, że ja mu wydałem w sekrecie tajemnicę umówionych znaków.
— Jakie znaki? Komuś je wydał? tłómacz się jaśniej, do stu dyabłów.
— Muszę się przyznać, — mówił Smerdiakow, z pedantycznym spokojem, — że między mną a Fedorem Pawłowiczem są umówione znaki. Niewiem, czy pan zauważył, że od kilku dni Fedor Pawłowicz zamyka się w nocy na wszystkie zamki i nikogo do siebie nie puszcza, nawet Grigora Wasilewicza. Ja jeden mam wstęp do niego i pomagam mu przy rozbieraniu się, chociaż także nocuję w oficynie. Wszystko to dlatego, że ojciec wasz wyczekuje codzień przyjścia Agrafii Aleksandrównej i nie chce, aby mu kto wtedy przeszkodził. Czeka jej z dnia na dzień i jest formalnie pomieszany na tym punkcie! Mnie polecił czuwać codzień do północy, a gdy ją dostrzegę, dać mu znać, stukając trzy razy do okna. Oprócz tego, w razie, gdyby zaszło coś nadzwyczajnego, gdyby np. wpadł nagle Mitka, jak on go nazywa, to mam inne znaki umówione. Fedor Pawłowicz boi się bardzo pana Dymitra, dlatego myśli, że Grusza przyjść może tylko w sekrecie przed nim. Tymczasem te umówione znaki znane są teraz i p. Dymitrowi.
— Jakim sposobem?
— Ja mu je odkryłem.
— Jak śmiałeś?
— Wydałem je ze strachu. Jakżebym ośmielił się ukrywać coś przed Dymitrem Fedorowiczem, który codzień nalegał mnie. „Ty mnie, powiada, oszukujesz, ty przedemną coś ukrywasz, ręce i nogi ci połamię.” Tak tedy wydałem mu te znaki, żeby się przekonał, że mu wszystko donoszę i nie oszukuję go.
— Ale pamiętaj, że gdyby Dymitr chciał skorzystać z tej wiadomości i próbował dostać się tu w nocy, ty nie odważ się go wpuszczać.
— A jeżeli będę miał właśnie wtedy atak epileptyczny, jakże go będę mógł wtedy nie wpuścić, a i tak nie wiem, czybym się ośmielił stawić opór takiemu zawziętemu człowiekowi.
— Cóż u dyabła, zkądże ty masz taką pewność, że przyjdzie na ciebie atak epileptyczny? Drwisz ze mnie, czy co?
— Jakżebym śmiał drwić. Nie do śmiechu mnie teraz, kiedy w ciągłym strachu żyję. Mam przeczucie, że dostanę ataku; to można przeczuć i jestem pewien, że przyjdzie.
— A choćbyś i dostał ataku, może cię wtedy zastąpić Grigor, a on już z pewnością Dymitra nie wpuści.
— Kiedy, bo widzi pan, ja Grigorowi umówionych znaków wydać nie mogę bez wiedzy Fedora Pawłowicza, a przytem Grigor teraz także jakiś nieswój i Marta leczy go swojem lekarstwem, t. j. ziołami, których sekret sama tylko zna. Zioła to bardzo mocne, a gdy się oboje napiją, bo i ona pije dla kompanii, to walą się jak kłody i śpią jak zabici; z pewnością też nie usłyszą, gdyby kto wchodził.
— Cóż to za brednie opowiadasz mi. Wygląda to, jakbyś wszystko umyślnie ukartował! Tobie ma przyjść na zawołanie atak epileptyczny, ci tam znowu leżeć mają bez pamięci, cóż to wszystko znaczy? — zawołał Iwan, groźnie marszcząc brwi.
— Dlaczegóżbym ja miał coś umyślnie układać, kiedy to wcale nie odemnie zależy, a od Dymitra Fedorowicza. Nie mogę przecież przewidzieć, co mu na myśl przyjdzie i co zechce zrobić, a ja go przecież umyślnie na ojca nie nasyłam.
— A pocóż ma Dymitr przychodzić tutaj, a jeszcze ukradkiem, skoro, jak sam twierdziłeś, Grusza tu wcale nie przyjdzie, jak się to staremu marzy — mówił Iwan, blady z gniewu. — Gadaj mi zaraz, jakie masz myśli ukryte?
— Przecież pan sam dobrze wie, po co tu pan Dymitr może przyjść, i niepotrzeba tu żadnych myśli ukrytych. A po co wpadł wczoraj, szukając Gruszy po wszystkich pokojach? Skoro się dowie, że ja leżę chory i nie mogę mu o niczem donosić, wpadnie tu sam, żeby się osobiście przekonać. W dodatku wie on doskonale, że Fedor Pawłowicz trzyma pod poduszką wielką kopertę zapieczętowaną trzema pieczęciami, w której znajdują się trzy tysiące rubli; na kopercie zaś stoi napis, umieszczony własną ręką Fedora Pawłowicza: „Mojemu aniołowi, Gruszeńce, jeśli zechce przyjść”. Kopertę tę trzyma już dawno pod poduszką, a parę dni temu dopisał na niej jeszcze: „Dla mego kurczątka”.
— Brednie! — krzyknął Iwan z wściekłością prawie. — Dymitr nie będzie kradł pieniędzy ojcowskich i ojca dla pieniędzy nie zamorduje. Może go zabić w przystępie zazdrości o Gruszę, ale nigdy dla pieniędzy.
— Pan Dymitr ogromnie teraz potrzebuje pieniędzy, pan nawet nie domyśla się, jak bardzo ich potrzebuje — zauważył Smerdiakow, z wielkim spokojem i nadzwyczajną pewnością siebie. — Przytem on uważać będzie te trzy tysiące jako swoją własność. Sam mi nieraz mówił, że mu ojciec jeszcze tyle winien; a przytem trzeba wiedzieć, że jeżeli Agrafia Aleksandrówna zechce, to wyda się za Fedora Pawłowicza, a ona może zechcieć, a choć ja mówię, że nie przyjdzie tu, to kto wie, czy się jej nie zachce zostać naprawdę panią Karamazow.
Za pana Dymitra nie pójdzie, bo wie, że pieniędzy nie ma, ale za Fedora Pawłowicza — to co innego; sam słyszałem, jak rozmawiała o tem ze swoim kupcem, tym Samsonowem; śmieli się oboje i mówili, że byłby to wcale nie głupi interes. A gdyby się tak stało, to wtedy ani pan, ani bracia pana, Dymitr Fedorowicz i Aleksy Fedorowicz, nie dostaliby nic po ojcu, bo Agrafia Aleksandrówna przepisze zaraz na swoje imię cały majątek Fedora Pawłowicza i wszystkie kapitały. A przeciwnie, gdyby ojciec panów umarł bezżenny, to każdemu z synów zostawi po czterdzieści tysięcy, nawet panu Dymitrowi, którego tak nienawidzi.
Coś, jakby nerwowe drganie, przebiegło po twarzy Iwana Fedorowicza.
— Pocóż to radzisz mnie jechać teraz do Czeremaszny? — pytał z tłumionym gniewem — co chcesz przez to powiedzieć? Czy się tu na co zanosi?
— A właśnie — cicho, ale dobitnie potwierdził Smerdiakow, patrząc uważnie na Iwana.
— Co właśnie? — spytał Iwan, hamując się z trudnością, a w oczach jego błysnął gniew.
— Mówię tak, bo mi pana żal. Na pańskiem miejscu rzuciłbym wszystko i nie mieszałbym się do takich interesów. I po co panu tu siedzieć? — pytał Smerdiakow, patrząc prosto w oczy Iwana, poczem obaj zamilkli na chwilę.
— Z ciebie, jak widzę, całkowity idyota i skończony szubrawiec — sarknął gniewnie Iwan, powstając z ławki i kierując się do drzwi wchodowych; ale w tej chwili stało się z nim coś dziwnego. Zatrzymał się nagle i zwróciwszy się w stronę Smerdiakowa, zacisnął pięście i przez jedną chwilę, krótkie mgnienie oka, miał szaloną chęć rzucić się na niego i powalić na ziemię. Tamten zauważył ten ruch i cofnął się całem ciałem w tył. Chwila jednak przeszła bez szkody dla Smerdiakowa, Iwan zaś zawrócił się bez słowa i wstępować zaczął na ganek.
— Jutro rano jadę do Moskwy, ot i wszystko — objaśnił nagle Iwan. Nieraz potem dziwił się, jakim sposobem i zkąd przyszło mu na myśl zawiadamiać o zamiarach swoich Smerdiakowa.
— To i lepiej — podchwycił ten — tego się właśnie spodziewałem, tylko, że i w Moskwie mogą pana niepokoić telegramami, w razie, gdyby się coś zdarzyło.
Iwan Fedorowicz zatrzymał się znowu i spojrzał badawczo na Smerdiakowa, ale w tym zaszła nagła zmiana. Dotychczasowy ton niedbałej poufałości znikł gdzieś bez śladu, natomiast twarz jego i postawa wyrażały natężoną uwagę i oczekiwanie, połączone z nieśmiałą uniżonością. „Czy nie powiesz mi coś jeszcze? czy nie dodasz czego?”, zdawał się mówić wzrok jego, wpatrzony w Iwana.
— A cóż to! czy i z Czeremaszny nie mogą mnie tak samo wezwać!? — krzyknął Iwan, sam nie wiedząc dlaczego głos podnosi.
— Z pewnością, że i w Czeremasznie mogą pana niepokoić — szepnął Smerdiakow, nie spuszczając oczu z Iwana.
— Tylko, że z Moskwy dalej, oszczędzasz więc widocznie moją kieszeń, nastając na wyjazd do Czeremaszny.
— Właśnie tak — wycedził niedbale Smerdiakow, cofając się nieznacznie w tył, jakby się chciał uchylić, w razie, gdyby się Iwan na niego rzucił. Ale ten roześmiał się tylko na głos, ku wielkiemu zdziwieniu Smerdiakowa, a śmiech ten brzmiał jeszcze długo, wtedy jeszcze, gdy Iwan znikł za drzwiami ganku. Ktoby patrzył wówczas na jego twarz, nie dojrzałby wcale na niej wesołego wyrazu, usprawiedliwiającego ten śmiech, a i on sam nie umiałby sobie zdać sprawy, co się z nim właściwie dzieje. Szedł jak w gorączce.
Wszedłszy do sali jadalnej, Iwan obaczył ojca, siedzącego przy stole. Machnął gniewnie ręką i zawołał: „Idę prosto do siebie, proszę mnie nie zatrzymywać”. I przeszedł mimo, starając się nie patrzyć na Fedora Pawłowicza. Nienawidził w tej chwili starego i nie umiał tego ukryć. To też takie bezceremonialne okazanie niechęci było u niego czemś tak niezwykłem, że Fedor Pawłowicz uczuł się zdziwiony. Czekał on rzeczywiście na syna, chcąc podzielić się z nim jakąś wiadomością, widząc się tak jednak straktowanym, zamilkł i powiódł tylko drwiącym wzrokiem za odchodzącym.
— On co taki? — spytał Smerdiakowa, który w ślad za Iwanem wkroczył do sali.
— A gniewa się, kto go wie, czego — odparł tamten z przekąsem.
— A niech się złości zdrów, a ty podawaj prędko samowar, a sam się wynoś. A co tam, czy nie słychać co nowego?
I rozpoczęły się pytania, na które przed chwilą właśnie żalił się Smerdiakow Iwanowi.
W pół godziny potem w domu było ciemno, drzwi zaryglowano i tylko zwaryowany starzec chodził niecierpliwie po sali, oczekując umówionych znaków, t. j. stuknięcia w okiennice, i zaglądał wciąż w ciemne okna, za któremi panowały pustka i noc.
Późno już było, gdy się Iwan położył, a i on także zasnąć nie mógł, pogrążony w myślach. Trudnoby było w tej chwili zajrzeć do tej duszy, bo to, co się w niej działo, nie było myśleniem, a raczej jakiemś chaotycznem kotłowaniem. Iwan czuł sam, że utracił w tej chwili realne podstawy rozumowania, a przytem przychodziły mu jakieś dziwne, nieoczekiwane pragnienia. Naprzykład uczuł naraz niewypowiedzianą ochotę wstać z łóżka i pójść do Smerdiakowa, aby go przyzwoicie nabić, za co jednak, sam nie wiedział. Chyba za to jedno, że nienawidził go w tej chwili, jak najgorszego wroga. Z drugiej strony ogarniała go jednocześnie tchórzliwa nieśmiałość i niemoc, od której tracił prawie fizyczne siły. Czuł ból głowy i zawrót w niej, coś wrogiego i nienawistnego gryzło mu duszę. Chwilami nienawidził nawet Aloszę za rozmowę, jaką z nim miał niedawno, nienawidził także samego siebie. O Katarzynie jakby zupełnie zapomniał, i sam się temu dziwił, bo pamiętał przecież, że gdy wczoraj, po rozmowie z nią, zapowiedział swój wyjazd do Moskwy, coś mu w duszy szepnęło: „nie wyjedziesz, i nie tak ci łatwo będzie oderwać się od niej, jak to fanfaronujesz”. Długo jeszcze, długo wspominał Iwan Fedorowicz tę noc, a wspominał ją ze szczególniejszą odrazą i wstrętem. Jedno, mianowicie, wparło mu się w pamięć, że wstawał parę razy, wychodził aż na schody i słuchał z natężeniem, co się dzieje tam, na dole, gdzie chodził jego ojciec. Wsłuchiwał się w te kroki uważnie, a zarazem trwożliwie, jakby się lękał, aby go kto nie złapał na tej czynności podsłuchiwania. Postępek ten nazywał i później, przez całe życie, najnikczemniejszym czynem, jakiego się kiedy dopuścił. Nasłuchiwał tak z biciem serca długo i ciekawie, a nie czuł w tej chwili najmniejszej urazy do ojca, tylko wielką, chorobliwą prawie, ciekawość, co też on robi w tej chwili. Wyobrażał sobie, jak chodzi, zagląda w ciemne okna, czekając na znaki, i robiło mu to szczególną przyjemność.
Gdy w końcu wszystko ucichło i Fedor Pawłowicz przestał chodzić, położył się też i Iwan, z mocnem postanowieniem zaśnięcia. Zasnął też istotnie i przespał całą noc spokojnie i bez marzeń, ale obudził się wcześnie, bo o siódmej zrana.
Za obudzeniem się, Iwan poczuł w sobie przypływ niepospolitej energii, zerwał się szybko i ubrał, a pierwszą myślą jego było zabrać się do pakowania rzeczy. Wyciągnął kuferek i torbę podróżną i zaczął układać odzienie. Bieliznę właśnie wczoraj odebrał od praczki, nic więc nie stawało na przeszkodzie. Iwan aż uśmiechnął się na myśl o nagłym swoim wyjeździe, w który wczoraj sam jeszcze nie wierzył; bo mimo, że zapowiadał go Katarzynie, Aloszy, a na ostatku Smierdiakowi, nie miał w gruncie najmniejszego zamiaru wykonać tej zapowiedzi. Właśnie co tylko skończył pakowanie kuferka, gdy weszła do pokoju Marta, zapytując, jak zwykle, czy będzie pił śniadanie u siebie, czy też na dole. Iwan zdecydował się na to ostatecznie i zeszedł na dół w usposobieniu rzeźwem, prawie wesół. Pozdrowił ojca z niezwykłą uprzejmością, zapytał go nawet o zdrowie, chociaż, co prawda, nie czekając na odpowiedź, zapowiedział, że za godzinę wyjeżdża już zupełnie, i poprosił o konie. Stary przyjął wiadomość o wyjeździe syna bez najmniejszego zdziwienia. Nie silił się bynajmniej na wyrażenie jakiegokolwiek żalu z powodu tego rozłączenia. Natomiast zakłopotał się bardzo na myśl, że ten nagły wyjazd psuje mu plany co do pośrednictwa Iwana w sprawie sprzedaży jednego z jego lasów.
— Czemużeś mi wczoraj nie powiedział, — zawołał na syna, — przygotowałbym wszystko i zajechałbyś do Czeremaszny zastąpić mnie przy tej sprzedaży, chociaż, co prawda, to i dziś jeszcze mógłbyś mi to załatwić. Proszę cię, zrób mi tę łaskę i zajedź tam po drodze, wszak to niewielkie zboczenie.
— Niemożliwe, pociąg do Moskwy wychodzi o godzinie siódmej wieczór, a do stacyi osiemdziesiąt wiorst.
— Więc pojedziesz tam jutro, a nie, to pojutrze, a dzisiaj jedź do Czeremaszny, trafia mi się doskonały kupiec na drzewo, a w dodatku nie tutejszy, nie boi się konkurencyi Masłowych. Tamci dawali mi zeszłego jeszcze roku tylko 8 tysięcy, a ten od razu na stół kładzie 11 tysięcy, a może da i 12. Zabawić ma tylko tydzień, niema więc czasu do stracenia. Jest tam, wprawdzie, jeden pop znajomy, który obiecał mi zająć się tym interesem, ale zawsze to nie to, co swój.
— To niech ojciec napisze do tego popa.
— Kiedy, bo widzisz, ten pop, to złoty człowiek, ale nie umie patrzeć, nie potrafi doglądać, uczciwy bardzo i powierzyłbym mu na słowo najznaczniejszą sumę, ale ma dziwne przyzwyczajenie, łże, powiadam ci, jak najęty. Niedawno np. opowiadał, że mu żona umarła, i że ożenił się z drugą, tymczasem nie było w tem i słowa prawdy, jego żona wcale nie umarła, żyje i ma się doskonale, i bije męża regularnie po trzy razy na dzień. Tak więc i teraz nie można być pewnym, czy to wszystko prawda o tym kupcu i czy on wistocie daje te 12 tysięcy, trzeba jechać na miejsce i przekonać się.
— Ja się tam na nic nie przydam, nie znam się na tego rodzaju interesach, i z pewnością nie dopatrzę.
— Poczekaj już, ja ci ułatwię, nie potrzebujesz na nic patrzeć, a tylko uważaj na Gorstkina, tak się nazywa ów pop. Brodę ma ryżą, długą, cieniutką, i na brodę jego tylko uważać trzeba. W oczy mu, broń Boże, nie patrz, po oczach nic nie poznasz, ciemna woda, kałuża. Ale, jeżeli brodę szarpie i mówi, niby ze złością, to znaczy prawda wszystko, interes czysty, jeżeli zaś tę swoją brodę gładzi, a uśmiecha się, to już na pewno łże. Otóż rozmówisz się z nim i dasz mi znać, a wtedy już ja sam przybędę jeśli jest po co.
— Niech ojciec daruje, doprawdy, nie mogę.
— Ach, Boże! nie mógłbyś to raz ojcu dogodzić, nie zapomniałbym ci tego. Do Wenecyi śpieszysz? Nie rozwali się ta twoja Wenecya przez dwa dni. Posłałbym może Aloszę, ale widzisz, on w takich sprawach do niczego, a ty mądry jesteś, oko masz, chociażeś dotąd jeszcze drzewem nie handlował. I cóż to trudnego dojrzeć tylko, czy popina szarpie bródkę, czy nie.
— Cóż to? Sam mnie ojciec pcha do tej przeklętej Czeremaszny, — krzyknął Iwan z gniewnym uśmiechem.
Stary nie zauważył, czy nie chciał zauważyć gniewnego tonu, a podchwycił tylko uśmiech.
— Więc jedziesz, co? Zgoda.
— Nie wiem, w drodze się to rozstrzygnie.
— Po co w drodze? możesz się przecie zaraz decydować. Zdecyduj się, gołąbku. Napiszę ci zaraz list do mego popa, a odpowiedź twoją on mi już sam przyśle i konie ci do stacyi da. Potem już cię zatrzymywać nie będę, leć sobie do swojej Wenecyi.
Stary był uradowany. Napisał natychmiast list do popa, posłał po konie, zakąskę kazał podać z koniakiem. Wogóle, gdy stary wpadał w dobry humor, stawał się nadzwyczaj wylany, dziś jednak, jakby się hamował i niewiele mówił, jakby mu brakowało tematu. Zauważył to Iwan. „Dokuczyłem mu widać porządnie”, — pomyślał. Gdy wreszcie konie już zajechały i przyszło do ostatniego pożegnania, Fedor Pawłowicz, jakby się opamiętał, rzucił się do uścisku, chcąc syna serdecznie pożegnać, ale Iwan, dostrzegłszy to, podał mu ostatecznie rękę, nie chcąc się wdawać w żadne zbyteczne, jego zdaniem, czułości.
— No! z Bogiem! z Bogiem! — wołał za nim stary, — a przyjedź jeszcze kiedy do mnie, zawsze rad będę, Bóg z tobą!
Iwan Fedorowicz wsiadł na tarantas.
— Bywaj zdrów, Iwan! a nie wspominaj mnie źle, — krzyknął jeszcze raz stary.
Wszyscy domownicy wyszli również na ganek, aby pożegnać odjeżdżającego, Grigor, Marta i Smerdiakow. Iwan dał każdemu z nich po 10 rubli. Smerdiakow wskoczył na stopień tarantasa, poprawiając coś w siedzeniu.
— Ot, widzisz, że jadę do Czeremaszny — rzucił mu nagle Iwan, a wyrwało mu się to tak niewiadomo zkąd, zupełnie, jak wczoraj, zaśmiał się przytem nerwowo. Nieraz potem wspominał ten śmiech i tę chwilę.
— Prawdę widać mówią ludzie, że miło jest pomówić z rozumnym człowiekiem, — odrzekł z naciskiem Smerdiakow. Tarantas ruszył, Iwanowi smutno było z początku na duszy, ale gdy znalazł się wśród rozległych pól na gościńcu, zrobiło mu się naraz lżej. Patrzył chwilę na zboże i drzewa zielone, na stada ptaków wędrownych, przelatujące mu nad głową, i uczuł się szczęśliwym, zawiązał rozmowę z powożącym chłopakiem, i prowadził ją z zajęciem. Po chwili zaprzestał, ale czuł, że i tak dobrze mu jest. Świeże, czyste, chłodne powietrze, orzeźwiało go i krzepiło. Stanęli mu na chwilę w oczach Katarzyna i Alosza, uśmiechnął się do nich cicho, potem zdmuchnął drogie widziadła, które rozwiały się w przestrzeni. „Przyjdzie jeszcze czas i na nich”, pomyślał. Przyjechał wreszcie na stacyę, gdzie miano zmienić konie. Wysiadł z tarantasu i rozpytywał się o odległość Czeremaszny, wydało mu się za daleko.
— Słuchaj, bracie, — spytał woźnicy — czy zdążyłbyś jeszcze na pociąg do Moskwy o siódmej wieczór.
— Akurat dojedziemy. Czy zaprzęgać?
— Zaprzęgać i to migiem, a czy nie będzie który z was w mieście, dziś lub jutro?
— Jakże nie, Mitry wybiera się.
— Chodź tu Mitry! A znasz ty Fedora Pawłowicza Karamazowa?
— Jakżeby nie. Znamy go tu wszyscy.
— No, to dam ci list. A masz tu na czarkę, bo on to cię tam nie koniecznie opatrzy.
— Wiadomo, że nie — zaśmiał się Mitry. — Bóg zapłać wielmożnemu panu, list oddam napewno.
O siódmej wieczór Iwan wsiadł do wagonu, jadącego do Moskwy. „Precz z oczu wszystko przeszłe, — pomyślał; — co było, skończone już i na wieki. Nie chcę już ani głosu, ani wieści z dawnego życia. Nowe życie, nowy świat! tam śpieszyć, a nie oglądać się za siebie. Ale zamiast radości, uczuł w duszy taki mrok, a w sercu jego zawyła taka rozpacz, jakiej w życiu jeszcze nie doznawał. Przedumał tak całą noc, nie zmrużywszy oka, dopiero o świcie, w Moskwie, przyszedł jakby do siebie.
— Podły jestem! — syknął przez zęby.
Po odjeździe syna Fedor Pawłowicz poweselał i czuł się szczęśliwy przez całe dwie godziny, popijając wciąż koniaczek. Naraz zdarzył się wypadek, bardzo, dla wszystkich nieprzyjemny. Oto Smerdiakow dostał epileptycznego ataku, schodząc do piwnicy i spadł po schodach, aż na dno, gdzie znaleziono go w kurczach i pianą na ustach. Szczęściem, Marta, znajdująca się wówczas w pobliżu, usłyszała znany sobie dobrze krzyk epileptyka, i pośpieszyła mu z pomocą. W pierwszej chwili myślano, że chory musiał sobie coś złamać, lub nadwyrężyć, ale nic podobnego nie zaszło. „Bóg strzeże widocznie”, zauważyła Marta. Wyniesiono go z trudem z piwnicy, w czem dopomagał sam Fedor Pawłowicz, bardzo przejęty wypadkiem. Posłano nawet po doktora Herzenszube, który orzekł, że atak musiał być niezwyczajnie silny i niebezpieczny, i polecił odpowiednie lekarstwa. Chorego ułożono w oficynie, obok mieszkania Marty i Grigora. Cały dzień następny był dla Fedora Pawłowicza szeregiem niepowodzeń. Marta gotowała obiad, skutkiem czego zupa miała smak pomyi, a kurczęta wysuszone były do tego stopnia, że niepodobna było ich ugryźć, pod wieczór zaś doniesiono mu, że Grigor, który już od kilku dni był nieswój, zaniemógł tak mocno, że się musiał również położyć. Zniechęcony tem wszystkiem Fedor Pawłowicz wypił herbatę, jak mógł najwcześniej i zamknął się na noc, zupełnie sam w domu. Czas schodził mu na trwożnem oczekiwaniu. Pochodziło to ztąd, że właśnie tego dnia spodziewał się już napewno przybycia Gruszeńki, przynajmniej Smerdiakow zapewniał go jeszcze zrana, że tym razem obiecała napewno przyjść. Serce niepohamowanego starca tłukło, jak młotem, chodził po pustych pokojach i nasłuchiwał. Należało być ostrożnym, bo nieopodal ukrywać się mógł gdzieś Dymitr.
To też trzeba było otworzyć drzwi natychmiast po usłyszeniu umówionych znaków (Smerdiakow upewniał go, że zawiadomił Gruszę, jak ma zastukać), bo, broń Boże, mogłaby się czem zastraszyć, a w takim razie uciekłaby do domu. Niepokoił się więc stary, ale też nigdy serce jego nie kąpało się w tak słodkiej nadziei, bo tym razem można już było twierdzić napewno, że upragniona Grusza nadejdzie.
Gdy Alosza wchodził do celi starca, z sercem pełnem bólu i trwogi, oczom jego przedstawił się widok, który go wprawił w zdumienie. Zamiast zastać ukochanego mistrza blizkim już zgonu i nieprzytomnym, jak się tego obawiał, obaczył go siedzącego w fotelu, z twarzą znużoną, wprawdzie, ale pogodną, otoczonego przyjaciółmi, z którymi wiódł ciche rozmowy. Znajdowali się tam ojciec bibliotekarz i ojciec Paisy, jako też paru innych jeszcze zakonników, bardziej oddanych starcowi. Ojciec Paisy nie był wcale zdziwiony pomyślną zmianą, jaka zaszła w stanie zdrowia chorego, wierzył on bowiem święcie w każde słowo Zosimy, a ten zapowiedział był jeszcze zrana, że nie odejdzie z tego świata, zanim się raz jeszcze nie pożegna z najbliższymi sobie. Między tymi znajdował się jeden jeszcze zakonnik, człowiek prosty, pochodzenia chłopskiego, najpokorniejszy z pokornych i najcichszy z cichych. Nie miał on żadnego wykształcenia, umiał zaledwie czytać i pisać, a miał wygląd człowieka na wieki zastraszonego czemś niesłychanie wielkiem i strasznem, a wiele przewyższającem jego biedny rozum. Dawnemi już bardzo czasy, przed jakimi czterdziestu laty, on i starzec Zosima odbywali razem długie wędrówki po kraju, zbierając kwestę na ubogi klasztor Kostromski, w którym sami rozpoczynali duchowną swą karyerę.
Wszyscy ci goście okrążali starca, cisnąc się w jego szczupłej celi. Poczynało już zmierzchać, a cela oświetlona była tylko światłem lampek i świec płonących przed obrazami. Ujrzawszy Aloszę, który zdziwiony stał w progu, starzec uśmiechnął się i wyciągnął do niego rękę.
— Witaj mi, ty mój cichy, drogi chłopcze. Wiedziałem, że przyjdziesz.
Alosza postąpił bliżej, skłonił się do ziemi starcowi i zapłakał. Coś mu się rwało w sercu, a dusza trzepotała się w nim, jak ptak strwożony. Chciało mu się łkać na głos.
— Co tobie? Wstrzymaj się jeszcze z opłakiwaniem mnie — uśmiechnął się starzec, kładąc rękę na głowie Aloszy. — Ot, widzisz, siedzę jeszcze i rozmawiam. Kto wie, pożyję może jeszcze długo, jak mi tego wczoraj życzyła ta dobra, wesoła pątniczka z Wyszhory, z małą córeczką na ręku, Elżbietka jej na imię. Zmiłuj się, Boże, nad nią i nad jej córeczką, Elżbietą — mówiąc to, przeżegnał się. — Ojcze Porfiry — dodał, zwracając się do jednego z obecnych zakonników, — czy zanieśliście jej dar podług mego polecenia?
Ojciec Porfiry objaśnił, że zaniósł parę szóstaków, ofiarowanych przez poczciwą kobietę, rodzinie pogorzelców, która straciwszy cały dobytek w ogniu, żyła z ludzkiego miłosierdzia.
— Wstań miły! — mówił starzec do Aloszy — niech spojrzę na ciebie. Byłeś że u swoich? widziałeś brata?
Aloszy wydało się to dziwne, że starzec pyta tak stanowczo o jednego tylko brata. Którego jednak miał na myśli?
— Widziałem jednego z braci — odpowiedział.
— Pytam o starszego, tego, któremu onegdaj oddałem pokłon do ziemi.
— Tego nie widziałem. Nie mogłem go w żaden sposób znaleźć — rzekł Alosza.
— Znajdźże go koniecznie i to śpiesznie, idź zaraz jutro i szukaj go, a może uda ci się jeszcze uprzedzić coś strasznego, co nad nim wisi. Ja onegdaj jego przyszłemu cierpieniu pokłon oddałem.
Urwał nagle i jakby się zamyślił. Słowa jego brzmiały dziwnie. Słysząc je, ojciec bibliotekarz i ojciec Paisy zamienili między sobą znaczące spojrzenia. Alosza nie mógł znieść niepewności.
— Ojcze mój i nauczycielu! — pytał wzburzony — słowa twoje są ciemne. Jakież to cierpienie grozi memu bratu?
— Nie pytaj za wiele. W oczach jego widziałem rzecz straszną, jakgdyby zapowiedź przyszłego jego losu. Taki wyraz zdarzyło mi się widzieć raz tylko lub dwa razy w życiu, a za każdym razem miałem wrażenie, jakby człowiek taki gotował w tej chwili swój przyszły los — i los ten, niestety, spełnił się co do joty. Posłałem ciebie do brata, Alosza, bo zdawało mi się, że twoja braterska obecność może mu być pomocą. Ziarno pszeniczne, rzucone w ziemię, pozostaje samo, jeśli nie zamrze, gdy zaś zamrze, wydaje plon obfity. Zapamiętaj to sobie, Alosza.
Błogosławiłem ja ciebie nieraz w myśli za obecność twoją — mówił starzec z cichym uśmiechem. — Myślę o tobie, że wyjdziesz z tych murów i przebywać będziesz długi czas w świecie jako wędrowiec tylko. Dużo będziesz miał przeciwników, ale i wrogi twoje nawet kochać cię będą. Wiele nieszczęść przyniesie ci życie, mimo to jednak, błogosławić je będziesz, a co ważniejsza, nauczysz także drugich błogosławić je. Taki już jesteś. Ojcowie moi i nauczyciele — mówił dalej, zwracając się do obecnych zakonników, — nigdy nie zwierzyłem się nikomu, dlaczego widok tego młodzieńca był tak miły sercu mojemu, on sam nawet o tem nie wie. Teraz dopiero powiem. W zaraniu dni moich miałem starszego brata, który zgasł młodo w oczach moich, mając lat siedemnaście. W ciągu późniejszego żywota mego przekonałem się wielokrotnie, że ten brat mój zesłany mi był jako zapowiedź i wskazówka mego losu. Gdyby nie on, nigdybym nie wstąpił na zakonną pielgrzymią drogę, na której zeszło mi życie.
Brat ten mój był mi jakby objawieniem przyszłego losu mego jeszcze w latach dziecinnych, aż oto dziś, na schyłku dni moich, Aleksy Karamazow jest mi jakby powtórzeniem tego samego zjawiska. Jest on tak podobny do zmarłego młodzieńca, który był bratem moim, że zdaje mi się niekiedy, jakby to ten sam brat przybył odwiedzić mnie raz jeszcze przed śmiercią, a podobieństwo to jest nie tyle zewnętrzne, ile raczej duchowe. Dlatego to miłowałem tak Aleksego ponad wszystkich innych, którzy mnie otaczali.
Starzec mówił jeszcze długo i tak szczegółowo, jak jeszcze nigdy dotąd, o młodości swej i pierwszych wrażeniach, jako też o wypadkach, które wpłynęły na dalszy przebieg jego życia. Słowa te spisał później Alosza, który wsłuchiwał się w nie chciwie i ztąd zostały one przechowane w klasztornem archiwum, stanowiąc ciekawy materyał do biografii tego niezwykłego człowieka.
Śmierć starca nastąpiła tegoż dnia jeszcze, zupełnie nagle i niespodziewanie dla otaczających. Opowiadano później, że na pięć minut jeszcze przed zgonem nic nie zapowiadało tak blizkiego końca.
Starzec uczuł nagle ból w piersi i przycisnął rękę do serca, wszyscy obecni skoczyli ku niemu, ale on, nie przyjmując niczyjej pomocy, osunął się zwolna na ziemię i, upadłszy na twarz w radosnym zachwycie, modląc się cicho i uśmiechając, Bogu ducha oddał.
Wieść o tym zgonie rozeszła się natychmiast po klasztorze, przyjaciele zmarłego i starsi między bracią klasztorną pośpieszyli dla oddania mu ostatniej posługi. Nazajutrz, wczesnym rankiem, grobowa wieść dotarła do miasta, wywołując ogromne wrażenie. Tłumy ludzi popłynęły w stronę klasztoru, chcąc raz jeszcze oglądać zwłoki świątobliwego człowieka, który przez tyle lat był dla nich ucieczką i źródłem pociechy w różnorodnych ich utrapieniach. Wówczas zaszła pewna okoliczność, zupełnie nieoczekiwana, która napełniła zgrozą i smutkiem serca oddanych druhów i czcicieli zmarłego.
Szczegóły biograficzne z życia starca Zosimy spisane zostały później przez Aloszę, który starał się oddać je najwierniej i najdokładniej, tak, jak je słyszał wraz z innymi braćmi klasztornymi z ust samego mistrza.
„Mili bracia i nauczyciele moi — mówił starzec. — Urodziłem się w dalekiej północnej części naszego kraju, w mieście W. Ojciec mój, niezamożny szlachcic, nie piastował żadnego urzędu, a odumarł mnie, gdy byłem jeszcze dwuletniem dzieckiem i nie pamiętam go wcale. Zostawił on matce mojej drewniany dom w mieście, w którym mieszkaliśmy, i kapitalik, również niewielki, ale wystarczający na utrzymanie. Było nas dwóch to jest ja i starszy brat mój, Marek. Był to chłopak dobry i zdolny, ale bardzo skryty i zamknięty w sobie. Ze mną i z matką nigdy prawie nie rozmawiał, uczył się dobrze, ale kolegów unikał i nie żył bliżej z żadnym. Na pół roku przed ukończeniem gimnazyum zaprzyjaźnił się bardzo z pewnym uczonym, bawiącym chwilowo w naszem mieście. Człowiek ten, który także bardzo polubił Marka i gościł go u siebie chętnie, wywarł na niego ogromny wpływ, a przedewszystkiem osłabił w nim zupełnie wiarę i wszelkie uczucia religijne. Przychodzi, naprzykład, wielki post, a Marek nie chce pościć i śmieje z tego, mówiąc, że to wszystko brednie, nikomu na nic niepotrzebne. Gadania takie trwożyły bardzo i martwiły matkę moją i gorszyły naszą służbę, a nawet i mnie samego. Służby mieliśmy wówczas czworo, a byli to wszystko ludzie ze wsi, kupieni za pieniądze od znajomego ziemianina. Jak dziś pamiętam, że matka moja sprzedała za sześćdziesiąt rubli starą naszą kulawą kucharkę, a na jej miejsce przyjęła wolną najmitkę — takie to obyczaje panowały wówczas w Rosyi. W tym czasie właśnie brat mój zaziębił się, a że był zawsze wątłej budowy, rozwinęła się w nim choroba piersiowa, a wezwany doktór skonstatował galopujące suchoty. Matka zaczęła płakać i nieśmiało bardzo, aby go nie strwożyć, prosiła brata, aby się wyspowiadał; ten w pierwszej chwili rozgniewał się i stanowczo odmówił, ale po namyśle doszedł do przekonania, że musi być widocznie niebezpiecznie chory, skoro matka nakłania go do spowiedzi. Około kwietniej niedzieli zachorował tak ciężko, że nie mógł już wstawać z łóżka i zdecydował się na spowiedź. „Ja to, mateczko, wyłącznie dla ciebie robię, aby uradować cię i uspokoić” — mówił, a matka zalewała się łzami, z radości i z bólu razem.
„Widać blizki już koniec jego — myślała — skoro taka w nim zaszła przemiana.” Od tego czasu kaszel męczył go wciąż, zwłaszcza w nocy, mimo to, budził się zrana i z trudem przechodził na fotel, na którym spędzał dnie całe. Pamiętam go, jak siedział cichy, słodki, a mimo, że tak chory, twarz miał wesołą, pogodną. Dziwna w nim zaszła duchowa przemiana. Bywało, przyjdzie do pokoju stara niańka i pyta: „Pozwolisz, gołąbeczku, zaświecić lampę przed obrazem?” (dawniej nie pozwalał). A on na to: „Zaświeć, kochana, zaświeć, miła, byłem ja gorszy od zwierza, żem ci dawniej na to nie pozwalał, ty chwalisz Boga, paląc lampki przed obrazami, a ja cieszę się twoją radością i tak jednemu Bogu służymy.” Dziwne się nam wydawały takie słowa; słuchając ich, matka wychodziła do swojego pokoju i zalewała się łzami z żalu nad nim, wracając zaś, obcierała oczy i starała się nadać swej twarzy wyraz wesoły.
„Nie płacz, matko — mówił, widząc to — dość ja jeszcze pożyję na świecie i wami się nacieszę, bo życie dobre jest, wesołe, radosne.” „Jakaż tobie radość, synku mój — odpowiadała matka — kiedy cię całą noc gorączka pali, a kaszel mało ci piersi nie rozerwie.” „Matko, — odpowiadał — życie to raj i wszyscy żyjemy w raju, tylko wiedzieć o tem nie chcemy.”
Dziwiliśmy się tym słowom jego i płakaliśmy wszyscy ze wzruszenia, a on z każdym dniem stawał się pogodniejszy, radosny, a dziwnie słodki i miękki dla otoczenia swego. „Matko miła! — mówił, — radości ty moja, wiedz o tem, żeśmy tu na świecie wszyscy winni, jeden przed drugim i jeden za drugiego, a ja chyba najwinniejszy ze wszystkich”. Matka uśmiechała się przez łzy na te słowa, mówiąc: „I zkądże to ty masz być najbardziej winny; tam zbójcy, mordercy, a cóżeś ty zdołał dotąd nagrzeszyć? i czasu na to nie miałeś”. „Mateczko! szczęście moje! sam nie wiem, jak ci to wytłomaczyć, ale czuję, że tak jest, czuję to aż do udręki”. Przekomarzał się nieraz z doktorem, który go leczył. Niemiec to był, nazywał się Eisenschmidt. „Doktorze! — mówi — pożyję ja jeszcze dzień jaki?” „Nie dzień, ale całe jeszcze miesiące i lata pożyjesz pan” — odpowiadał doktór. — „Po co lata? po co miesiące? — mówił brat mój, — dzień jeden wystarczy, aby przekonać się, jak dalece życie jest piękne. Byle nie swarzyć się z sobą, nie przechwalać byle czem. Pójść gwarnie w ogród kwiecisty i wziąwszy się za ręce, cieszyć się, kochać nawzajem i błogosławić życie”. „Nie z tego już świata wasz syn, mówił doktór do matki, gdy odprowadzała go do sieni, z choroby wpada w takę egzaltacyę”. Okna jego pokoju wychodziły na ogród nasz, duży, cienisty, zarosły staremi drzewami. Z wiosną pączki ukazały się na drzewach i ptaszki wiosenne zleciały się gromadne, świergocąc mu pod oknem. On wtedy i ptaszków skrzydlatych o przebaczenie prosił. „Darujcie, mi ptaszkowie Boży — mówił, składając ręce, — bo i przed wami winien jestem”. Takiej mowy już nikt z nas zrozumieć nie mógł. „Dokoła mnie — mówił — wszystko żyło w chwale Bożej, ptaszki, drzewa, łąki zielone, modre niebiosa, ja jeden nurzałem się w poniżeniu, i nie przyczyniłem niczemu chwały, ani krasy”. „Zanadto już siebie obwiniasz — mówiła płacząc matka”. „To z radości tak, matko, nie z żalu, choćbym i nie był winien, chciałbym zawinić, aby mi wszyscy przebaczyć mogli, w tem raj — czyż nie tak, matko?” Raz, pamiętam, wbiegłem do jego pokoju w godzinie wieczornej, gdy słońce już zachodziło, oświecając ukośnemi promieniami wszystko dokoła. Zawołał mnie do siebie, a ująwszy za ramiona, wpatrywał się we mnie długi czas z miłością, trwało to dobrą minutę. Wreszcie rzekł: „Idź, dziecko, baw się, wesel, trzeba, żebyś żył za mnie.” Pobiegłem do ogrodu i bawiłem się, a później nieraz wspominałem ze łzami, jak to on kazał mi żyć za siebie. Wiele jeszcze mówił takich rzeczy dziwnych i przepięknych, chociaż wówczas jeszcze dla mnie niejasnych. Wreszcie zgasł w trzecią niedzielę po Wielkiej nocy, do ostatka zupełnie przytomny, a gdy już nawet mowę stracił, to jeszcze uśmiechał się do nas, obejmując nas pełnym miłości wzrokiem. W całem mieście mówiono wiele o tej jego niezwykłej śmierci, a i na mnie wywarła ona wstrząsające wrażenie, które wprawdzie zatarło się z czasem, na to jednak, aby później odżyć i zmartwychwstać.
Gdy zostałem jedynakiem, sąsiedzi i przyjaciele doradzać zaczęli matce, aby oddała mnie do korpusu kadetów do Petersburga, matka długo się wahała, nie chcąc się ze mną rozstać, zgodziła się jednak wreszcie, dla mego, jakoby, szczęścia. Zawiozła mnie więc do stolicy i umieściła w owym zakładzie, nie widziałem jej już więcej, bo wkrótce potem umarła, z żalu za nami obydwoma. Z domu rodzinnego wyniosłem drogocenne wspomnienia, jakie zresztą każdy prawie człowiek wynosi z lat dziecięcych, o ile w rodzinie panuje choć względny spokój i zgoda. W korpusie kadetów, w Petersburgu, przebyłem lat 8, zapomniałem tam wiele z dziecinnych wrażeń, chociaż nie wszystkie, natomiast nabrałem nowych przyzwyczajeń i wyobrażeń, stałem się jakby zupełnie innym człowiekiem, istotą dziką, brutalną i bezmyślną. Nauczono nas zewnętrznej ogłady i francuskiego języka, a służących nam w korpusie żołnierzy uważaliśmy wszyscy za bydło i obchodziliśmy się z nimi odpowiednio. Gdyśmy zostali oficerami, gotowi byliśmy przelewać krew za honor naszego pułku, o istotnym zaś honorze i poczuciu godności nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, gdyby zaś nam kto określił właściwą istotę honoru, roześmielibyśmy się mu w oczy, a ja pierwszy, byłem bowiem najwrażliwszy z moich towarzyszów.
Odziedziczywszy kapitał po matce, byłem niezależny majątkowo, korzystałem też z tego, prowadząc życie hulaszcze i bezmyślne, nie odmawiając sobie żadnego używania i płynąc pełnemi żaglami rozbujałej młodości. To jedno było dziwnem, że nie straciłem zamiłowania do książek, owszem, czytałem dużo i chętnie, biblii tylko nie otwierałem nigdy, mimo, że miałem ją zawsze przy sobie i woziłem z sobą wszędzie, jako pamiątkę po matce i zmarłym bracie. Po czterech latach takiego życia, stojąc z pułkiem swoim w pewnem mieście, zakochałem się w pannie pięknej, rozumnej i szlachetnej. W domu jej rodziców przyjmowano mnie chętnie i uprzejmie, a że uchodziłem za bogatego, pewien byłem, że w razie oświadczyn, nie spotkałaby mnie odmowa. Znacznie dopiero później przekonałem się, że uczucie moje dla tej panny, nie było właściwie miłością, a uznaniem i czcią dla niepospolitych jej zalet i charakteru, wtedy jednak myślałem inaczej. Ciężko mi jednak było rozstać się z hulaszczem, kawalerskiem życiem, z tego powodu odkładałem krok stanowczy. Zdarzyło się w tym czasie, że wysłano mnie z pułkiem na dwa miesiące do sąsiedniego powiatu, gdy zaś wróciłem, panna, którą kochałem, była już żoną innego.
Wypadek ten dotknął mnie bardzo, tem więcej, że, jak się pokazało, panna owa była już dawno zaręczona i ja sam spotykałem nieraz w jej domu dzisiejszego jej męża, nie domyślając się, jaki stosunek ich łączy. Uczułem w duszy wielki gniew i wstyd na myśl, żem tyle razy zdradzał się z moją miłością tam, gdzie prawdopodobnie drwią tylko ze mnie. Postanowiłem wtedy zemścić się. Pamiętam teraz, że postanowienie to było dla mnie samego ciężkie, bo będąc dość lekkomyślnym z natury, nie byłem w stanie zatrzymać się dłużej myślą nad jednym przedmiotem, tembardziej gniewać się długo, mimo to, podtrzymywałem się sztucznie w mojej urazie. Dopiąłem swego i spotkawszy się w towarzystwie mego szczęśliwego współzawodnika, obraziłem go ciężko, a potem wyzwałem na pojedynek. Tamten wyzwanie przyjął, bo był mi także niechętny, i wyrażał się zawsze o mnie lekceważąco wobec żony, obawiał się więc nie stracić w jej oczach, gdyby wyzwanie odrzucił. Pojedynki były wprawdzie surowo zakazane, mimo to jednak, była jakby moda na nie, zwłaszcza między wojskowymi. W wigilię spotkania, które miało się odbyć za miastem, o godzinie siódmej zrana, powróciłem do domu wieczorem, rozbestwiony i dziki, i rozgniewawszy się na posługującego mi żołnierza, uderzyłem go z całej siły dwa razy w twarz, tak, że krwią się zalał. Czy uwierzycie mili, że mimo, że działo się to już 40 lat temu, wspomnienie to prześladuje mnie i przepełnia bólem i wstydem po dziś dzień. — Położyłem się potem, a przespawszy 3 godziny, obudziłem się, gdy już dniało. Zerwałem się z pościeli i otworzyłem okno, które wychodziło na ogród. Patrzę, słońce wschodzi, ciepło, pięknie, ptaszki śpiewają, mimo to czuję w duszy coś dziwnie tłoczącego — i jakby upokarzającego. Co to być może? — myślę. — Czy krew, którą mam przelać? czy obawa śmierci? — nie, zupełnie nie to, cóż więc? i wreszcie doszedłem, że boli mnie tak i cięży wczorajszy mój czyn — pobicie mego ordynansa. Stanęło mi wszystko w oczach jak żywe — widzę go, jak patrzy na mnie i oczu zmrużyć nie śmie, a ręce trzyma przy sobie, bezbronny wobec zwierzęcej mojej brutalności. — Jakto? — myślę — i to człowiek poważa się postępować w ten sposób z drugim człowiekiem, ależ to zbrodnia! — i jakby igła ostra przeszyła mi serce. Stoję, jak obłąkany, a tu słoneczko świeci, muszki brzęczą, ptaszki świergotem Boga chwalą. Zakryłem obu dłońmi oczy i stanął mi w pamięci zmarły mój brat, który w ostatniej swej chorobie z taką słodyczą i wdzięcznością przyjmował każdą oddaną sobie przysługę, tak stokrotnie za nią dziękował, powtarzając wciąż: „czyż godzien jestem, abyście mi służyli”. Nie wytrzymałem i rzuciłem się na łóżko, łkając głośno. Nagle rozjaśniła się w umyśle moim cała prawda i zrozumiałem dopiero, co zamierzam uczynić. Idę zabijać człowieka dobrego, rozumnego, szlachetnego, który mi właściwie nic nie zawinił, a mordując jego, unieszczęśliwiam kobietę, którą kochałem — jaki w tem wszystkiem sens? Przemyślałem tak długi czas z twarzą ukrytą w poduszkach, aż wszedł kolega mój, oficer, który miał być sekundantem. Zerwałem się prawie nieprzytomny, nie wiedząc, o co chodzi, a kolega mój zabrał mnie z sobą i siedliśmy w dorożkę. „Poczekaj chwilę, — mówię do kolegi, — wpaść muszę jeszcze do domu, bo zapomniałem sakiewki.” Powróciłem szybko do mieszkania i pobiegłem do izdebki mego żołnierza, Afanasia. „Bracie! — mówię — wczoraj uderzyłem cię tak mocno, daruj mi.” On wzdrygnął się i spojrzał na mnie, jak wystraszony, nic nie rozumiejąc. Widzę, że to mało, mało, nie wystarcza, więc jak byłem w epoletach i pełnym mundurze oficerskim, upadam mu do nóg, uderzając czołem o ziemię. — „Przebacz! bracie, przebacz.” Wtedy i on zupełnie już rozrzewnił się. — „Wasza wysokość! Panie, ojcze, jakże tak można, czyżem ja godzien?” — i jak ja wczoraj, zakrywszy dłońmi oczy, odwrócił się do okna i płakać zaczął. Wybiegłem i skoczyłem szybko w dorożkę. — „Wieź! bracie — wołam. — Pogromiciela wieziesz” — i wpadłszy w nadzwyczajny humor, śmiałem się, żartowałem, stałem się dziwnie rozmowny. — „Brawo! — mówi kolega — chwat z ciebie, umiesz nosić mundur.” Przyjechaliśmy na miejsce spotkania, gdzie oczekiwano już na nas. Ustawiono nas w odległości dwunastu kroków od siebie. Mój przeciwnik miał pierwszy strzał. Stałem, patrząc mu śmiało w oczy, strzał chybił, kula drasnęła mi tylko lekko ucho. Gdy przyszła na mnie kolej, zwróciłem lufę pistoletu w przeciwną stronę i strzeliłem w las. — „Tamtędy twoja droga” — wołam.
Zwróciłem się następnie do mego przeciwnika z prośbą o przebaczenie. „Daruj mi pan, postąpiłem jak głupiec, obrażając pana, a następnie zmuszając do tej strzelaniny. Stoisz pan tysiąc razy wyżej odemnie, co zechciej powtórzyć osobie, którą obaj czcimy nad wszystko na świecie”. On się prawie rozgniewał. „Pocóżeś pan zaczynał, skoro nie miałeś zamiaru skończyć?” „Wczoraj byłem głupi — odparłem wesoło, — dziś zrozumiałem”. „Wierzę we wczorajsze, — odpowiedział tamten, — ale wątpię, czy dziś przyniosło jakąś zmianę”. — „I na to zgoda — wołam — zasłużyłem w pełni na tę nauczkę”. — „Dość tego! będziesz pan strzelał, czy nie”. — „Nie będę — odpowiadam, — a pan strzelaj jeszcze raz, jeśli masz ochotę, chociaż lepiej byłoby nie strzelać”. — Wtedy i sekundant obruszył się na mnie.
„Cóż to za postępowanie! hańbisz pułk. Stojąc na mecie, nie wolno wdawać się w przeproszenia, gdybym wiedział, nigdybym się w to nie wdał”. Ja się tylko śmieję. „Panowie — mówię, — czy taka osobliwość spotkać człowieka, który uznawszy własną niedorzeczność, usprawiedliwia się przed tym, którego obraził?”
„Tak, ale nie na stanowisku i to w czasie pojedynku” — dodaje znów mój sekundant. — „Zapewne, że tak, bo należało mi to zrobić wprzódy, — odpowiadam, — należało nie dopuścić do pierwszego strzału, i nie doprowadzać uczciwego człowieka, do śmiertelnego grzechu. Ale samiśmy w ten sposób życie urządzili, że niepodobieństwem było tak postąpić, bo uznanoby mnie za tchórza i nikt by nie przywiązywał wagi do słów moich.” Chciałem mówić jeszcze dłużej, ale nie mogłem, tak mi było dobrze, lekko, na duszy, taki się czułem szczęśliwy. „Postąpiłeś pan bardzo rozumnie i uczciwie, w każdym razie oryginalny z pana człowiek” — przemówił wreszcie mój przeciwnik. „Żartuje pan teraz ze mnie, ale w każdym razie przyjdzie jeszcze czas, że mnie pan szczerze pochwali” — odparłem, śmiejąc się. Przeciwnik mój chciał mi podać rękę, ale powstrzymałem go mówiąc. — „Przyjdzie jeszcze na to czas, gdy zasłużę na pański szacunek.” Wróciliśmy do domu, po drodze sekundant mój łajał mnie, ale ja ściskałem go ze śmiechem i nie broniłem się wcale. Tegoż dnia jeszcze koledzy pułkowi złożyli na mnie sąd. „Mundur splamiłeś, prosząc o przebaczenie na mecie”. Byli jednak i tacy, którzy mnie bronili. „Wytrzymał odważnie pierwszy strzał, nie okazał się więc tchórzem”. „Ale stchórzył przed drugim strzałem”, — mówili przeciwnicy. „Gdyby tak było, skorzystałby ze swojej kolei, mógł przecie strzelić i zranić przeciwnika, a on pistolet odrzucił, to nie był brak odwagi, tylko oryginalność”. Słuchałem tego wszystkiego patrząc na nich wesoło, a potem mówiąc: „Drodzy moi, nie troszczcie się o wyrok, bo ja już i tak postanowiłem opuścić wojsko i wstąpić do zakonu.” Gdy to usłyszeli, rozśmieli się wszyscy co, do jednego. „Czemużeś nam tego odrazu nie powiedział? teraz się wszystko wyjaśnia, do mnicha sąd wojenny niema prawa”. Od tego czasu pokochali mnie wszyscy, nawet przeciwnicy moi i oskarżyciele, każdy miał dla mnie miłe słowo, żałować mnie nawet poczęli, i starali się zmienić moje postanowienie. Taż sama zmiana zaszła i w usposobieniu miejscowego towarzystwa, zapraszano mnie i goszczono wszędzie, żartowano, niby, ze mnie, ale naogół polubili mnie wszyscy. Sprawa naszego pojedynku została zatuszowana przez władze, które patrzyły przez szpary na to zajście, tembardziej, że nie było właściwie przelewu krwi.
Słuchano teraz chętnie wszystkiego, co mówiłem, uważając mnie za człowieka wielce oryginalnego. „Nie jesteście w stanie pojąć wielu rzeczy — mówiłem im, — bo świat na inne teraz wszedł drogi, tak, że uważamy kłamstwa za prawdę i jedni od drugich kłamstwa się tylko domagamy. Ot, ja np. raz w życiu postąpiłem uczciwie, to zaczęliście mnie uważać za cokolwiek niespełna rozumu, mimo, że jesteście mi życzliwi, śmiejecie się ze mnie”. Naraz podniosła się z grona dam młoda osoba, której obecności nie zauważyłem, bo towarzystwo było liczne, i dopiero teraz spostrzegłem, że jest to moja dawna ukochana, z której przyczyny był pojedynek. „Pozwól pan sobie powiedzieć, — rzekła mi, — że ja pierwsza nietylko że się z pana nie śmieję, ale mam dla pana najwyższy szacunek i wdzięczność, za to, co pan zrobił”. Zbliżył się i mąż jej, a za nim wielu innych, a wszyscy okazywali mi wielką serdeczność, przedewszystkiem jednak zwrócił na siebie moją uwagę pewien podżyły jegomość, którego dawniej nie spotkałem, mimo, że znałem go z nazwiska. Człowiek ten zajmował w naszem mieście wybitne stanowisko i słynął z dobroczynności. Ofiarował był znaczne sumy na dom sierot i szpital, a spełnił także wiele cichych dobrych uczynków, które wyszły na jaw dopiero po jego śmierci. Otóż ten pan odwiedził mnie pierwszy, rozmawiał ze mną długo i ciekawie o wszystko dopytywał. „Słuchałem pana, — mówił, — z wielkiem zajęciem i zapragnąłem poznać się z panem bliżej, aby dowiedzieć się bliższych jeszcze szczegółów, jeśli mi pan ich zechce udzielić”. „Uważać to będę za najwyższy zaszczyt i przyjemność”, — odparłem uprzejmie, w tejże chwili jednak uczułem, że widok gościa mego budzi we mnie dziwne uczucie, jakby nagłego lęku, czego już i pierwszej doświadczyłem, gdy nas z sobą zapoznawano. Pochodziło to, być może, z powodu, że był to człowiek starszy, o wyrazie twarzy bardzo poważnym, i jakby surowym, tak sobie przynajmniej to wówczas tłómaczyłem. „Widzę w panu ogromną siłę charakteru, — mówił dalej mój gość, — bo nie lękałeś się pan służyć prawdzie, mimo, że mogłeś ściągnąć przez to na siebie ogólną pogardę i lekceważenie. Co pan czułeś w chwili, gdy odrzuciwszy pistolet, prosiłeś o przebaczenie swego przeciwnika? musiało to pana wiele kosztować?”
„Zaraz panu objaśnię i powiem to, czego innym nie mówiłem.” — Tu opowiadałem zajście moje z żołnierzem moim Afanasjem, jakem go najpierw spoliczkował, a potem do ziemi mu się pokłoniłem, o przebaczenie prosząc. „Zrozumie pan, że chwila pojedynku była już dla mnie lżejszą, bo pierwszy krok jest najtrudniejszy, a reszta poszła mi już zupełnie łatwo, a nawet radośnie”. Wsłuchiwał się pilnie, patrząc na mnie bardzo życzliwie. „Wszystko to nadzwyczaj jest ciekawe — mówił, — przyjdę tu jeszcze, aby pomówić z panem”. Odtąd przychodził do mnie codziennie i zaprzyjaźnilibyśmy się z sobą bardzo, gdyby nie to, że dopytywał mnie o wszystko, pragnąc dowiedzieć się o mnie każdego szczegółu, nie opowiedział mi zaś nigdy nic o sobie, tak, że postać jego była dla mnie zagadką.
„To pewna, że życie jest rajem, — mówił raz — sam już o tem dawno myślałem, wierzę w to mocno, również, jak pan, a może i więcej jeszcze, a dlaczego, to się wkrótce pokaże.” Słuchając tego, myślałem, że powie mi już teraz swoją tajemnicę, bo dawno przeczuwałem, że tajemnicę jakąś mieć musi. „Raj każdy z nas nosi w sobie — mówił dalej, — kryje się on i we mnie, a jeśli zechcę, objawi się jutro, i odtąd szczęśliwy już będę na całe życie.
To także doskonale pan powiedziałeś, że każdy człowiek winien jest za wszystko i za wszystkich, dziwno mi prawie, że mogłeś myśl taką objąć w całej pełni. Gdyby ludzie raz już zrozumieli taką prawdę, to Królestwo niebieskie zapanowałoby na ziemi, nie w marzeniu, jak teraz, a w rzeczywistości”.
— A czy nastąpi to kiedy? czy stanie się? nie jest-że to tylko marzeniem? — pytałem z niepokojem.
— Jakto? więc i pan nie wierzysz; wieścisz taką rzecz, a sam wiary nie masz? Otóż, wiedz pan o tem, że stanie i spełni to, jak je nazywasz, marzenie, nie wpierw jednak, aż zakończy się okres ludzkiego odosobnienia.
— Jakiego odosobnienia? — pytałem.
— Takiego, jakie panuje dziś na świecie, osobliwie teraz, w naszych czasach. Dziś każdy usiłuje odosobnić się jak najbardziej od innych, i osiągnąć sam w sobie pełnię życia; wysiłki te zaś zamiast do pełni życia, doprowadzają go tylko do pełnego samobójstwa. Dziś oddala się jeden od drugiego i kryje się do swojej nory, i kryje zazdrośnie to, co posiada, i to, co w nim jest, a odsuwając się od ludzi, odstręcza ich także od siebie. Gromadzi samotnie bogactwa, i sądzi z tego powodu, że jest silny i zabezpieczony, a nie wie szalony, że robiąc tak, pogrąża się, samochcąc, w samobójczą niemoc. Przyjdzie jednak czas, gdy powieje prąd inny i ludzie dziwić się będą, że siedzieli tak długo pogrążeni w ciemności i światła nie widzieli. Zanim się to stanie, powinni ludzie, chociaż pojedyńczo, wychodzić z odosobnienia, chociażby nawet postępowanie takie wydawało się innym szaleństwem, w ten sposób tylko ocalą od zatraty myśl wielką.
Na takich to górnych i płomiennych rozmowach schodziły nam całe wieczory. Odsunąłem się nawet skutkiem tego od towarzystwa, gdzie już zresztą i tak popularność moja zaczynała się zmniejszać, zaczynałem już wychodzić z mody. Nowy mój towarzysz zaciekawiał mnie coraz bardziej, bo, prócz uroku jego towarzystwa, zaczynałem domyślać się w nim jakiejś tajemnicy, a i on sam dawał mi niekiedy do poznania, że tajemnica taka istnieje, i że mi ją sam kiedyś odkryje. „Czy wie pan? — mówił mi raz, — że zajmują się już w mieście naszą przyjaźnią, i dziwią się bardzo, że odwiedzam pana tak często. Mniejsza o to zresztą, i tak wkrótce wszystko się wyjaśni”. Czasem gość mój ulegał dziwnemu podnieceniu, wtedy zwykle zrywał się nagle i wychodził. Czasem znowu zdawało się, że już tuż, tuż, za chwilę, powie to coś, co mu na sercu leży, a on zmieniał nagle przedmiot rozmowy i zagadywał o czembądź innem. Żalił się też coraz częściej na ból głowy. Aż raz, całkiem niespodzianie, wśród płomiennej rozmowy o ogólnych zagadnieniach, pobladł nagle i z dziwnie zmienioną twarzą, wpatrywał się we mnie uporczywie.
— Co panu jest? — zawołałem. — Czy pan nie chory?
— Ja... wie pan co? ja zabiłem człowieka.
Rzekłszy to, uśmiechać się zaczął, a blady był przytem, jak ściana. Czego się on uśmiecha? pomyślałem, a myśl ta pochłonęła moją uwagę więcej jeszcze, niż to jego wyznanie.
— Co pan?... Co pan to...! — krzyknąłem. A on mi na to, zawsze z bladym uśmiechem:
— Widzi pan, tak mi trudno było powiedzieć pierwsze słowo, ale gdy je raz wyrzekłem pójdę prawdopodobnie dalej.
Długo mu nie wierzyłem, mając go za obłąkanego, ale, gdy przychodząc do mnie dzień po dniu, opowiadał mi wszystko, z nadrobniejszymi szczegółami, musiałem w końcu uznać za prawdę ów fakt straszliwy.
Straszna bo też była to zbrodnia. Ów powszechnie szanowany, dobroczynny filantrop, zamordował był przed czterema laty młodą kobietę, bogatą i piękną wdowę, w której się sam szalenie kochał. Powziąwszy ku niej namiętną miłość, oświadczył się o jej rękę, ale ona kochała innego, odmówiła też i wzbroniła nawet wstępu do siebie. Przestał bywać, ale namiętność nie wygasła w nim wcale. Znając dokładnie rozkład mieszkania owej pani, zakradł się tam w nocy przez dach, nie bacząc na niebezpieczeństwo, w sposób niesłychanie ryzykowny i wszystko powiodło mu się nadspodziewanie. Z dachu dostał się na strych, a ztamtąd, po drabince, do wnętrza sieni, zkąd łatwo już było dobrać się do mieszkalnych pokoi. Dnia tego, jakby umyślnie, dom był pusty, bo służące rozbiegły się bez pytania; wszedł więc bez przeszkody do jej sypialni. Nie zbudziła się, a widok śpiącej rozbudził z większą jeszcze siłą gorejącą w nim namiętność. Po chwili, na wspomnienie doznanej odmowy, zawrzał w nim straszny gniew i wówczas rzucił się do niej, jak pijany, i wepchnął jej nóż w serce tak szybko i z taką siłą, że nie wydała głosu.
Wtedy dopiero zrozumiał, co się stało. Z bezprzykładną przytomnością umysłu i piekielnem wyrachowaniem urządził wszystko tak, aby podejrzenie padło na służbę. Zabrał sakiewkę swojej ofiary, otworzył kluczem komodę i wydobył z niej klejnoty i gotówkę, zostawiając papiery wartościowe na wysokie sumy, tak właśnie, jakby postąpił ciemny sługa, nie znający się na wartości takich rzeczy. Dokonawszy tego, wyszedł tą samą drogą, jaką wszedł, nie zwróciwszy niczyjej uwagi. Gdy nazajutrz podniosła się trwoga z powodu tak zuchwałej zbrodni, podejrzenie padło na zbiegłego stróża zamordowanej, który oddawał się pijaństwu i odgrażał się nieraz po pijanemu, że nie pozwoli na to, aby go jego pani oddała do wojska. (Prawo wyboru rekruta należało wówczas do właścicieli ziemskich). Nigdy zaś, ani przedtem, ani potem nikomu na myśl nie przyszło posądzać o jakikolwiek współudział w zbrodni tak ogólnie szanowanego człowieka. Zbiegłego stróża znaleziono na gościńcu spitego bez pamięci, w dodatku ręce miał zakrwawione (on wprawdzie twierdził, że miał krwotok z nosa, nikt jednak mu nie uwierzył). Słowem, wszystkie poszlaki mówiły przeciw niemu.
Aresztowano biedaka i zaczęto go sądzić, ten jednak zachorował na jakąś niebezpieczną gorączkę i umarł w kilka dni. Wobec tego, sprawa została umorzona, a sąd i opinia publiczna przekonane były, że nie kto inny, tylko zmarły, był sprawcą morderstwa. Opowiadał mi dalej mój nowy przyjaciel, że z początku nie doznawał żadnych wyrzutów sumienia z powodu popełnionej zbrodni, a tylko bolał i rozpaczał nad śmiercią ukochanej kobiety i nad tem, że mordując ją, zamordował własną miłość. Niepokoiło go trochę uwięzienie niewinnego sługi, ale gdy ten umarł, zanim został osądzony i ten skrupuł ustąpił. Ukradzione pieniądze zwrócił w formie hojnych darów ofiarowanych na dobroczynność. Z czasem zapomniał prawie o zamordowanej, przywiązał się do innej pięknej i rozumnej kobiety, ożenił się z nią miał dzieci i spodziewał się, że nowe obowiązki przytłumią w nim do reszty bolesne wspomnienia, stało się jednak przeciwnie. Już w pierwszym roku pożycia zaczął sobie zadawać pytanie, co będzie, jeśli żona, która go kocha, dowie się o jego zbrodni. Gdy dowiedział się, że ma zostać ojcem, mówił sobie w duszy: „daję życie, a życie odjąłem”.
I tak wciąż dalej wyrzuty występować zaczęły z coraz to większą siłą. Dzieci rosły, chciałoby się popieścić je, ucieszyć się niemi, a jakże tu patrzeć na ich niewinność? jak uczyć tego, co dobre, skoro się samemu krew przelało? Zaczęły go nawiedzać sny straszne, krew zamordowanej ofiary coraz wyraźniej wołała o pomstę. Nie mogąc znieść tej męki wewnętrznej, myślał chwilami o samobójstwie! Wtedy dopiero świtać mu zaczęła myśl, a raczej mrzonka, która wydawała mu się z początku szaleństwem i niemożliwością, ale z czasem owładnęła nim zupełnie, tak, że oderwać się od niej nie mógł.
„A gdyby tak stanąć gdzieś w miejscu publicznem i ogłosić całemu światu, że jestem mordercą.” Uwierzył w końcu z całego serca, że postępek taki wybawiłby go i uleczył na wieki, ale jednocześnie uczuł, że nie będzie miał odwagi spełnić to, co postanowił. Wtedy właśnie zaszedł wypadek z moim pojedynkiem, który zdecydował go ostatecznie. Dziś gotów jest zrobić wyznanie.
— Jakże to? — pytałem zdziwiony — mogłażby tak drobna okoliczność wpłynąć na krok tak stanowczy?
— Postanowienie moje tworzyło się we mnie i dojrzewało przez całe trzy lata — odrzekł prawie surowo. — Pański pojedynek był tylko ostatniem ziarnkiem, przeważającem na szali.
— Nikt panu nie uwierzy, choćbyś pan zrobił wyznanie.
— Złożę dowody.
Zapłakałem wówczas i zacząłem go ściskać.
— Jedno tylko — dodał jeszcze, zwracając się do mnie, jakby wszystko odemnie tylko zależało. — Żona, dzieci... żona umrzeć może z żalu, a na dzieci spadnie hańba splamionego imienia, i jaka pamięć po mnie zostanie w ich sercach?
Milczałem.
— A jak tu rozstać się z nimi? i to już na zawsze, na zawsze...
Siedziałem bez słowa, szepcząc w myśli modlitwę. Powstałem wreszcie, a było mi straszno.
— Idź pan — rzekłem — i powiedz całą prawdę; wszystko minie, prawda tylko jest wieczna. Dzieci zrozumieją, gdy wyrosną, ile wielkości duszy było w pańskim postępku.
Pożegnał mnie wtedy i odszedł, zdecydowany, jakoby, na wszystko. Mimo to, przez dwa tygodnie jeszcze przychodził do mnie dzień po dniu, przysposabiając się, niby, do stanowczego kroku. Zmęczył mnie wówczas bardzo. Czasem przychodził w dobrem usposobieniu, mówiąc:
— Wiem dobrze, że skoro tylko wyznam prawdę, ziemia stanie się dla mnie rajem. Czternaście lat żyłem w piekle. Takie cierpienia... przyjmę je chętnie i od tej chwili żyć zacznę.
Teraz nietylko bliźnich, ale dzieci własnych kochać nie śmiem.
Wtedy odchodził jakby pocieszony, a nazajutrz wracał w zupełnie już innym nastroju, przychodził blady, gniewny i mówił drwiąco:
— Cóż pan tak na mnie patrzy? Ciekawość pana bierze, czym już złożył wyznanie. Nie tak to łatwo, jak się panu zdaje. Może i wcale tego nie zrobię. Co? czy zrobi pan wtedy na mnie doniesienie do policyi?
Bałem się wówczas spojrzeć na niego, zmęczony byłem śmiertelnie, a duszę miałem pełną łez, sen nawet odbiegł mnie zupełnie.
— Idę prosto od żony — mówił dalej. — Czy pan rozumiesz, co to jest żona, dzieci. Gdy wychodzę, wołają za mną: „Dowidzenia, tatusiu, powracaj prędko, to będziesz nam czytał bajeczki”. Nie, takich rzeczy pan nie możesz zrozumieć, cudza bieda rozumu nie uczy.
Oczy mu błysnęły, usta zadrżały, uderzył z taką siłą pięścią w stół, że wszystko podskoczyło.
— I po co robić taką rzecz? po co? Czy to potrzebne? czy to się komu na co przyda? Nikt przecie za mnie nie cierpiał, nie został ukarany. Ów sługa, na którego było podejrzenie, umarł z choroby. Za krew przelaną odpokutowałem całem życiem mąk. Gotów jestem zresztą męczyć się tak przez drugie jeszcze życie, byle nie zgubić żony i dzieci. Byłożby to sprawiedliwe, żeby one za mnie cierpiały? Gdzież ta prawda? Powiedz pan co, mam robić? rządź losem moim.
— Wyznaj pan — wyszeptałem prawie bez głosu, ale ostro i dobitnie. Wziąłem potem ze stołu książkę z ewangelią i odczytywałem mu niektóre ustępy. Słuchał uważnie, ale potem uśmiechnął się gorzko.
— I cóż ztąd? — mówił — to wszystko bardzo piękne, ale któż pisał te książki: ludzie tacy, jak my.
— Duch święty! — zawołałem.
— Łatwo panu bajać — rzekł z półśmiechem, patrząc na mnie prawie już z nienawiścią. — Żegnaj pan — dodał jeszcze — może już tu wcale nie przyjdę; zobaczymy się chyba w raju — i wyszedł.
Ja wówczas padłem na kolana i modliłem się za niego gorąco. Trwało to pół godziny. Naraz ktoś zastukał do drzwi; był to gość mój, który znowu powrócił. Zdziwiłem się, bo zdarzyło mu się to pierwszy raz, a była już późna godzina w nocy.
— Zkądże pan? — spytałem.
— Ja, nic, zapomniałem tu coś, zdaje mi się, chustkę od nosa, ale choćbym i nic nie zapomniał, to i tak pozwól pan usiąść na chwilę. Usiądź-że i pan — rzekł do mnie.
Usiadłem obok niego i przez kilka chwil patrzyliśmy na siebie, milcząc. Naraz on wstał, uścisnął mnie i pocałował.
— Zapamiętaj to sobie — rzekł z naciskiem — zapamiętaj te moje powtórne odwiedziny, nie zapomnisz o nich nigdy.
Pierwszy raz powiedział do mnie: ty.
Nazajutrz był dzień jego imienin, obchodzony zwykle uroczyście, przyjęciem, na którem bywało całe miasto. Tak się też stało i teraz. Goście zeszli się bardzo licznie. Po kolacyi wyszedł on na środek sali, trzymając w ręku papier, na którym opisał najformalniejsze zeznanie, złożone władzom, a władze te znajdowały się w tej chwili w jego domu i były jego gośćmi. Odczytał zebranym u siebie gościom dokładny opis zbrodni, z najdrobniejszymi szczegółami. „Wykreślam się i wykluczam z pośród ludzkiego społeczeństwa — mówił — Bóg mnie nawiedził i pragnę cierpieć.” Przedstawił następnie dowody, tak długo starannie ukrywane, jako to rozmaite klejnoty zamordowanej, fotografię jej narzeczonego i list jej, pisany do tegoż narzeczonego, list nieskończony, który znalazł na jej biurku i ukrył wraz z innymi. I cóż się stało? Obecni, zdumieni w pierwszej chwili, doszli naraz do przekonania, że to halucynacya, mania chorobliwa, dowód umysłowego zboczenia. Nikt nie uwierzył. A że w kilka dni później zachorował ciężko, i doktorowie rozpoznali rozstrój nerwowy, podejrzenie tembardziej odwróciło się od niego. Badano i mnie i rozpytywano, ale, oczywiście, nic nie wydałem.
Gdy chciałem odwiedzić chorego, wzbronili mi do niego dostępu. Żona jego, zwłaszcza, bardzo była na mnie zażalona. „To pan — mówiła — rozstroił go do tego stopnia; bywał wprawdzie i dawniej rozdrażniony, ale pan doprowadził go do tej strasznej choroby, pan zgubił go temi ciągłemi gadaniami; w ostatnim miesiącu nie wychodził prawie od pana.” I nietylko żona, ale miasto całe powstało przeciw mnie. „To wszystko przez pana”, mówiono. Milczałem i nawet temu byłem rad, widząc w tem miłosierdzie Boże nad żałującym. Wreszcie dopuścili mnie do niego, bo sam tego usilnie żądał, chcąc się ze mną pożegnać. Wszedłszy, poznałem odrazu, że nietylko dni, ale godziny jego są policzone. Osłabiony był, żółty, ręce mu drżały, ale wyraz twarzy pogodny miał i promienny.
— Spełniło się — rzekł do mnie — dawno już pragnąłem widzieć pana. Czemu nie przychodziłeś?
Nie powiedziałem mu, że nie dopuszczano mię do niego.
— Bóg ulitował się nademną i przyzywa mnie do siebie. Czuję, że śmierć nadchodzi, ale radość mam w duszy i spokój, którego nie zaznałem od tylu lat. Teraz dopiero odważam się kochać i pieścić moje dzieci. Nie uwierzył mi nikt, ani żona, ani sędziowie moi, to też i dzieci nie uwierzą ani dziś, ani w przyszłości. Takie już miłosierdzie Boże nademną.
Nie mógł już mówić, ale jeszcze ściskał gorąco dłoń moją, patrząc na mnie rozpromienionym wzrokiem.
Nie długo trwała nasza rozmowa, którą i tak przerywało ciągłe zaglądanie jego żony, zdążył mi jednak powiedzieć jeszcze jedno.
— A pamiętasz ty, jakem wpadł do ciebie w nocy i prosiłem cię potem, abyś nie zapomniał o tej chwili? A wiesz ty, po co ja wówczas przyszedłem? Chciałem cię zabić.
Wzdrygnąłem się, a on mówił dalej:
— Wyszedłszy wtedy od ciebie, błądziłem po ulicach i pasowałem się z sobą. Nienawidziłem cię wówczas do tego stopnia, że prawie już znieść tego nie mogłem.
Teraz, myślałem, on jeden jest sędzią moim, przez niego nie mogę już uniknąć jutrzejszej męki, bo on wie wszystko. I nie tego się bałem, abyś doniósł o mnie władzom; ta myśl ani na chwilę nie postała mi w głowie, ale czułem, że nie będę ci śmiał w oczy spojrzeć, jeśli zbrodni mej publicznie nie wyznam. I chociażbyś był nawet daleko, to sama myśl, że żyjesz gdzieś i czujesz dla mnie pogardę, stała mi się nieznośną. Znienawidziłem cię, jakbyś ty sam był przyczyną mego nieszczęścia. Wróciłem wtedy do ciebie i, jak pamiętasz, sam usiadłem i tobie siąść kazałem. Na stole twoim leżał kindżał, którym chciałem cię zabić.
Siedzieliśmy tak parę minut obok siebie. Nienawidziłem cię wówczas bez miary i pragnąłem z całych sił zemścić się za moje cierpienia. Ale Bóg poskromił szatana, goszczącego w mojem sercu. Wiedz tedy, że nigdy nie byłeś tak blizki śmierci.
W parę dni potem chory umarł. Pogrzeb jego był wspaniały i całe miasto przeprowadzało go do grobu. Nad trumną wygłoszono pochwalne mowy, ubolewając nad chorobą, która skróciła dni jego. Całe miasto powstało przeciw mnie; oburzenie było tak wielkie, że przestano mnie zupełnie przyjmować. Prawda, że po pewnym czasie ten i ów przypomniał sobie dziwne wyznanie zmarłego i zaczął przypuszczać, że mogło być w niem coś prawdy. Zaczęto mnie znów odwiedzać i badać, ale ja nie powiedziałem słowa, a wkrótce wyjechałem zupełnie.
W pięć miesięcy potem byłem już na drodze, którą mi Pan wskazał w swojem miłosierdziu, a nieszczęsnego, którego cierpień byłem powiernikiem, wspominam po dziś dzień w modlitwach moich.”
Tu kończą się notatki Aloszy z życia starca Zosimy. Następują jeszcze poszczególne wskazówki, dotyczące różnych zagadnień moralnych, cenne rady i napomnienia, które przez długie lata służyć miały Aloszy, jako pokarm duchowy i oparcie w wątpliwych i trudnych chwilach.
Po śmierci starca najbliżsi przyjaciele zmarłego, t. j. ojciec Paisy i ojciec bibliotekarz, zajęli się przysposobieniem ciała do pogrzebu, według starodawnych, uświęconych obyczajów. Nakreślono mu na czole, na piersiach, na rękach i na nogach krzyż święconą wodą, przyobleczono go w zakonne szaty i włożono do trumny, przygotowanej już dawno, za życia jeszcze zmarłego. Trumnę ustawiono w tej samej salce, w której starzec za życia przyjmował swoich gości, gdzie tak niedawno jeszcze próbował przywrócić porozumienie w rodzinie Karamazowych.
Nad ciałem jego miały być wciąż czytane ewangelie, czego podjęli się znaczniejsi wśród braci zakonnej. Ojciec Paisy, który był najgorętszym i najserdeczniej przywiązanym przyjacielem starca, chodził frasobliwie, troszcząc się o wszystko i zarządzając, aby wszystko stało się z jaknajwiększą powagą i dostojnością. Jak już wspomnieliśmy wyżej, wieść o śmierci starca rozeszła się już wszędzie i tłumy pielgrzymów z ludu, a nawet i z inteligencyi, napływać zaczęły do klasztoru. Wśród tego tłumu zauważył odrazu ojciec Paisy nastrój, który go niecierpliwił i drażnił. Wszyscy ci ludzie podnieceni byli jakiemś gorączkowem oczekiwaniem czegoś nadzwyczajnego i cudownego, i domagali się prawie, aby się im to coś natychmiast objawiło. Wielu poprzywoziło z sobą chore dzieci, oczekując uzdrowienia, inni przybyli poprostu tylko z ciekawości, która przybierała chorobliwe prawie rozmiary. Usposobienie to publiczności wydało się ojcu Paisemu niestosowne i lekkomyślne. Świeccy zachowywać się mogą z tak niewłaściwą natarczywością, chociaż w głębi duszy i sam oczekiwał i pragnął czegoś, czegoby bliżej określić nie umiał, a co miałoby być, jakby, dopełnieniem i uwieńczeniem tego życia, pełnego ofiar i wyrzeczenia się samego siebie. Najbardziej podejrzanymi wśród publiczności wydali mu się Rakitin i Obdoszkin, braciszek, których wszędzie było pełno. Zaglądali oni wszędzie i wszystko śledzili, tak dalece, że na ich widok nasuwała się mimowoli myśl o czemś, podobnem do szpiegowania.
Rakitin, jak się później okazało, wysłany był rzeczywiście przez panią Chachłakow, która poleciła mu donosić co pół godziny o wszystkiem, co zajść mogło w obrębie murów klasztornych. Poczciwa dama zrobiła to z najlepszych chęci, wiedziona, co prawda, także ciekawością, chociaż natury świątobliwej, a Rakitin, który umiał ze wszystkiego korzyść wyciągnąć, chętnie się podjął tego polecenia. Naraz ojciec Paisy przypomniał sobie Aloszę, którego już od kilku godzin nie widział, i w tejże chwili prawie ujrzał go siedzącego na jednej z mogił na cmentarzu, okalającym pustelnię. Zbliżywszy się, obaczył, że Alosza zakrył twarz obiema dłońmi, a wstrząsające ciałem drganie świadczyło o cichych, ale gorzkich łzach jego.
— Uspokój się, synu drogi — przemówił do niego tkliwie — czegoż ty? Nie płacz, a raduj się, czyż nie wiesz, że dla niego najszczęśliwszy to dzień, czyż zapominasz, gdzie jest w tej chwili.
Alosza odjął na chwilę ręce od twarzy, ukazując nabrzmiałe od płaczu oczy i twarz rozżaloną, jak u dziecka; ale po chwili zakrył oczy i znów płakać zaczął.
— Niech zresztą i tak będzie. Chrystus ci zesłał te łzy twoje dobre i święte — posłużą ci one do radości i duchownego wesela.
Słowa te rzekł już prawie do siebie, odchodząc i myśląc z miłością o płaczącym młodzieńcu.
Tymczasem odprawiano panichidy za duszę zmarłego, a nad ciałem jego czytano nieustannie ewangelie. A w miarę, jak zbliżało się południe, wśród wchodzących i wychodzących z salki, w której wystawione były zwłoki, powstawały jakieś szepty, trwożne i niepewne z początku, potem coraz wyraźniejsze, aż nareszcie rzecz, o której mówiono z początku cicho i prawie w nią nie wierząc, stała się naraz głośną, jawną i wzbudziła powszechną boleść, zgrozę, a wśród wielu nawet zgorszenie. Fakt to był sam przez się nic nieznaczący i nie wartoby go było nawet wspominać, gdyby nie to, że wywarł on także silny wpływ na umysł Aloszy i zachwiał go z początku, a potem jeszcze bardziej utwierdził w przekonaniach, którym pozostać miał wierny i to już przez całe życie. Oto zwłoki zmarłego, umieszczone w małej, dusznej celi, w której zaniedbano nawet pootwierać okien, rozkładać się zaczęły o wiele wcześniej, niż się tego spodziewano. Był to fakt sam w sobie zupełnie naturalny, ale zupełnie sprzeczny z tem, czego się spodziewano i wyczekiwano, jak to już wyżej wspomnieliśmy, w tak gorączkowem podnieceniu. Wieść rozeszła się szybko między wierzącymi i niewierzącymi. Niewierzący uradowali się, co się zaś tyczy wierzących, to znaleźli się między nimi tacy, którzy się jeszcze bardziej uradowali, niż niewierzący, bo, jak zwykł był mawiać starzec, jeszcze za życia „ludzie chętnie patrzą na upadek i poniżenie sprawiedliwego.” Przypominano sobie, że z poprzednimi starcami działo się zupełnie inaczej, jeden z nich, mianowicie, wielce świątobliwy i który żył do stu lat, miał być po śmierci piękniejszy, niż za życia, twarz jego jakby się rozjaśniła w trumnie, a ciało i po trzech dniach jeszcze nie zdradzało najmniejszego śladu rozkładu, tu zaś, mimo, że i doba jeszcze nie upłynęła od chwili zgonu, woń i zaduch zgnilizny rozchodziły się już, rażąc uczucia obecnych. Ojciec Paisy, który bez przerwy czytał ewangelie, zauważył już zmianę, jaka zaszła w odwiedzających. Zamiast przejętych czcią pielgrzymów, pragnących złożyć hołd pamięci świętego, ukazywały się rozmaite nieznane figury, a przebywszy chwil kilka, jakby dla naocznego przekonania się o czemś, wychodziły szybko, aby podzielić się nowiną z innymi, którzy czekali u progu. Z miasta napłynęło dużo takich, którzy przybyli jedynie przez ciekawość, bez której nie byliby się wcale ukazali w klasztorze. Dotąd zachowywano się jeszcze z odpowiednim szacunkiem, ale już od czasu do czasu dawały się słyszeć takie uwagi, jak: „To widoczny sąd Boży”, „Pan Bóg chciał pokazać”, „Zkąd się to mogło wziąć? gdyby był tłusty, ale to skóra tylko i kosteczki.” Napróżno ojciec Paisy zbywał wszystko pogardliwem milczeniem, a drugi przyjaciel zmarłego, ojciec bibliotekarz, przekładał zgorszonym, że fakt rozkładu ciała niema najmniejszego związku ze świątobliwością nieboszczyka, nikt go nie słuchał i słuchać nie chciał. Podnieśli też głos i tacy z pośród braci zakonnej, którzy byli zdecydowanymi przeciwnikami samejże instytucyi starców, uważając ją za szkodliwe nowatorstwo. „Nową modę zaprowadzał”, „ciału dogadzał, jadł naprzykład konfitury wiśniowe z herbatą”, „na kolana przed nim padali, a on przyjmował to, jako sobie należne” i zarzutom tego rodzaju końca nie było. Słuchał ich uważnie obdorski braciszek, wzdychając głęboko i znacząco kiwając głową. „Słusznie widać mówił wczoraj ojciec Ferapont” — powtarzał sobie w duchu, a właśnie w tejże chwili ojciec Ferapont ukazał się między innymi. I do jego pustelniczej celki dostała się wiadomość o tak widocznym sądzie Bożym nad zmarłym, a udzielił mu jej, prawdopodobnie, wczorajszy jego gość z Obdorka. Ojciec Paisy, znający dobrze środowisko, wśród którego przebywał, zdawał sobie sprawę z tego nagłego przełomu opinii, i przeczuwał, co dalej nastąpi, spokojnie i bez trwogi. Wkrótce też w sieniach, obok celi zmarłego, powstał gwar i szum, naruszający spokój i powagę należną domowi żałoby. Szum ten i hałas robili ludzie, towarzyszący tłumnie ojcu Ferapontowi, którzy jednak zatrzymali się u progu, z wyjątkiem obdorskiego braciszka. Drzwi od celi otwarły się na oścież z wielkim hałasem, a na progu stanął ojciec Ferapont z podniesioną groźnie prawicą.
— Przegnam nieczystą siłę! — zawołał i żegnać zaczął wszystkie ściany i kąty izdebki. — Precz ztąd, szatanie! — powtarzał za każdym razem, a towarzyszący mu tłum patrzył na to z najwyższem uznaniem, i człowiek, który do niedawna jeszcze uchodził za wpółobłąkanego, urósł naraz w ich oczach do rozmiarów potężnego pogromcy duchów piekielnych. Stał w grubej swojej szacie, podpasanej sznurem, z piersią odkrytą, obrosłą siwym włosem, nogi miał bose, a za każdym ruchem jego dzwoniły żelazne łańcuchy, które nosił pod szatą.
Widząc, co się dzieje, ojciec Paisy zaprzestał czytania ewangelii i wystąpił naprzeciw wchodzących.
— Pocoście tu przyszli, czcigodny ojcze? — spytał surowo. — Dlaczego naruszacie spokój tej celi, dlaczego burzycie i buntujecie lud wierny?
— Po co przyszedłem? po co? jakaż to wiara wasza? — zawołał z nieprzytomnem zapamiętaniem Ferapont. — Gości tu waszych przeganiać muszę, czarty nieczyste zagnieździły się po kątach waszych, policzyć tu ich przyszedłem i wypędzić.
— Z nieczystą siłą walczyć chcesz, a sam jej może służysz — odparł spokojnie i bez trwogi ojciec Paisy. — Któż z nas śmiałby wyrzec o sobie: jam święty! Czy może ty, ojcze?
— Lichy ja jestem, a nie święty, nie siądę też i nie spocznę i pokarmu do ust nie wezmę, dokąd pokłonu Bogu nie oddam — zagrzmiał Ferapont. — Ale wy tu wiarę świętą gubicie. Patrzcie na tego oto nieboszczyka — mówił, zwracając się do stojącego za progiem tłumu. — Postów nie zachowywał, strawę gotowaną jadał, ciału grzesznemu dogadzał, karmiąc je słodyczami. Ot i pokazał Bóg i sąd nad nim objawił; a jaki teraz wstyd! jaki srom!
— Lekkomyślne słowa twoje, ojcze! — zawołał podniesionym głosem ojciec Paisy. — Umiesz ty posty zachowywać i umartwienia sobie zadawać, ale duszę masz lekkomyślną, jak chłopię świeckie, małoduszne i bezrozumne. Wyjdź ztąd natychmiast, rozkazuję ci.
— Wyjdę ja, wyjdę! — odparł Ferapont, cokolwiek zmieszany, nie zaniechawszy jednak złości swojej. — Uczeni wy, mędrce! wynosicie się nade mną, maluczkim, rozumem waszym; mało ja miałem nauki, skorom tu przyszedł, a i tej się wyrzekłem, uchronił mnie Bóg od uczoności waszej.
Ojciec Paisy stał niewzruszony, górując nad przeciwnikiem swoim powagą i spokojem. Ferapont wahał się chwilę, ale wreszcie cofać się zaczął, zstępując powoli po schodach i spozierając z pod oka na trumnę starca. Nagle zmienił ton i przemawiać zaczął żałośliwie i łzawo:
— Nad takim oto przesławne kanony i śpiewy święte odprawiają, a nademną biednym, gdy zdechnąć przyjdzie, jaką tam ledwie modlitwę odmówią. Taka dola.
Mówiąc to, zeszedł szybko ze schodów, a na jego widok tłum, stojący w dole, zakołysał się niepewny.
Ojciec Paisy wyszedł za odchodzącym i zatrzymał się na ganku, uważając, co się stanie, ale zaciekły Ferapont nie skończył jeszcze. Oddaliwszy się na jakie 20 kroków od ganku, odwrócił się w stronę zachodzącego słońca, a rozpostarłszy szeroko ręce, runął, jak podcięty, na ziemię, wydając przeogromny krzyk.
— Zwyciężył Bóg mój! Chrystus zwyciężył, zachodzącemu słońcu zwycięztwo dał! — zawołał, poczem łkać zaczął, jak dziecko, a konwulsyjne drgania wstrząsały jego ciałem.
Na ten widok tłum rzucił się ku niemu, rozległy się krzyki i wołania, wielu ryknęło płaczem, jakiś obłęd ogarnął wszystkich.
— Ot kto święty! ot kto sprawiedliwy! — wołano zewsząd. — Takiemu starcem być — odezwało się kilka głosów, ale inni zaraz zaprzeczyli.
— Nie starcem jemu być, on i bez tego święty, nieczyste siły pokonał. Nowomodnych wymysłów naśladować nie będzie.
I niewiadomo, na czemby się to skończyło, gdyby nie rozległ się głos dzwonu, wzywającego na nabożeństwo. Wszyscy zaczęli się żegnać i znaczna część obecnych pośpieszyła w stronę cerkwi. Podniósł się też i ojciec Ferapont i posunął do swojej celi, mówiąc wciąż do siebie, ale już zupełnie bez związku. Towarzyszyło mu jeszcze trochę ludzi, ale już w znacznie mniejszej liczbie, a ci rozeszli się w końcu, zostawiając zdziwaczałego starca jego ascetycznym rozmyślaniom.
Widząc, że się burza uspokoiła, ojciec Paisy powierzył czytanie ewangelii ojcu bibliotekarzowi, a sam opuścił ściany pustelni ze smutkiem w duszy. I sam nie wiedział, zkąd pochodzi ciężar, gniotący mu serce. Nie mogła go przecie zachwiać, ani wytrącić z równowagi wrzawa obałamuconej tłuszczy, a jednak czuł, że coś mu niedostaje i mąci wewnętrzny jego spokój. Po głębszym namyśle odszukał przyczynę tego stanu duszy; oto wśród falującego tłumu, towarzyszącego ojcu Ferapontowi, dostrzegł wśród innych zmienioną twarz Aloszy i od tego czasu czuł w sercu dotkliwy ból. „Czyżby ten chłopak obchodził mnie do tego stopnia?” — pytał gniewny sam na siebie.
W tejże chwili Alosza przechodził w pobliżu i mimowoli spotkały się ich wejrzenia. Alosza odwrócił szybko oczy i spuścił je ku ziemi, a z tego jednego ruchu poznał ojciec Paisy, jaka przemiana odbywała się w duszy młodego nowicyusza.
— Czy i ty zgorszyłeś się? i ty trzymasz z ludźmi małej wiary? — pytał z goryczą.
Alosza zatrzymał się i spojrzał przelotnie na ojca Paisego, ale wnet odwrócił oczy i stał bokiem do pytającego, nie zwracając ku niemu twarzy.
— Gdzież tak śpieszysz? — mówił dalej ojciec Paisy — czy to na nabożeństwo dla służby Bożej?
Alosza nie dał i na to żadnej odpowiedzi.
— Cóż to? z pustelni odchodzisz? i to tak nagle, bez pytania, bez błogosławieństwa?
Alosza spojrzał znów na pytającego z dziwnym i nad wyraz gorzkim uśmiechem, potem machnął ręką i, nie rzekłszy słowa, wybiegł za wrota.
— Wrócisz ty jeszcze, wrócisz — szepnął za odchodzącym ojciec Paisy i poszedł w swoją stronę.
Nie omylił się ojciec Paisy, spodziewając się, że jego ukochany chłopiec powróci z czasem do dawnej wiary i ufności dziecięcej, a czytał on przytem trafnie w duszy młodzieńca, odgadując właściwą przyczynę tego jego upadku na duchu. Nie podzielał on, oczywiście, lekkomyślnej niestałości tłumu, nie o cuda mu chodziło, jakkolwiek uważał je za fakt możliwy i godny świętości ukochanego jego mistrza, który przez tak długi czas przedstawiał dla niego bezsporny ideał ludzkiej doskonałości. Ale tu naruszona została wyższa sprawiedliwość, której tak bardzo domagało się i pożądało serce jego. Oto ten, który powinien był być wyniesiony ponad wszystkich na ziemi, ten najgodniejszy z godnych i najsprawiedliwszy ze sprawiedliwych, zamiast zasłużonej czci i uwielbienia, wydany został na wzgardę, śmiech i poniżenie. I za co? Kto to sprawił? Kto mógł tak osądzić? Za co ta niesława? Zkąd ten przedwczesny rozkład, przeciwny prawom natury? — jak utrzymywali z urąganiem zwolennicy Feraponta. Jakiem prawem ci ludzie, o tyle marniejsi, o tyle niżsi, przyznają sobie prawo sądzenia i potępiania i wierzą, że prawo to posiadają?
Gdzie Opatrzność? Gdzie moc jej i potęga? dlaczego w takiej właśnie chwili zataja prawa swoje, podporządkowując je ślepym, głuchym i niemym prawom przyrody? Uczucia te i wątpliwości były zupełnie naturalne w wieku Aloszy i przy gorącem jego usposobieniu i źleby nawet było, gdyby ich nie był doznał. Bo i cóżby to była za młodość, któraby w pierwszej godzinie bólu, spowodowanego krzywdą najdroższych i najświętszych swych uczuć, nie potrafiła zdobyć się na oburzenie, kierując się jedynie rozsądkiem, który niczemu się nie dziwi i wszystko potrafi wytłómaczyć?
Pod wrażeniem doznanych wstrząśnień, Alosza, wybiegłszy z pustelni, rzucił się twarzą na ziemię i leżał tak nieruchomy, pod cieniem olbrzymiego wiązu. Prócz wszystkich innych trosk, przypominały mu się i występowały coraz wyraźniej szczegóły wczorajszej jego rozmowy z Iwanem. Nie poddawał się im bezwzględnie, ale jednak wspomnienia te gryzły mu i trawiły duszę, przepełniając ją jadem goryczy.
W takim stanie znalazł go przechodzący Rakitin i zatrzymał się zdumiony.
— Ty tu, Alosza? — zapytał, a po chwili dodał: — Więc i ty? więc i ty także? — tu urwał, ale po pewnem drgnięciu Aloszy odgadł, że ten słyszy go i rozumie pytanie. Wtedy zdumienie znikać zaczęło z twarzy Rakitina, a na ustach jego ukazał się drwiący uśmiech.
— Słuchaj! — mówił dalej. — Szukam ciebie przeszło od dwóch godzin. Co ty tu robisz? co za niedorzeczności wyprawiasz? Popatrz-że choć na mnie.
Alosza usiadł, oparłszy się plecami o drzewo, nie płakał, ale twarz jego wyrażała dotkliwe cierpienie, a w oczach jego widniał wyraz rozdrażnienia. Nie patrzył przytem na Rakitina, a gdzieś w przestrzeń.
— Wiesz! Tyś się coś strasznie zmienił, gdzież się podziała twoja słodycz? gniewasz się na kogo? obrazili cię?
— Przestań! — przerwał mu Alosza, nie patrząc wciąż na niego i machnąwszy niecierpliwie ręką.
— Taki to jesteś? zupełnie jak inni śmiertelnicy, a tak długo uchodziłeś za anioła. Wiesz co, Alosza, dziwię się tobie, ja, com się już oddawna przestał dziwić. Miałem cię dotąd za inteligentnego człowieka.
Alosza spojrzał wreszcie na niego z roztargnieniem, jakby nie rozumiejąc jego słów.
— Czy to naprawdę taka rozpacz z powodu, że twój starzec gnije, więc tyś sobie naprawdę wyobrażał, że on będzie robił jakieś cuda po śmierci? — zawołał Rakitin z najwyższem zdumieniem. — Więc ty naprawdę wierzysz w takie rzeczy?
— Wierzyłem, wierzę, chcę wierzyć i będę wierzył, mało ci jeszcze, — krzyknął z rozdrażnieniem Alosza.
— Ależ i owszem, jak chcesz, gołąbku. Tfu! Dziś jeszcze trzynastoletni nawet sztubak nie dałby się złapać na takie błazeństwa. Więc tak się na pana Boga obraziłeś? Twojemu świętemu nie przyznali rangi, orderu nie dali, co? Więc to tak? Przeciw Bogu się buntujesz.
Alosza spojrzał na niego przeciągle, zmrużywszy oczy, a w oczach tych błysnęło coś, co nie było jednak gniewem na Rakitina.
— Nie buntuję się przeciw Bogu, tylko świata jego nie uznaję — przemówił Alosza z niedobrym uśmiechem.
— Jakto? nie uznajesz jego świata — zastanowił się Rakitin — cóż to znowu za brednie? — Alosza nic nie odrzekł.
— No! dosyć już tych głupstw, przystąpmy lepiej do rzeczy, powiedz no, jadłeś ty co dzisiaj?
— Nie pamiętam, zdaje się że, jadłem.
— Musisz się przedewszystkiem czemś pokrzepić, aż żal patrzeć jak wyglądasz. Nie spałeś całą noc, a potem wszystkie te historye w klasztorze. Posłuchaj, mam przy sobie kiełbasę, którą kupiłem w mieście na wszelki przypadek. Ale prawda, ty kiełbasy nie jadasz.
— Owszem, dawaj.
— Oho! więc to już tak — zupełny, jak widzę, bunt, barykady. No, bracie, tego nie trzeba lekceważyć. Chodź teraz do mnie, pociągniemy wódeczki, tylko na to się pewnie nie zgodzisz.
— Będę pił.
— No! no! brawo, świetnie. Mniejsza zresztą o kiełbasę i wódkę, ale takie usposobienie nie codzień się trafia. Chodźmy bracie, żywo.
Alosza wstał i podążył za Rakitinem.
— Ot! żeby to mógł widzieć brat twój, Iwan. On podobno jedzie jutro do Moskwy.
— A jedzie — potwierdził obojętnie Alosza.
Wzmianka o Iwanie przywiodła mu nawet na pamięć brata Dymitra i jakąś jego sprawę, nie cierpiącą zwłoki, ale i to wrażenie znikło wkrótce, ustępując miejsca zupełnej obojętności.
— Wiesz, ten twój Iwan nazwał mnie kiedyś dziurawym workiem bezdarnego liberalizmu, a i ty dałeś mi parę razy do poznania, że uważasz mnie za człowieka nieuczciwego, obaczymy teraz, jak wygląda inteligencya twego braciszka i twoja uczciwość (słowa te wymówił prawie szeptem). Tfu! A wiesz ty, że doniosłem Chachłakowej o wszystkiem, co się działo w klasztorze, a ona mi natychmiast odpisała (ona ma pasyę do zapisywania i odpisywania). Otóż ni mniej, ni więcej odpisała mi, że się nigdy nie spodziewała, aby tak szanowny starzec, jak Zosima, był w stanie tak postąpić. Uważasz „postąpić”, tak się wyraziła. Powinienbym teraz pójść do niej. Ale wiesz co! — Tu zatrzymał się, nie śmiejąc wypowiedzieć swej myśli. — Wiesz, gdzie najlepiej byłoby nam pójść?
— Wszystko mi jedno, pójdę gdzie chcesz.
— Więc chodźmy do Gruszy. Cóż? pójdziesz? — pytał niepewnym głosem Rakitin.
— Chodźmy do Gruszy, — odpowiedział Alosza z takim spokojem i gotowością, że aż Rakitin nie mógł tego pojąć i odskoczył zdziwiony.
— No, proszę! — zawołał i, ująwszy mocno pod rękę Aloszę, poszedł z nim szybko gościńcem w stronę miasta.
— Ależ to rada będzie Gruszeńka, bardzo rada, — powtarzał idąc.
Co prawda, nie zależało mu wcale na uradowaniu Gruszeńki. Był to człowiek praktyczny, człowiek seryo, który nie robił nic bez celu. Tu miał cel dwojaki, nacieszyć się upadkiem Aloszy, który z wyżyn świętości zejść miał między grzeszniki, a potem osiągnąć pewną korzyść materyalną, którą mu ten krok mógł przynieść.
Gruszeńka mieszkała w samym środku miasta, w domu pewnej kupcowej, od której wynajmowała niewielkie oficyny. Kupcowa ta była bliską krewną Samsonowa, pewnego przyjaciela i opiekuna Gruszy. Przywiózł on ją tu przed czterema laty z okolicy, jako 18-letnią dziewczynę, nieśmiałą, biedną, wynędzniałą i zahukaną. Ludzie mówili, że stary umieścił umyślnie faworytę swoją w domu krewnej, aby mieć na nią oko. Ale wkrótce nadzór okazał się zbytecznym i zostawiono jej zupełną swobodę. O poprzedniem jej życiu wiedziano bardzo niewiele. Były głuche wieści, że jako siedemnastoletnia dziewczyna uwiedziona została i porzucona przez pewnego oficera i że ją taką znalazł Samsonow w wielkiej nędzy i poniżeniu. W ciągu tych czterech lat, szczupła, nędzna i zabiedzona sierota przedzierzgnęła się niespodzianie w świeżą, kwitnącą i pewną siebie miejską lwicę, a piękna była w typie czysto rosyjskim.
Opowiadano o niej, że jest to kobieta śmiała, energiczna, dumna, popędliwa, a przytem ostrożna, skąpa i znająca doskonale wartość pieniędzy. Twierdzono przytem, że dostęp do niej jest bardzo trudny i że dotąd nikt, prócz starego Samsonowa, nie posiadł jej względów, choć nie brakło ubiegających się o nie.
Wszelkie zabiegi kandydatów i wielbicieli nie doprowadzały do niczego, tak, że niejeden wycofać się musiał, nietylko nic nie uzyskawszy, ale jeszcze wyśmiany przez rezolutną kobietkę. Opowiadano także, że w ostatnich czasach Grusza puściła się na finansowe spekulacye, do których okazała się bardzo uzdolnioną, tak, że nawet z tego powodu posądzano ją o pochodzenie żydowskie. Nie dawała wprawdzie na lichwę, ale za to trudniła się skupowaniem weksli po zniżonej cenie, po kopiejce nieraz za rubla, a następnie umiała je odzyskiwać we właściwej wartości. W operacyach tych pomagał jej czynnie Fedor Pawłowicz Karamazow.
Stary Samsonow, legalny opiekun Gruszy, był to człowiek bardzo bezwzględny, tyran własnej rodziny, przytem bogaty i kutwa. Z początku miał on zamiar trzymać także mocno w klubach swoją protegowaną, ale niezadługo bezwiednie sam jej wpływowi uległ.
Gruszeńka potrafiła wkrótce wyemancypować się zupełnie, utrzymując go jednocześnie w przekonaniu, że jest mu bezgranicznie wierną. Stary skąpiec, od którego nikt grosza uzyskać nie mógł, wydzielił jej kapitalik, osiem tysięcy rubli, którym pozwolił jej swobodnie obracać, a nawet sam jej w tych obrotach pomagał. „Z ciebie mądra baba, — mówił, dając jej te pieniądze, — potrafisz tem wojować, ale pamiętaj, że grosza już odemnie nie dostaniesz”. — Wogóle stosunek Gruszy z jej kupcem, jak go nazywano, był przez cały czas ich pożycia, zupełnie szczery i przyjacielski.
Gdy Fedor Pawłowicz całkiem dla siebie niespodzianie zakochał się namiętnie w Gruszy i oświadczył się jej ze swą miłością, stary Samsonow śmiał się tylko, nie przywiązując do tego najmniejszej wagi, gdy jednak w ostatnich czasach pojawił się na horyzoncie i Dymitr, stary przestał się śmiać i wystąpił prawie surowo z poważnem napomnieniem. „Jeśli masz wybierać z dwóch, to bierz ojca, a tylko pilnuj, żeby się stary łajdak z tobą ożenił, a przed ślubem zapis ci zrobił — z młodym niema się co zadawać, bo z tego nic nie wyniknie”. Takie rady udzielał pupilce swojej stary Samsonow, czując się już chorym, i w istocie śmierć zabrała go w pięć miesięcy po tych wypadkach. Wszyscy w mieście wiedzieli o gorącem współzawodnictwie ojca i syna Karamazowych, ubiegających się o względy Gruszy, nikt jednak nie znał prawdziwej natury tych stosunków, tak dalece, że nawet obie służące Gruszy zeznawały później w sądzie, że pani ich przyjmowała u siebie Dymitra Karamazowa jedynie ze strachu, bo ten groził jej wciąż, że ją zabije.
W chwili, gdy Rakitin i Alosza weszli do mieszkania Gruszy, w pokojach jej panował wieczorny półmrok, ona zaś leżała na kanapie, pogrążona w myślach. Ubrana była w czarną, jedwabną suknię, lekko wyciętą, a na ramionach zarzuconą miała białą, koronkową chusteczkę, spiętą na piersiach kosztowną broszą. W stroju tym było jej bardzo do twarzy. Widocznie czekała na kogoś z niecierpliwością, twarz miała bladą, oczy błyszczące, ręce założyła pod głowę, a końcem bucika uderzała nerwowo o poręcz kanapy. Usłyszawszy kroki wchodzących, podniosła się na wpół i pytała zaniepokojona:
— Kto tam?
— To nic, proszę pani, to nie on, inni panowie przyszli — odpowiedziała jej pokojówka, która otworzyła drzwi Aloszy i Rakitinowi.
— Co jej takiego? — mruknął Rakitin, wprowadzając Aloszę do salonu.
Gruszeńka zerwała się za ich wejściem i to z takim pośpiechem, jakby się czegoś lękała. Grube pasmo kasztanowatych włosów osunęło się jej na lewe ramię, nie zwróciła na to uwagi, patrząc bystro na wchodzących.
— Ach! to ty, Rakitka, — zawołała — przestraszyłeś mnie, wchodząc tak niespodzianie, ale kogóż to przyprowadziłeś ze sobą? Boże jedyny! patrzcie, jaki gość! — krzyknęła, poznawszy Aloszę.
— Każno podać światło — rozkazał Rakitin tonem człowieka, żyjącego na stopie poufałej zażyłości, upoważniającej do gospodarowania tu jak u siebie.
— Światła! prawda. Fenia, podaj świece. Więc jednak udało ci się go przyprowadzić — mówiła, a obróciwszy się do zwierciadła, zaczęła poprawiać szybko włosy. Zachowywała się jednak jakby z przymusem.
— Cóż to? Czy ci nie dogodziłem? — pytał Rakitin z urazą w głosie.
— Nie to, tylkoś mnie przestraszył.
— Alosza, gołąbku miły, ty się mnie nie lękaj, — mówiła z ponętnym uśmiechem, — nie masz pojęcia, jaka ci jestem rada. Przestraszyłeś mnie Rakitka, bo widzisz, myślałam, że to Dymitr wdarł się tu gwałtem. Wyprowadziłam go dziś w pole, mówiąc, że cały wieczór spędzę u Kuźmy Kuźmicza, mego staruszka, i wymusiłam na nim słowo honoru, że mi wierzyć będzie. Ja bo widzisz, co tydzień chodzę do mego kupca i robię mu rachunki. Nikomu nie wierzy, tylko mnie. Zamykamy się na klucz, on rachuje na szczotach, a ja zapisuję.
Mitra uwierzył, a ja siedzę w domu i czekam pewnej wiadomości. Fenia! — zawołała na pokojówkę, — wybiegnij no za bramę i zobacz, czy niema tam gdzie Dymitra Karamazowa, gotów jeszcze szpiegować mnie i podpatrywać, śmiertelnie się tego boję.
— Nikogo niema, proszę pani, ja co minutę wybiegam i pilnuję, bo się sama na śmierć boję.
— Zamknij drzwi na klucz, i story pozapuszczaj, gdyby, broń Boże, zobaczył przez okno światło, zaraz by tu przyleciał. Wiesz, Alosza? okropnie się boję twego brata, Mitry. — Mówiła to wszystko głosem podniesionym, bardzo wzburzona.
— Zkądże to nagle boisz się tak Dymitra; dawniej tego nie bywało, przeciwnie, robiłaś z nim, co sama chciałaś, tańczył, jak mu zagrałaś.
— Mówiłam ci już, że czekam pewnej wiadomości, złotej dla mnie wieści, o której Mitra nie powinien wiedzieć. Czuję, że nie uwierzył w to, abym naprawdę siedziała u Kuźmy Kuźmicza, z pewnością czai się gdzieś i wypatruje, co robię. Kazałam mu iść i poleciłam, żeby przyszedł do mnie o północy, tymczasem posiedziałam u mego staruszka jakie dziesięć minut, a potem tylnemi uliczkami wróciłam prędko do domu. Okropnie się bałam, żeby mnie Dymitr nie przydybał w drodze.
— Wybierasz się gdzie, żeś taka wystrojona? — badał Rakitin. — Ciekawie dziś wyglądasz.
— Tyś sam ciekawy, Rakitka. Mówiłam ci już, że czekam pewnej wiadomości, a gdy ją dostanę, wyfrunę natychmiast ztąd i tyleście mnie widzieli.
— A gdzież to się tak wybierasz?
— Zanadto jesteś ciekawy, prędko się zestarzejesz.
— Patrzcie! jaka rozpromieniona! a wystroiłaś się, jak na bal.
— Dużo ty wiesz, jak się na balach stroją.
— A może ty wiesz?
— Pewnie, że wiem, widziałam jeden bal, gdy Kuźma Kuźmicz żenił swego syna, zaprosił mnie i posadził na galeryi w sali balowej, patrzyłam ztamtąd, jak tańczą. Ale co ja tu tracę czas na gadanie z Rakitką, kiedy taki gość mnie odwiedził, istny królewicz. Alosza, gołąbku, patrzę na ciebie i oczom własnym nie wierzę. Czyż to być może, żebyś ty mnie odwiedził, żebym cię miała u siebie? Prawdę mówiąc, nigdym się tego nie spodziewała. Chociaż, co prawda, nie bardzo to wszystko w porę, ale i tak rada ci jestem serdecznie. Siadaj, kochanie, na kanapie, ot tu, koło mnie. Miesiączku ty mój złoty. Ech! ty Rakitko, żebyś ty mi był go wczoraj przyprowadził, byłoby zupełnie co innego, ale i tak rada jestem. Może zresztą i lepiej, że to nie wczoraj. — Siadła obok Aloszy na kanapie i patrzyła mu w oczy z zachwytem. Nie udawała teraz bynajmniej, była w istocie rozradowana, oczy jej płonęły, usta śmiały się, ale jakoś dobrodusznie, wesoło. Alosza nawet nie przypuszczał, żeby twarz jej mogła mieć taki serdeczny, szczery wyraz. W ogóle wytworzył sobie o niej zupełnie inne wyobrażenie, a wczorajsze jej zachowanie się u Katarzyny utwierdziło go w tem mniemaniu. Zdziwiony był też, znajdując dziś w niej zupełnie inną istotę, i mimo ciężkiego bólu, który go pochłaniał, oczy jego spoczęły na niej z przyjemnością. Zachowanie jej zmieniło się również na korzyść. Wczorajsza przesada i obłudna słodycz zniknęła dziś gdzieś bez śladu, nie miała już tych kocich poruszeń, i zmanierowanych gestów, wszystko w niej stało się naraz proste, żywe, naturalne.
— Boże mój, jak się to wszystko dziwnie układa — mówiła dalej — i czemu ja się tak cieszę przyjściem Aloszy? Powiedzcie, bo doprawdy sama niewiem.
— Czemu? A ileż to razy prosiłaś, abym go przyprowadził, musiałaś mieć w tem jakiś cel.
— Pewnie, że miałam cel, ale teraz to już przeszło, nie pora na to, ugościć go tylko chcę, nic więcej. Ja teraz jestem lepsza, niż byłam. Siadaj i ty, Rakitka, czego stoisz? A! tyś już sam usiadł, zapomniałam, że Rakitka nigdy o sobie nie zapomni. Patrz na niego, Aloszka, siedzi tam naprzeciw nas, urażony, że ty dziś jesteś na pierwszym planie. Obraził się na mnie Rakitka, a niema o co. Ja dziś dobra jestem. A czego ty siedzisz taki smutny? Aloszka, boisz się mnie, czy co? — pytała, zaglądając mu w oczy z uśmiechem.
— Smutek ma, rangi nie przyznali, o to się dąsa — drwił Rakitin.
— Jakiej rangi?
— A jego starcowi, nie może się z tem pogodzić, że jego starzec śmierdzi.
— Co to znaczy: śmierdzi? Zawsze musisz gadać jakieś głupstwa, obrzydliwości same. Milczałbyś, durniu. Aloszka drogi, pozwolisz mi na kolana? ot tak. — Mówiąc to, wskoczyła migiem na kolana Aloszy, przymilając mu się, jak pieszczona koteczka i obejmując go czule za szyję. — Już ja ciebie rozweselę, mój ty skromny chłopaczku. Powiedz, naprawdę, czy pozwolisz mi posiedzieć u siebie na kolanach? Nie zechcesz, to zeskoczę.
Alosza siedział milczący, bojąc się prawie poruszyć. Słyszał doskonale każde jej słowo, ale nie odpowiadał nic, jakby głos w nim zamarł. Nie było to jednak skutkiem wrażenia, o jakie podejrzywać go mógł taki np. Rakitin, przyglądający mu się złośliwie ze swego miejsca. Wielki ból, który miał w duszy, zagłuszał w nim tak całkowicie wszelkie inne uczucia, że gdyby mógł zdawać sobie sprawę z tego, co się z nim działo w tej chwili, zrozumiałby, że nigdy nie był lepiej zabezpieczony przeciw wszelkiej pokusie i zgorszeniu. Nie rozumiejąc dobrze swego stanu, uczuwał on jednak pewne zdziwienie, doznając uczucia zupełnie dla siebie nowego, które rodziło się w nim w tej chwili. Znikł gdzieś bez śladu ów bezgraniczny strach, jaki budziła w nim dawniej każda kobieta, a przedewszystkiem ta, która siedziała w tej chwili na jego kolanach, obejmując go za szyję. Czując ciepło jej uścisku, nie był ani odrobinę wzruszony, a tylko myślał o niej z pewnego rodzaju życzliwą ciekawością.
— Daj pokój tym głupstwom! — krzyknął ze swego miejsca Rakitin — a lepiej każ podać szampana, jakeś mi to dawno przyrzekła; zakład wygrany.
— A prawda, prawda. Wiesz, Alosza, ja mu za ciebie obiecałam szampana, prócz innych rzeczy. Niech będzie szampan. Fenia, biegaj do piwnicy i przynieś butelkę szampana z tych, które tu Mitra niedawno przysłał. Choć skąpa jestem, ale nie pożałuję tej butelki, oczywiście, nie dla takiego grzyba, jak ty, Rakitka, a dla niego, dla mego królewicza. Chociaż zupełnie co innego mam teraz w głowie, ale i tak ucieszę się trochę z wami, co tam! pohulać się chce.
— Cóż takiego możesz mieć w głowie? o czem ciągle wspominasz? jakiej to czekasz wiadomości? Cóż to, sekret? — pytał ciekawie Rakitin, udając, że nie słyszy docinków, jakich mu nie szczędziła Grusza.
— Ech! żaden sekret, wiesz i ty dobrze, o co chodzi — odpowiedziała Grusza, wciąż przytulona do Aloszy. — Oficer jedzie, wiesz, mój oficer.
— Słyszałem coś o tem, ale czyżby był tak blizko?
— Jest już w Mokroje i ztamtąd przyśle mi wkrótce posłańca z listem. Czekam tu właśnie na to.
— Oho! a czemuż to zjechać się chcecie w Mokroje?
— Długoby o tem gadać. Niech ci wystarczy to, co wiesz.
— A cóż na to Mitra? Czy wie?
— Jeszczeby też? Oczywiście, że nie wie, gdyby wiedział, toby mnie zamordował. Chociaż i tak nie boję się go teraz, nie boję. A ty, Rakitka, nie spominaj mi o Dymitrze, bo mi się koło serca niedobrze robi; nie chcę o nim teraz myśleć, wolę patrzeć na Aloszę. Uśmiechnijże się do mnie, gołąbku, na radość, na szczęście moje. A co! uśmiechnął się i popatrzył mile. A! wiesz, Alosza, ja myślałam, że zagniewałeś się na mnie za to, co zrobiłam onegdaj, tam, u tej waszej panny. Zła byłam wtedy, jak pies, ot co! Ale i tak nie żałuję, że się tak stało, było to niby źle, a przecie dobrze — mówiła jakby do siebie, zamyślona. — Mitra opowiadał mi potem, że krzyczała za mną: „rózgami ją oćwiczyć”. Prawda, że ją ciężko obraziłam. Zaprosiła mnie i myślała, że dam się nabrać, przekupić mnie chciała swoją czekoladą. Dobrze się stało, dobrze! Tylko boję się wciąż, czy się ty, Alosza, za to na mnie nie gniewasz?
— A wiesz co? — mówił Rakitin, seryo zdziwiony — ona się ciebie naprawdę boi, takiego kurczaka.
— Dla ciebie on kurczak, bo ty sumienia niemasz, Rakitka, ot co! Ja, co innego, ja, widzisz, kocham go z całej duszy. Czy uwierzysz, Alosza, że cię kocham.
— Ach, ty bezwstydna! Słyszysz, Alosza, ona ci się z miłością oświadcza.
— A bo go kocham.
— A twój oficer, a wiadomość, na którą czekasz?
— To co innego, a to co innego.
— Czysto babskie rozumowanie.
— Ty mnie nie draźnij, Rakitka! — podchwyciła z ogniem Grusza — ja kocham Aloszę całkiem inaczej. Prawda, że pierwej miałam na myśli zupełnie co innego, bo ja czasem bywam podła, ale teraz patrzę na ciebie, Alosza, jak na własne sumienie. Myślałam ja o tobie nieraz już i dawniej i mówiłam sobie: „ot! jak taki musi mną pogardzać”, i wtedy, jakem wybiegła od tej panny, myślałam to samo. Mitia powie, bo on wie o wszystkiem. On to rozumie. Wierzysz mi, Alosza, jak patrzę na ciebie, to mię wstyd bierze i brzydzę się sama sobą, i sama nie wiem, kiedy to przyszło.
Weszła Fenia i postawiła na stole tacę z odkorkowaną butelką szampana i trzema kieliszkami.
— Szampana przynieśli — zawołał Rakitin — wypij z nami, Agrafio Aleksandrówno. Już i tak w głowie ci szumi, jak wypijesz, gotowaś puścić się w taniec. Bierz kieliszek, Alosza! pokaż, żeś i ty zuch, a tylko za czyje zdrowie pić będziemy czy na wrota niebieskie?
— Jakto, na wrota niebieskie?
Grusza wzięła kieliszek, Alosza również podniósł go i usta umoczył, ale zaraz postawił znów na tacy.
— Nie! lepiej dajmy temu pokój — uśmiechnął się cicho.
— A przechwalałeś się — zawołał Rakitin.
— Kiedy tak, to i ja pić nie będę, — podchwyciła Grusza, — nawet mi się nie chce. Pij, Rakitka, sam, całą butelkę. Jak Alosza nie, to i ja.
— Cóż za cielęce czułości — oburzył się Rakitin. — On przynajmniej ma zmartwienie, a ty co? On przeciwko swemu Bogu się zbuntował, kiełbasą się napchał.
— Cóż to znowu?
— Jego starzec umarł dziś, starzec Zosima, ten święty.
— Co? — zawołała Grusza — starzec Zosima umarł! Panie Boże! a ja nic o tem nie wiedziałam. — Przeżegnała się pobożnie. — A ja co robię! Boże mój!
Mówiąc to, zeskoczyła z kolan Aloszy i usiadła obok niego na kanapie.
Alosza spojrzał na nią zdumiony i jakiś jasny błysk przemknął po jego twarzy.
— Słuchaj, Rakitin! Ty mnie nie draźnij, opowiadając, żem się przeciw Bogu memu zbuntował, nie chcę mieć w sercu gniewu przeciw tobie, więc i ty staraj się być dla mnie dobry.
Utraciłem skarb, jakiegoś ty nigdy nie posiadał, dlatego też nie masz prawa sądzić mnie. Patrz lepiej na nią, widzisz, jak umiała oszczędzić mi bólu. Szedłem tu do niej, przekonany, że spotkam złą duszę, i sam grzechu szukałem, bo zły byłem i nikczemny w owej chwili, ale znalazłem w niej siostrę serdeczną, znalazłem skarb duszy kochającej, umiała mnie ustrzedz od złego. Tak, Agrafio Aleksandrówna, tyś mnie ustrzegła i odrodziła mi duszę.
Usta Aloszy zadrżały i zamilkł, nie mogąc mówić dalej.
— Patrzcie — zaśmiał się Rakitin — znalazł w niej wybawicielkę. Słyszysz?! Ty zbawiłaś go niby, ty, co chciałaś go połknąć.
— Milcz, Rakitin! — krzyknęła gwałtownie Grusza — milczcie obaj. Teraz powiem wszystko. Zamilcz i ty, Alosza, bo mi wstyd słuchać twoich dobrych słów. Ja nie jestem taka, jak myślisz, zła jestem, o zła... Ale ty, Rakitka, nie mów nic, bo to, co mówisz o mnie, to podłe łgarstwo. Prawda, że wpierw miałam zamiar, jak ty mówisz, połknąć go, ale teraz, to zupełnie co innego, i żebym cię więcej nie słyszała z takiem gadaniem.
— A to się oboje rozczulili, chwila jeszcze a beczeć zaczną, zbiesili się, czy co? Zupełnie dom waryatów — syknął.
— O, tak! płakać mi się chce — przemówiła Grusza wzruszonym głosem. — Siostrą mnie nazwał i nigdy mu tego nie zapomnę. A widzisz, Rakitka, zła jestem i grzeszna, a przecież przydałam się choć raz na coś, jak ta baba, co dała cebulę ubogiemu.
— Jaka baba? co za cebula? zwaryowałaś do reszty!
Rakitin nie mógł wyjść ze zdumienia, patrząc na nich oboje i gniewało go to, że zrozumieć ich nie może. Nie zdawał sobie sprawy, że tak Alosza, jak Grusza przechodzili właśnie w tej chwili wrażenia, do głębi wstrząsające ich duszą, i że był to dla nich moment, decydujący o przyszłem ich życiu, jaki się nie często trafia. Ale o ile Rakitin czuły był i przenikliwy na wszystko, co dotyczyło go osobiście, o tyle okazywał się tępym i gruboskórnym tam, gdzie chodziło o ocenienie uczuć i wrażeń innych ludzi. Pochodziło to zapewne w znacznej części z młodości jego i niedoświadczenia, ale przedewszystkiem z wielkiego egoizmu.
— Widzisz, Alosza — mówiła Grusza, śmiejąc się nerwowo — pochwaliłam się przed Rakitinem, żem raz w życiu zrobiła dobry uczynek. Przed tobą chwalić się nie będę, tylko ci za to bajkę opowiem, śliczną bajkę, którą opowiadała mi kiedyś Matrena, ta sama, co jest teraz u mnie kucharką.
„Była sobie raz jedna zła baba, okropnie zła, i umarła, i nie zostało po niej ani jednego dobrego uczynku. Chwycili ją też dyabli i wrzucili do ognistego jeziora. Tymczasem jej Anioł stróż stoi i myśli sobie, jakby też dobry jej jaki uczynek wydobyć, żeby go Bogu opowiedzieć. Przypomniał sobie wreszcie i mówi Bogu: „Ona, powiada, zerwała kiedyś w ogrodzie cebulę i podała ją ubogiemu”. A pan Bóg na to: „Weź, powiada, tę cebulę i podaj jej, niech się za łodygę uchwyci, to może ją z piekła wyciągniesz, ale gdyby się łodyga urwała, to baba zostanie tam, gdzie jest”. Pobiegł tedy Anioł do baby i podał jej cebulę. „Masz, powiada, babo cebulę, uchwyć się za łodygę, to cię może z piekła wyciągnę”. Baba chwyciła, a nawet ciągnie ją ostrożnie, pomaleńku, i już prawie wyciągnął. Ale jak pomiarkowały inne dusze grzeszne co się święci, zaczęły chwytać się za cebulę, może i one wylecą. A baba, jak to zawsze była przeokropnie zła, złościć się zaczęła i fikać nogami. „To moja, powiada, cebula, nie wasza, po co się pchacie”. Zaledwo to powiedziała, gdy ułamała się łodyga i spadła z babą na same dno ognistego jeziora i smarzy się tam po dziś dzień. A Anioł zapłakał tylko i odszedł.”
Otóż widzisz, Aloszka, opowiedziałam ci tę bajkę dlatego, że ja sama jestem tą złą babą, i tyle w życiu zrobiłam dobrego, co ona, gdy cebulę podała. Nie nazywaj mnie więc dobrą i nie chwal mnie, bo tylko do wstydu doprowadzasz. Słuchaj, Alosza, tak bardzo chciałam przywabić ciebie, że obiecałam Rakitinowi dwadzieścia pięć rubli, jeśli mi ciebie przyprowadzi. Poczekaj, Rakitka, zaraz ci je dam.
Pobiegła szybkim krokiem do biurka i wyjęła z szuflady dwudziestopięcio rublowy banknot!
— Co za dzieciństwo — protestował zażenowany Rakitin.
— Weź, Rakitka, weź, wszakże to dług mój. Przyjmiesz, przyjmiesz, sam przecież o to prosiłeś — i rzuciła mu banknot.
— Naturalnie, że przyjmę — zawołał Rakitin, źle ukrywając zmieszanie — wiadomo przecie, głupi daje, mądry bierze.
— A teraz cicho mi bądź, Rakitka, bo to, co teraz mówić będę, nie dla twoich uszu. Siadaj sobie tam w kątku i milcz. Tyś nie nasz, i nie kochasz nas wcale.
— Za cóżbym miał was kochać? — odparł zgryźliwie Rakitin.
Pieniądze otrzymane od Gruszy wsunął do kieszeni, ale w gruncie był mocno niezadowolony, bo wstyd mu było otrzymywać je w obecności Aloszy. Miał widocznie nadzieję, że Grusza da mu je później, gdy zostaną sami; to też dotąd zachowywał się względem niej o ile mógł najuprzejmiej, udając, że nie rozumie jej pogardliwych przymówek, ale teraz rozgniewał się na dobre.
— Za cóż to mam was kochać? cóżeście mi dobrego zrobili?
— Można kochać ot tak, za nic, tak, jak Alosza.
— Zkądże ty wiesz, że cię Alosza tak kocha? czem ci tego dowiódł?
Grusza wystąpiła na środek pokoju, z twarzą pałającą i błyszczącemi oczami i poczęła mówić z wielkiem wzburzeniem, a w głosie jej czuć już było cokolwiek histeryczne rozdraźnienie.
— Ty nas nie rozumiesz, Rakitka, więc milcz, siedź tam cicho w kącie i nie odzywaj się, ty lokajska duszo. A przedewszystkiem zabraniam ci mówić do mnie: „ty”! zkąd u ciebie taka poufałość? A teraz, Alosza, powiem ci całą szczerą prawdę, żebyś wiedział, jaka ja jestem nikczemna. Tobie jednemu powiem, nie dla Rakitina powiem, a dla ciebie. Chciałam cię rzeczywiście zgnębić, tak dalece, że przekupiłam Rakitina, żeby mi ciebie przyprowadził. Znam ciebie już oddawna; ty, bywało, przejdziesz koło mnie, ani spojrzysz, a ja patrzyłam w ciebie, jak w tęczę, i twarz twoją dawno nosiłam w sercu, jak żywą. „Pogardza mną — myślałam — spojrzeć nawet nie chce.” I takie miałam uczucie, którego zrozumieć nie mogłam, bałam się ciebie poprostu, a zła byłam sama na siebie. „Cóż bać się mam takiego dzieciaka, uwiodę go, a potem śmiać się z niego będę, wydrwię”, taka myśl prześladowała mnie. Słuchaj, Alosza, wierz czy nie wierz, ale przysięgam, że z tych, którzy tu do mnie przychodzą, nikt odemnie nic nie otrzymał, nikt, prócz tego starego kupca, któremu zaprzedana jestem i związana z nim. Sam dyabeł nas połączył i tak zostało, ale zresztą nikt nie śmiał.
Ale ciebie jednego chciałam mieć, tobie się oddać, ale tylko na śmiech, aby cię później wydrwić. Widzisz, jaka ze mnie podła suka, a tyś mnie siostrą swoją nazwał. Aż oto teraz przyjeżdża ten, który mnie uwiódł i skrzywdził; a wiesz ty, czem był dla mnie ten człowiek? Pięć lat temu, gdy mnie tu przywiózł Kuźma Kuźmicz, uciekam, bywało, od ludzi, kryję się gdzieś w kąt, żeby mnie nikt nie widział, taka biedna, głupia, sama i płaczę, bywało, płaczę, nocami całemi we łzach tonę i myślę: „A gdzież on teraz? co robi? żartuje tam pewnie z drugą, śmieje się ze mnie. O, żeby go tylko zobaczyć gdzie, spotkać, to już ja mu odpłacę.” Poduszka, bywało, od łez mokra, a gdy pomyślę o tem wszystkiem, serce mi się rwie, i gniewem go moim żywię. „Odpłacę mu, już ja mu odpłacę” — o tem tylko myślałam. A gdy sobie pomyślę, że i tak mu nic zrobić nie mogę, a on tam pewnie całkiem już o mnie zapomniał, to zrywam się z pościeli i padam na ziemię i płaczę na głos do rana i trzęsę się cała od łkań. Nazajutrz, gdy wstanę, to zła jestem, jak pies, i gdybym mogła, zgubiłabym wszystkich. A potem zaczęłam zbierać pieniądze, chciwa się zrobiłam, bez litości, utyłam, rozumu nabrałam, a przecie nie przestałam myśleć o tem samem, i nikt nie wie, nikt nie domyśla się, że i teraz, gdy noc nastanie, zgrzytam zębami i płaczę całą noc i myślę tylko: „już ja mu odpłacę, już ja odpłacę.” Słuchaj, Alosza, czy ty to rozumiesz? Aż oto miesiąc temu przychodzi do mnie list od niego, od tego, który mnie skrzywdził. Owdowiał i jedzie do mnie, bo chce się ze mną zobaczyć. Aż mi dech w piersiach zaparło. „Boże mój! — myślę sobie — przyjedzie tu, a jak tylko gwizdnie na mnie, jak na psa, polecę, jak pies wierny, łasić mu się pokornie.” Myślę i sama sobie nie wierzę. Powiedz mi, proszę, Alosza, czy to podłość? czy ja jestem podła? czy polecieć do niego, czy nie? I taki mnie żal bierze, taki gniew, gorszy jeszcze, niż pięć lat temu. Widzisz teraz, jaka jestem niestała, jaka bez ambicyi. I teraz, kiedyście tu weszli z Rakitką, leżałam i myślałam o losie swoim i nikt wiedzieć nie może, nikt nie pozna, co mam w takiej chwili w sercu. Alosza drogi, poproś ty tej panny, aby mi darowała, bo nikt nie wie, co się w sercu mojem dzieje, pojadę może, ale nóż z sobą wezmę.
Wypowiedziawszy to wszystko, Grusza, nie mogąc już zapanować nad sobą, rzuciła się na kanapę, twarzą do poduszki, i płakać zaczęła na głos.
Alosza wstał z miejsca i podszedł do Rakitina.
— Misza — rzekł łagodnie Alosza — ty się nie gniewaj na nią, mimo, że cię obraziła; widzisz sam, co się z nią teraz dzieje, nie można żądać od niej za wiele, trzeba mieć litość...
Alosza powiedział to z głębi serca, czuł konieczną potrzebę wypowiedzenia się; zwrócił się do Rakitina, ponieważ ten był obecny, ale gdyby go nie było, powiedziałby to samo, choćby sam do siebie. Ale Rakitin spojrzał na niego drwiąco i Alosza urwał natychmiast.
— Napchał się gadaniną swego starca, teraz wszystko na mnie wyładowuje, Boży człowiek, świętoszek — mruknął z nienawiścią Rakitin.
— Nie śmiej się, Rakitin, i nie dotykaj zmarłego; wyższy on był od wszystkich na ziemi i nie wolno mówić o nim w ten sposób — zawołał Alosza z siłą. — Nie miałem wcale zamiaru potępiać cię, bo i czemże ja sam jestem, ostatni z ostatnich. Z czem tu szedłem? duszę chciałem zgubić i nie broniłem się tej myśli. Niech tam! myślałem sobie w małoduszności mojej. A ona po pięciu latach męki potrafiła wszystko zapomnieć, wszystko darować, na pierwsze serdeczne słowo. Krzywdzieciel jej powraca i przyzywa ją do siebie, a ona przebacza mu i śpieszy ku niemu z radością. O ileż lepsza jest i wyższa miłością od nas obu.
To dla mnie nauka na całe życie. Chyba nie słyszałeś wszystkiego, co mówiła, inaczej zrozumiałbyś, że trzeba jej przebaczyć, w duszy tej kryć się może prawdziwy skarb.
Alosza umilkł. Rakitin, pomimo gniewu swego, patrzył na niego zdziwiony, nie spodziewał się nigdy, aby Alosza mógł się zdobyć na tyle siły i stanowczości.
— Ot! znalazł się adwokat. Zakochałeś się w niej, czy co? Ciesz się, Agrafio Aleksandrówno, pokonałaś pobożnością, zakochany w tobie po uszy.
Grusza podniosła głowę od poduszki i spojrzała na Aloszę ze słodkim uśmiechem, odwracając ku niemu twarz, wilgotną od łez.
— Zostaw ty go, Alosza, — rzekła — cherubinie ty mój, znalazłeś też komu mówić takie słowa. Michale Osipowiczu, — mówiła dalej zupełnie innym tonem, zwracając się do Rakitina — chciałam cię przed chwilą prosić o przebaczenie za to, że wyłajałam cię, a teraz już nie chcę, przepraszać cię nie będę. Chodź tu, Alosza, siądź przy mnie, — przyzywała go ruchem ręki — powiedz mi ty, czy kocham jeszcze mego uwodziciela, czy go nie kocham. Płakałam tu przed chwilą, wciąż zapytywałam siebie: kocham go? czy nie. Osądź ty, Alosza, jak ty powiesz, tak będzie — przebaczyć mu, czy nie?
— Wszak tyś już przebaczyła — uśmiechnął się Alosza.
— To prawda — potwierdziła Grusza, jakby w zamyśleniu — podłe serce. Eech! — porwała ze stołu pełny kieliszek, wychyliła go duszkiem, potem cisnęła nim o ziemię, aż rozbił się z głośnym brzękiem. Na twarzy jej błysnął niedobry uśmiech.
— A może jeszcze nie przebaczyłam — krzyknęła groźnie, przymykając oczy i jakby szepcąc coś do siebie. — Może to dopiero serce moje myśli o przebaczeniu. Pasować się jeszcze będę z sercem mojem. Widzisz bo, Alosza, ja pokochałam pięcioletni ból i pięcioletnie łzy moje, pokochałam je słusznie, więcej może, niż jego...
— Nie chciałbym być w jego skórze — zauważył Rakitin.
— I nie będziesz, Rakitka, nie będziesz nigdy. Taki, jak ty, dobry do tego, żeby mi buciki czyścił, na taki tylko użytek mogłabym cię przyjąć; nie dla ciebie taka, jak ja, a może i nie dla niego.
— Nie dla niego? a pocóżeś się tak wystroiła? — draźnił ją szyderczo Rakitin.
— Dlaczego? Chcesz wiedzieć dlaczego? A może jeszcze zrzucę to wszystko z siebie. Chociaż nie, przyjdę do niego, siądę obok, oczaruję go, rozkocham, niech wie, jaka ja dziś jestem, niech widzi. Nie taka byłam dawniej. Porzucił mnie biedną, niezgrabną, płaczliwą dziewczynę. Widzisz, jaka ja teraz jestem, powiem mu, bywaj zdrów, wielmożny panie, nie dostaniesz odemnie nic. „Po brodzie ciekło, w gębie nic nie było.” A potem zobaczymy. Pozrzucam z siebie te stroje, twarz sobie sama zeszpecę, i pójdę jałmużny prosić, albo do służby pójdę, najcięższe roboty robić, a Kuźmie oddam te wszystkie pieniądze, które mi dał, a resztę mu odrobię, jak prosta najmitka? Tak zrobię, tak. Myślicie, że mnie na to nie stać. Zrobię tak, zrobię, a tamtego przepędzę, i widzieć mnie nie będzie.
Ostatnie słowa wymówiła blizka już płaczu, nie wytrzymała też i znów opadła na poduszkę, zakrywając sobie twarz i płacząc głośno.
Rakitin wstał.
— Czas już na nas, — rzekł — mogą nas nie wpuścić do klasztoru.
Grusza zerwała się z miejsca.
— Jakto! Ty już odchodzisz, Alosza, i zostawiasz mnie znów samą, cóż się ze mną teraz stanie. Rozstroiłeś mnie całą, stargałeś serce, a teraz zostawiasz mnie znów samą na całą noc.
— Nie może przecie u ciebie nocować, a zresztą, jeżeli chcesz koniecznie, to niech zostanie, pójdę i sam — drwił złośliwie Rakitin.
— Milcz ty z twoją złością — krzyknęła rozgniewana Grusza. — Nie usłyszałabym nigdy od ciebie takich słów, jakie on do mnie mówił.
— Cóż on ci takiego nadzwyczajnego powiedział? — pytał Rakitin.
— Nie wiem, nie wiem, nic nie wiem, a czuję tylko, że on mi całkiem serce przemienił. On pierwszy, on jedyny użalił się nademną. I czemużeś ty, cherubinie, nie przyszedł do mnie wcześniej, całe życie czekałam na takiego, jak ty — mówiąc to, upadła przed nim na kolana. — Wiedziałam, że przyjść musi ktoś, kto mi przebaczy i pokocha mnie nietylko za hańbę moją.
— Cóż ja zrobiłem nadzwyczajnego? — odpowiedział jej z uśmiechem Alosza, pochylając się nad nią i ujmując jej ręce. — Tyle chyba, co owa baba z bajki, co podała cebulę ubogiemu, nic więcej.
Nagle dał się słyszeć w sieni hałas i szum. Słysząc to, Grusza skoczyła na równe nogi, dziwnie zalękniona. W tejże chwili pokojówka Fenia wpadła z krzykiem do salonu:
— Proszę pani! proszę pani! przyjechał posłaniec z listem — wołała wesoło — jest tarantas, zaprzężony w trójkę, właśnie konie wyprzęgają, a oto list, proszę pani, oto list!
Mówiąc to, machała tryumfalnie listem, który trzymała w ręku.
Grusza porwała list i pobiegła z nim do światła; list był krótki, kilka wierszy tylko, które przeczytała szybko.
— Woła mnie — szepnęła, blednąc i krzywiąc usta w bolesnym uśmiechu. — Gwizdnął na mnie, a ja lecę, wierna, jak pies.
Stała tak chwilkę, niepewna, aż krew uderzyła jej do twarzy i oblała ją gorącym rumieńcem.
— Jadę! — zawołała — jadę! — Przepadajcie pięć lat łez i udręczeń, żegnaj mi, Alosza, los mój rozstrzygnięty. Idźcie ztąd, idźcie wszyscy, niech was tu nie widzę. Leci Grusza, leci na nowe życie. A nie wspominajcie mnie tu źle, nawet ty, Rakitka, może na śmierć idę. Uf! czuję się jakby pijana. — Wbiegła szybko do swojej sypialni.
— Teraz już jesteśmy niepotrzebni, zabierajmy się ztąd. Mam już powyżej uszu tych babskich awantur — zauważył Rakitin.
Alosza dał się machinalnie wyprowadzić. Na dziedzińcu stał dopiero co wyprzężony tarantas, biegano tu i tam z latarniami, prowadzono nową trójkę koni. Zaledwie Alosza i Rakitin zeszli ze schodów, Grusza otworzyła okno swojej sypialni i zawołała za nimi:
— Słuchaj, Aloszeńka, powiedz bratu swemu, Miti, żeby mnie źle nie wspominał i żalu do mnie nie miał, a także powiedz mu, że Grusza podłemu się oddaje, a jego, szlachetnego, odrzuciła, a dodaj jeszcze, że go Grusza kochała jednego wieczora przez całą długą godzinę, niech o tem pamięta i niech godzinę tę wspomina przez całe życie, tak mu Gruszeńka rozkazuje.
Ostatnie słowa wymówiła ze łzami w głosie, potem zatrzasnęła okno.
— Hm, hm, — mruknął, śmiejąc się, Rakitin — zarzyna poprostu twego brata, Dymitra, i jeszcze każe mu pamiętać o sobie przez całe życie, ładna historya.
Alosza nic nie odpowiedział, jakby nie słyszał. Szedł obok Rakitina zupełnie machinalnie, jakby w zapomnieniu. Rakitina coś ukłuło, jakby ktoś dotknął palcem świeżej jego rany. Idąc tak obok Aloszy uświadomił sobie, że zetknięcie się jego z Gruszą zakończyło się zupełnie inaczej, niż tego pragnął.
— Ten oficer Gruszy już nie jest wcale oficerem, porzucił wojsko i służy przy komorze celnej, gdzieś na granicy Chin. Stracił, podobno, posadę, a dowiedział się, że ta zbiła sobie kapitalik, więc do niej powraca. Niema w tem żadnego cudu.
Alosza wciąż milczał, jakby nie słysząc.
— A! — mówił dalej Rakitin, coraz bardziej gniewny — cóż ty dziś grzesznicę nawróciłeś. Błądzącą naprowadziłeś na drogę cnoty, siedem biesów z niej wygnałeś. Otóż i cud się spełnił, oczekiwany cud, możesz być zadowolony.
— Przestań, Rakitin — odezwał się wreszcie Alosza.
— Wzgardę mi okazujesz za te dwadzieścia pięć rubli, „za złoto brata zaprzedałem.” Ale słuchaj, tyś nie Chrystus, a ja nie Judasz.
— Zapomniałem już o tem, tyś sam przypomniał.
Ale Rakitin rozgniewał się już na dobre.
— Niech was wszystkich dyabli wezmą — wszystkich razem i każdego zosobna. I po co ja się u dyabła z tobą wodzę. I znać cię już nie chcę od dziś. Ruszaj sobie sam swoją drogą.
I zawrócił nagle w inną ulicę, zostawiając Aloszę samego wśród ciemności. Alosza zboczył za miasto i drogą przez pola udał się do klasztoru.
Późno już było, gdy Alosza powrócił do klasztoru i furtyan wpuścił go bocznemi drzwiczkami. Ostrożnie i cicho wszedł on do celi starca, gdzie ojciec Paisy czytał wciąż ewangelię nad trumną zmarłego. Ojciec słyszał, że Alosza wchodzi, nie podniósł jednak oczu; Alosza zwrócił się w kąt, obok drzwi, i ukląkł na modlitwę. Smutek miał jeszcze w sercu, ale jednocześnie było mu jakoś słodko i dziwnie. Miał znów przed sobą trumnę, zawierającą tak drogie mu zwłoki starca i, padłszy na kolana, modlił się do nich, jak do świętości. Przez otwarte okno płynęło do celi świeże i chłodne powietrze wieczorne, przyciszony głos ojca Paisego, czytającego ewangelię, brzmiał dziwnie kojąco, kołysząc mu duszę jakby do snu. Powoli przestał się modlić i słuchał bezwiednie ustępów czytanej ewangelii, które wpadały mu w ucho, budząc w nim szereg myśli i wyobrażeń następujących po sobie wpół świadomie jakby i sennie. „I oto Jezus i uczniowie Jego znaleźli się na godach w Kanie Galilejskiej”, czytał ojciec Paisy.
— Gody! cóż to gody — snuło się po głowie Aloszy — ona także ma teraz gody, przebaczy i będzie szczęśliwa, chociaż mówiła gorzkie słowa. Gorzkie słowa potrzebne są bolejącym duszom, ujmują ciężaru ludziom, bez nich byłoby im jeszcze gorzej. A Rakitin zeszedł z gościńca i poszedł na kręte ścieżki, zawsze tak z nim będzie, dopóki pamiętać będzie każdą urazę. „I rzekła Jezusowi Matka Jego — oto im wina zabrakło.”
Ach, to Kana Galilejska, pierwszy cud Syna Bożego — pomyślał Alosza. — Więc nie ból, a radość ludzką uświęcił Bóg pierwszym cudem swoim. Kto kocha ludzi, kocha też i radość ich, mawiał ojciec Zosima. „Bez radości żyć niepodobna”, mówił brat Mitia. „Nie przyszła jeszcze godzina moja, odrzekł Jezus Matce.” Musiały to być gody jakichś biednych, bardzo biednych ludzi, widocznie byli biedni, skoro im wina zabrakło. I poznała Boskie serce Matka Jezusa, że Syn Jej zeszedł na ziemię nietylko dla wielkich poświęceń, ale, że dostępne mu będą i proste, ciche, dziecięce radości ludzkie. I stopniowo zapadał Alosza w jakiś stan pół senny, pół świadomy.
Cóż to, zkąd rozjaśniła się tak żałobna cela, zalewają ją promienie światła, czy i tu gody? Widocznie. Oto siedzą biesiadnicy, a wśród nich i on, niema już trumny, on siedzi wraz z innymi, aż oto dostrzegł mnie, wstał i idzie ku mnie. I zbliżył się ku niemu on sam, ojciec Zosima, szczupły, wątły starzec, z twarzą pokrytą drobnymi zmarszczkami, śmiejąc się cicho i radośnie, więc i on na godach, i on wezwany na biesiadę?
— Tak, tak, wezwany i ugoszczony — rozległ się nad nim znany głos, — a gdzieżeś ty się ukrywał, synu miły, że cię dopiero teraz ujrzałem, chodź i ty do nas.
Starzec ujął za rękę Aloszę i ten podniósł się z klęczek.
— Weselimy się — mówił starzec — pijemy wino nowe, wiecznego wesela, patrz ilu tu biesiadników.
I czemuż dziwisz się, widząc mnie tutaj. Nie wiele dobrego zrobiłem na ziemi, co najwyżej podałem cebulę, jak ta baba z bajki, ale i za to dozwolono mi biesiadnikiem być na godach tych. A i ty, mój cichy, słodki chłopcze, uczyniłeś dziś to samo, cebulę podałeś biednej istocie, to już początek, wstąpiłeś na drogę swoją idź że po niej i dalej, zaczynaj dzieło twoje.
Coś płonęło w sercu Aloszy i wypełniało duszę jego, aż do bólu. Wyciągnął ręce przed siebie krzyknął na głos i zbudził się.
I znowu trumna i cichy poważny głos czytający ewangelię. Nie słuchał już tego czytania Alosza, ale zbliżył się pewnymi krokami do trumny, ocierając się przytem plecami o ojca Paisego. Mnich podniósł na chwilę wzrok od książki, zatrzymując go na twarzy Aloszy, ale natychmiast spuścił oczy, rozumiejąc, że w duszy młodzieńca odbywać się musi w tej chwili ważna jakaś przemiana. Alosza patrzył jakie pół minuty na trumnę i leżące w niej zimne zwłoki starca, który w martwych rękach trzymał święty obrazek, a na głowie miał mniszą czapkę, uwieńczoną ośmiokątnym krzyżem.
Przed chwilą jeszcze słyszał głos jego i głos ten brzmiał mu dotąd w uszach, wsłuchiwał się weń jeszcze i czekał nowych dźwięków, nagle jednak odwrócił się szybko i wyszedł z celi. Nie zatrzymał się na ganku, ale zeszedł na dół, dusza jego przepełniona zachwytem pożądała swobody i przestrzeni. Nad głową jego rozesłała się nieskończona dal usianego gwiazdami widnokręgu, na którym zarysował się od zenitu do poziomu, na wpół jeszcze widzialny szlak mlecznej drogi. Cicha, świeża i nieskończenie spokojna noc oblekła ziemię, dokoła kwitły w klombach rozkoszne kwiaty jesienne. Cisza niebieska zlewać się zdawała, z sennym spokojem ziemi. Alosza stał długi czas i wsłuchiwał się w tę ciszę aż nagle, sam nie wiedząc czemu, padł twarzą na ziemię i całować ją począł, płacząc i obejmował ją uściskiem, przysięgając, że kochać ją będzie na zawsze i po wieki wieków. Chciało mu się przebaczyć i darować wszystko wszystkim i za wszystkich i modlić się chciał za wszystkich, nie za siebie. Nie! za niego modlić się będą drudzy. Jednocześnie czuł, że w duszy jego rodzi się i kształtuje coś pewnego, mocnego i niewzruszonego, jak ten strop niebieski, co się nad głową jego wznosił. Coś, jakby nowa jakaś idea, królować zaczynała w jego umyśle. Padł był na ziemię, jako niedojrzałe chłopię, a powstał z niej, jako mąż uzbrojony i zabezpieczony na wszystkie zmiany losu. Uświadomił to sobie i uczuł natychmiast. „Ktoś nawiedził duszę moją w owej godzinie”, opowiadał później sam, wspominając ową pamiętną dla siebie noc. W trzy dni potem opuścił mury klasztorne, zgodnie z wolą swego starca, który polecił mu żyć w świecie.
Tymczasem Dymitr Fedorowicz, któremu Gruszeńka przesyłała ostatnie pożegnanie, nie domyślał się wcale zmiany, zaszłej w jej życiu. Był on wtedy zupełnie pochłonięty własnymi kłopotami, a niechcąc widzieć się, ani stykać w tej chwili z żadnym ze swoich braci, zatarł wszelki ślad po sobie, zniknął nawet na parę dni z miasta, bez względu na podejrzliwość swą względem Gruszy, której zwykle nie zostawiał ani jednej godziny bez czujnego nad nią nadzoru. Słyszał on wprawdzie, podobnie, jak inni, o oficerze owym, który był pierwszym uwodzicielem Gruszy, nie wiedział przecież nic o jego powrocie i nie przeczuwał w nim wcale niebezpiecznego współzawodnika. Dręczyła go przedewszystkiem rywalizacya z ojcem, bo wierzył święcie, że Fedor Karamazow gotów jest ofiarować Gruszy legalne małżeństwo, nie domyślając się, że stary rozpustnik zdobył jej względy za cenę trzech tysięcy rubli. Zauważył wprawdzie w ostatnich czasach widoczną zmianę w usposobieniu Gruszy, widział w niej niezwykłe wzruszenie, niepewność i jakby wahanie poprzedzające jakąś decyzyę. Był jednak pewien, że się tak pomiędzy nim, a ojcem waha, i że lada chwila wypowie stanowcze słowo. Dusza zamierała w nim ze szczęścia na myśl, że przyjdzie chwila, gdy Grusza powie mu: „bierz mnie, jam twoja na wieki”, a on porwie ją natychmiast i uwiezie na skraj świata. Ożeni się z nią potajemnie i żyć będą z sobą, nie znając nikogo i przez nikogo nieznani, a wtedy, o wtedy, rozpocznie się nowe życie. Życie dobre, szlachetne, cnotliwe, nie marzył o innem. Zdawało mu się, jak wielu w jego położeniu, że byle zmienić miejsce, ludzi, otoczenie, wszystko obróci się na lepsze, wszystko odnowi się w nim, odświeży i odrodzi. Tak się stać miało, gdyby Grusza dała mu przychylną odpowiedź. Co będzie jednak, jeśli mu powie: „Idź przecz, nie chcę żyć z tobą, zostanę żoną Fedora Pawłowicza” Co wtedy? co? O tem Dymitr nie chciał wcale myśleć i nie przygotował planów na taki wypadek. Śledził tylko Gruszę, szpiegował ją w nieustannem podnieceniu, ale nie myślał o żadnym gwałtownym czynie, nie przygotował się do zbrodni, wolał wierzyć, że los rozstrzygnie na jego korzyść i da mu szczęście, o którem marzył. Inna jeszcze obawa dręczyła go niepomiernie. Jeżeli Grusza zgodzi się na życie z nim i odda mu miłość swoją, zkąd weźmie środków na wywiezienie jej ztąd i rozpoczęcie tego nowego, cnotliwego życia? Nie miał już najmniejszej nadziei, aby mógł otrzymać coś od ojca, a na inne dochody liczyć nie mógł. Wiedział, że Grusza ma własny kapitał, ale wszystko wzdrygało się w nim na myśl, aby mieli oboje korzystać z tych pieniędzy.
Już i tak dręczyły go te trzy tysiące, które był winien Katarzynie. „Podły już jestem w oczach jednej, teraz i druga zacznie mną pogardzać”, myślał z rozpaczą. Czuł, że przedewszystkiem powinien oddać dług Katarzynie Iwanownie i że wpierw niema prawa myśleć o rozpoczęciu nowego życia z Gruszą, ale zkąd wziąść te pieniądze? i kto mu je da? Zaczął snuć na ten temat najdziwaczniejsze plany, bo, jak wszyscy ludzie bezmyślni i marnotrawni, którzy całe życie tracili tylko grosz, nie miał najmniejszego wyobrażenia o sposobie, w jaki się go zdobywa, a marzył chwilami, że upragnione trzy tysiące zlecą mu same, jak z nieba.
W końcu powziął oryginalny zamiar zwrócenia się do opiekuna Gruszy, kupca Samsonowa. Znał go zaledwie z widzenia i nigdy z nim nie rozmawiał, ale, nie wiadomo zkąd, wyobrażał sobie, że stary z przyjemnością przyjmie projekt ustalenia losu Gruszeńki, przez zapewnienie jej małżeństwa z człowiekiem, należącym do wyższych sfer towarzyskich. Nie przeczuwał, że Samsonow uważał Fedora Pawłowicza za małżonka o wiele odpowiedniejszego dla swojej pupilki.
Pomysł udania się do Samsonowa, jakkolwiek dziwny z pozoru, wypływał z wielkiej prostoduszności Dymitra, który mimo swoją gwałtowność i awanturniczość, był w gruncie naiwny i łatwowierny. Wiedział on doskonale o stosunku starego kupca do Gruszy, ale mimo to, wyobraził sobie, że w ostatnich czasach stosunek ten stał się czysto ojcowski, i że Kuźma Kuźmicz chory i już blizki grobu, żałuje zapewne serdecznie za dawne przewinienia i zechce naprawić je, ile możności przyczyniając się do ustalenia losu Gruszy.
Po rozmowie z Aloszą na gościńcu, Dymitr spędził noc bezsenną, rozmyślając nad sposobami zdobycia tak niezbędnych dla siebie trzech tysięcy, nazajutrz zaś, ubrawszy się starannie, udał się około godziny dziesiątej przed południem do mieszkania Kuźmy Kuźmicza. Dom starego kupca stary był, obszerny i posępny. Na dole mieszkali dwaj jego synowie z żonami i dziećmi, na pierwszem piętrze pomocnicy handlowi, zajęci w jego sklepie, całe zaś drugie piętro zajmował sam dla siebie, a żył samotnie z jedną tylko starą służącą i chłopcem do usług, który przesiadywał stale w przedpokoju. Gdy oznajmiono mu wizytę Dymitra Karamazowa, nie chciał go przyjąć i dopiero na kilkakrotne usilne nalegania, dał mu wstęp do siebie i wyszedł nawet na jego spotkanie do wielkiej sali. Sala ta była urządzona i umeblowana z czysto kupieckim komfortem, ze stropów sufitu zwieszały się trzy wielkie kryształowe świeczniki, na ścianach wisiały duże zwierciadła, pod ścianami zaś stały całe szeregi mahoniowych krzeseł i foteli, obitych jaskrawo.
Mitia zerwał się na widok wchodzącego i poszedł do niego szybko, swoim żołnierskim, miarowym krokiem. Samsonow wskazał z powagą krzesło swojemu gościowi, sam zaś siadł naprzeciw niego na kanapie.
— Czego pan odemnie potrzebuje? — spytał bez wstępu, zwracając się do Dymitra.
Dymitr mówić począł prędko, nerwowo, z żywą gestykulacyą, widać było, że chwyta się tego środka, jak ostatniej deski ratunku, a jeśli się nie uda, to chyba w wodę skoczyć, nic innego nie pozostanie.
Zrozumiał to odrazu Samsonow, mimo, że nie dał tego wcale poznać po sobie, a twarz jego pozostała spokojna, chłodna i niezmienna.
— Szanowny pan musiał zapewne słyszeć o zatargach moich z ojcem moim, Fedorem Pawłowiczem, który pozbawić mnie chce należnego mi spadku po matce, — mówił Dymitr. — Gotów jestem wszystkie pretensye moje odstąpić za trzy tysiące rubli. Muszę koniecznie ubić dziś jeszcze całą sprawę. Zwróciłem się do pana, jako do największego kapitalisty w naszem mieście, w nadziei, że mi pan nie odmówi. Przytem czuję się w obowiązku oświadczyć panu, że żywię zupełnie poważne i pełne czci uczucia dla osoby, którą pan otacza prawdziwie ojcowską opieką, to jest dla Agrafii Aleksandrówny. Nie przyszedłbym tu nigdy, gdyby nie to, że wiem, iż ten stosunek jest czysto ojcowski. Dla niej to, głównie dla niej, potrzebuję tych pieniędzy, a po wyrazie szanownej pańskiej twarzy widzę, żeś pan zrozumiał i pojął, o co mi chodzi. Gdybyś pan, broń Boże, nie zrozumiał, nie pozostaje mi nic innego, jak życie sobie odebrać.
Kuźma Kuźmicz wytrzymał go chwilkę w niepewności, potem zaś odrzekł tonem, nie znoszącym zaprzeczenia.
— Pan daruje, ale ja się takimi interesami nie trudnię.
Mitia uczuł, że się nogi pod nim uginają.
— Jakże to? — wyjąkał, — nie? w takim razie zgubiony jestem.
— Pan daruje.
Mitia stał nieporuszony, patrząc gdzieś w przestrzeń, na twarzy starego kupca błysnęło coś, jakby przez głowę jego przemknęła jakaś nowa myśl.
— Ja sam w takie interesa wchodzić nie mogę — mówił z dwuznacznym uśmiechem Samsonow, — bo widzi pan, zaraz sądy, adwokaci i cała bieda, ale jest tu pewien człowiek, któryby może nie odmówił.
— Boże mój! Któż to taki? od śmierci mnie uratujecie, wskazując mi go.
— On nie tutejszy, targuje teraz las w Czeremaszni i dawno się zna z pańskim ojcem, niech pan do niego pojedzie i pokaże mu swoje dokumenta.
— Genialna myśl, — zawołał zachwycony Dymitr — on targuje Czeremasznę, a ja mu pokażę wszystkie prawa własności, bo Czeremaszna jest właściwie moja. Jakże wam wdzięczny jestem za radę waszą, Kuźmo Kuźmiczu.
— Niema za co, — odparł drwiąco kupiec.
— Ależ! pan nie wie, pan nie wie, co to dla mnie znaczy, przeczucie miałem, zwracając się do pana. Dziękuję panu stokrotnie. — Mówiąc to, chwycił rękę Samsonowa, chcąc go serdecznie uścisnąć, ale tyle złośliwości błysnęło w tej chwili w oczach starca, że nawet Dymitr spostrzegł to i cofnął się mimowoli. Po chwili jednak skarcił sam siebie za niepotrzebną podejrzliwość i mówił dalej z zapałem.
— To dla niej, to dla niej wszystko, Kuźmo Kuźmiczu, wdzięczny wam będę do śmierci za dobrą radę, — i, nie czekając dłużej, wybiegł z pokoju, w zamiarze odszukania kupca Ligajewa, którego mu wskazał Samsonow.
Faktem jest, że Kuźma Kuźmicz od dawna był nieprzychylnie usposobiony dla kapitana, jak nazywano Dymitra w domu Gruszy. Teraz zaś łatwowierność jego i głupie przypuszczenie, że on, Samsonow, dopomagać mu będzie w połączeniu się z Gruszą, doprowadziły go do wściekłości. Postanowił więc zadrwić z tego hołysza, który ośmielał się zwracać do niego z niedorzecznymi swemi planami i to w imię miłości swej dla Gruszy, podał mu więc projekt jeszcze bardziej niedorzeczny i nieprawdopodobny, który Dymitr przyjął za dobrą monetę, ku wielkiej uciesze swego przeciwnika. Po odejściu jego stary Samsonow, blady z gniewu, polecił surowo służbie, aby nikt nie ważył się wpuszczać do domu tego zwaryowanego oberwańca, potem uczuł się niedobrze i posłał po lekarza.
Dymitr, powróciwszy do domu, przypomniał sobie, że musi nająć konie pocztowe, a niema na to ani grosza. Pochwycił więc stary srebrny zegarek i zaniósł go do żyda zegarmistrza, który, ku wielkiemu jego zdziwieniu, dał mu za niego aż sześć rubli.
— Nie spodziewałem się nigdy tyle dostać, — zawołał uszczęśliwiony.
Wogóle wszystko wprawiało go teraz w nerwowy jakiś zachwyt. Powróciwszy do domu, pożyczył jeszcze trzy ruble od swoich gospodarzy byli to ludzie biedni i prości, ale lubili bardzo Dymitra i oddali mu chętnie ostatni swój grosz.
Dymitr postępował z nimi zawsze bardzo przyjacielsko, wtajemniczał ich we wszystkie swoje projekta i traktował zupełnie na równej stopie. Byli też bardzo do niego przywiązani i nie zdradziliby go za nic w świecie.
Kiedy po wielu trudnościach dostał się wreszcie Dymitr do chatki leśnika, w której, podług wskazówek Samsonowa, znajdował się ów kupiec, okazało się, że był to zupełnie kto inny. Nazywał się zupełnie inaczej, a co, najważniejsze, pijany był, jak bela i spał na ławie leśnika tak twardym snem, że dobudzić się go nie było można. Dymitr rzucił się na niego, szarpał, ciągnął, podnosił głowę, to nogi, bił go prawie, ale na nic to się nie zdało. Pijak mamrotał pół sennie jakieś niejasne przekleństwa, ale nie powracał do przytomności. W końcu Dymitr, rad nie rad, zdecydował się spędzić noc w chacie leśnika, usiadł więc na ławie i przy mdławym blasku łojowej świeczki śledził z niecierpliwością stan śpiącego.
Nagle przyszło na myśl Dymitrowi, że tam może Grusza zdecydowała się już na krok stanowczy i kto wie, może w tej chwili właśnie wchodzi do domu jego ojca. Na takie przypuszczenie skoczył na równe nogi, wzburzony do głębi.
— To dopiero byłaby tragedya — mruknął, zgrzytając zębami i podszedł machinalnie do śpiącego na ławie chłopa, patrząc uważnie na jego twarz.
Była to twarz chuda i długa, zakończona rudą bródką i okolona gęsto ryżymi kudłami. Dymitr czuł w tej chwili nienawiść do śpiącego pijaka, wszystko go w nim drażniło, a zwłaszcza darować mu nie mógł tych ryżych kudłów. Począł go znowu budzić równie bezskutecznie, jak pierwej, aż wreszcie uczuł sam silny ból głowy i zmęczony usiadł na ławce.
— Boże, jak to wszystko głupio wypadło — zawołał z rozpaczą, — dać chyba pokój wszystkiemu i wracać do domu. Chociaż nie! Po to przecie przyjechałem, żeby się z nim rozmówić, poczekam więc do rana.
Usiadł znów na ławce i usnął sam, nie wiedząc kiedy, po upływie jednak dwóch godzin zbudził go nieznośny już zupełnie ból głowy. Domyślił się wtedy, że w izbie, opalanej drzewem panuje silny czad i że on sam o mały włos na śmierć nie zaczadział. Pijany zaś chłop leżał spokojnie i chrapał na całą izbę. Dymitr pobiegł szybko na drugą stronę, gdzie spał stróż leśny, rozbudził go i zawiadomił o tem, że w izbie panuje czad, co tenże przyjął z najzupełniejszym spokojem.
— Ależ ten kupiec umrze, może już umarł, — wołał przerażony Mitia.
Stróż zupełnie się tem nie wzruszył, otworzył wprawdzie drzwiczki od pieca i okno, lecz potem, nie troszcząc się o los śpiącego, powrócił do siebie i sam zasnął. Dymitr więc, rad nie rad, zajął się ratowaniem pijaka. Przywlókł z sieni ceber z wodą, zmoczył sobie głowę, a następnie zaaplikował okłady na głowę mniemanego kupca, w końcu, ulegając znużeniu, ułożył się na ławie i zwolna zapadł w głęboki sen.
Gdy zbudził się, był już jasny dzień. Kupiec siedział przy stole, na którym stał dymiący samowar i zdążył już opróżnić pół flaszki wódki. Mitia skoczył ku niemu, chcąc wreszcie przedstawić swój interes, ale domyślił się wnet, że przeklęty pijak jest znowu zupełnie nieprzytomny i nie zdolny do prowadzenia jakichkolwiek rokowań. Chłop wytrzeszczył na niego oczy, patrzące przed siebie z najzupełniejszą obojętnością, a nawet, jak się zdawało Miti z obrażającem lekceważeniem. Mimo wszystko, spróbował porozumieć się z nim.
— Słuchajcie! — zaczął. — Jestem Dymitr Karamazow, najstarszy syn starego Fedora Pawłowicza, którego las targujecie.
— Kła... miesz... — wybełkotał pijak, dzieląc sylaby i wymawiając każdą z nich ze szczególnym naciskiem.
— Jakto kłamię? — zawołał Dymitr. — Znacie przecie Fedora Pawłowicza.
— Kła... miesz... ty, bo ja żadnego twojego Fedora... nie znam.
— Przecież las u niego targujecie, las, upamiętajcież się, na miłość Boga.
— Kłamiesz... ty, — powtarzał chłop z pijackim uporem, na który nie było żadnego środka.
— Ależ słuchajcie, przecież to nie żarty, mam ważny interes, bardzo dla was dogodny.
— Oho! znam ja ciebie, tyś ten farbiarz z miasta, wiem.
— Ależ nie, mylicie się, jestem Dymitr Karamazow, właściciel Czeremaszni.
— Aha! pewnie! — mruczał pijak, gładząc ryżą brodę — ładna sztuka, podkupić mnie chcecie, a gdzież to takie prawo, żeby na to pozwalało, podły ty jesteś, ot! co!
Dymitr był w rozpaczy, czuł, że się mu w oczach ciemno robi, stracił napróżno tyle czasu, teraz dopiero rozjaśniło mu się w głowie, że Samsonow zażartował sobie z niego i umyślnie go tu przysłał. A cóż ona tymczasem? Co Grusza? Boże wielki. Pijak spoglądał na niego z bezrozumnym uśmiechem. Kiedyindziej byłby go niezawodnie Mitia nabił, ale w tej chwili czuł się tak wyczerpany, że nic podobnego na myśl mu nie przyszło. Po chwili namysłu wziął paltot i kapelusz i wyszedł z izby. Dokoła, jak okiem sięgnąć, był tylko las i las, drogi nie znał, o dostaniu koni, i mowy być nie mogło. Szedł więc na los szczęścia, aż trafił na jakąś ścieżynę, która go wreszcie doprowadziła do gościńca. Wpadł w tak wielką apatyę, że nic nie czuł, nawet urazy, a tylko myśl o konieczności dostania trzech tysięcy tkwiła niewzruszenie w jego mózgu.
Nareszcie spotkał przejeżdżający wózek polowy, na który się wprosił i dojechał tak do stacyi kolejowej, zkąd dostał się już natychmiast do miasta. Przybywszy, pobiegł, oczywiście, do Gruszy. Grusza oczekiwała właśnie wtedy listu od swego oficera, pragnęła też za wszelką cenę pozbyć się Dymitra. Wymyśliła też natychmiast konieczność wizyty u Samsonowa, kazała się Dymitrowi odprowadzić i poleciła mu przyjść po siebie o godzinie dwunastej w nocy. Mitia zgodził się na to chętnie, rad był nawet, że Grusza przesiedzi ten wieczór u Kuźmy Kuźmicza, nie pójdzie w takim razie do jego ojca. „Byleby tylko nie łgała”, — pomyślał, — zdawało mu się jednak, że tym razem nie łże. Wogóle w stosunku do ukochanej kobiety miał on tego rodzaju usposobienie, że wierzył jej ślepo, póki ją widział, z chwilą zaś, gdy się z nią rozstawał, najczarniejsze podejrzenia opadały go natychmiast. Przychodziły mu na myśl najokropniejsze posądzenia, że go zdradza, że go wogóle nigdy nie kochała, i t. p. Z chwilą zaś, gdy spojrzał na jej drogą, uśmiechniętą twarz, na te oczy ukochane, patrzące na niego tak życzliwie, pozbywał się wszelkich złych myśli, odradzał się i odżywał w jej obecności i z radosnym zawstydzeniem potępiał sam siebie za krzywdzącą nieufność. Odprowadziwszy Gruszę, pobiegł do swego mieszkania, a wtedy podejrzliwość wróciła natychmiast. A jeżeli Grusza, korzystając z wczorajszej jego nieobecności, odwiedziła jego ojca? Trzeba iść do Smerdiakowa, aby go wybadać. Zazdrość opanowała go na nowo.
Zazdrość, cóż to jest? „Otello nie był zazdrosny, przeciwnie, to człowiek ufający”, jak słusznie mówi Puszkin, to jedno spostrzeżenie daje chlubne świadectwo o głębokiej znajomości serca ludzkiego naszego wielkiego poety. Otello stracił poprostu normalny światopogląd, a duszę miał zmęczoną tem, że mu zniszczono jego ideał. Ale nie był to człowiek nieufny, nie umiał szpiegować, śledzić, podpatrywać. Musiano go tego uczyć, naprowadzać na takie pomysły. Musiano rozniecać w nim podejrzenia najwymyślniejszymi środkami. Inaczej zazdrośnik. Niepodobna wyobrazić sobie, do jakiego stopnia poniżenia i upadku dojść może najszlachetniejsze serce, jeśli raz zostanie wydane na łup prawdziwej zazdrości.
Można mieć umysł podniosły, czysty, serce zdolne do niepospolitej i bezinteresownej miłości, a jednocześnie podpatrywać z ukrycia, podsłuchiwać podedrzwiami, przekupywać najpodlejszych ludzi i korzystać z ich doniesień, słowem, narzucać się w bagnie najwstrętniejszego szpiegostwa. Otello nie byłby nigdy w stanie pogodzić się z faktem zdrady, nie chodziło o przebaczenie, on nie mógłby się ze zdradą pogodzić. Nie tak zazdrośnik, nie podobna nawet wyobrazić sobie, z jakiemi rzeczami zżyć się on może i pogodzić jakie gotów jest przebaczyć. Zazdrośnik przebacza prędko, i kobiety doskonale o tem wiedzą. Zazdrośnik może darować bardzo szybko (rozumie się, po okropnej scenie, wyprawionej z początku), najoczywistszą zdradę, uściski i pocałunki, na które sam patrzył. Przebaczy wszystko, byle mógł uwierzyć, że to napewno ostatni raz, że rywal jego zniknie natychmiast z horyzontu, pojedzie np. na kraj świata, albo, że on sam będzie mógł uwieźć ukochaną kobietę gdzieś tak daleko, gdzie jej żaden rywal nie doścignie. Oczywiście, że zgoda ta i przebaczenie trwać mogą tylko czas pewien, bo gdyby nawet straszny rywal znikł rzeczywiście, to zazdrośnik znajdzie bardzo prędko drugiego, z którym powtórzą się te same objawy. Zdawałoby się, że miłość, której tak potrzeba strzedz i podpatrywać, nie wiele jest warta, ale prawdziwy zazdrośnik nigdy tego nie pojmuje, mimo, że, jak wyżej wspomniałem, zazdrość spotkać można często wśród ludzi niepospolitych sercem i umysłem. Ich niepospolite umysły rozumieją doskonale, jak wstrętna i upadlająca jest rola szpiega, a mimo to, nie czują wcale swego poniżenia, w chwili, gdy np. ukryci w jakiejś komorze, podsłuchują i podpatrują z natężeniem, co robi ta, która jest przedmiotem ich miłości i nie doznają wcale z tego powodu wyrzutów sumienia.
Takim typowym zazdrośnikiem był Dymitr Karamazow. Dopóki bawił przy Gruszy, dopóki ją widział, zazdrość znikała gdzieś bez śladu, potępiał i gardził sam sobą za poniżającą go podejrzliwość i pełen był najszlachetniejszej ufności. To jednak znaczyło tylko, że miłość jego opierała się nie wyłącznie na zmysłowym pociągu, rozbudzonym np. pewnem przegięciem ciała, jak sam opowiadał Aloszy, ale miała szlachetniejszy podkład. Z chwilą za to, gdy się rozstawał z Gruszą, Mitia zaczynał ją natychmiast posądzać o najniższą i najpodlejszą zdradę, podpatrywał ją, szpiegował i nie doznawał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. I teraz zazdrość zakipiała w nim z całą potęgą. Zdawało mu się, że musi śpieszyć jaknajprędzej do niej i nakłonić ją do wyjazdu, ale przedewszystkiem należało zdobyć owe upragnione trzy tysiące, a właśnie po drodze z Czeremaszni, ułożył sobie nowy plan, w którym pokładał ostatnią nadzieję. Plan ten polegał na tem, aby zwrócić się do pani Chachłakow i prosić ją o pożyczkę na prawach Dymitra do części Czeremaszni. Zdawało mu się, że ta mu nie odmówi, a nadzieje jego opierały się na dość oryginalnem rozumowaniu, które go jednak nie zawiodło. Wiedział doskonale, że pani Chachłakow nie znosiła go poprostu, a to głównie dlatego, że był narzeczonym Katarzyny Iwanówny. Pani Chachłakow ułożyła sobie, że Katia zostać musi żoną Iwana Fedorowicza, który jest prześlicznie wychowany i ma takie dystyngowane maniery, manier zaś Dymitra nienawidziła z całego serca. Dymitr wiedział o tem i żartował sobie nieraz z nerwowej damy, twierdząc, że przedewszystkiem ona sama jest bardzo źle ułożona, ale teraz wyrozumował sobie, że skoro pani Chachłakow tak pragnie za wszelką cenę rozerwać zaręczyny jego z Katią, to powinna mu dopomódz do oddalenia się ztąd na zawsze.
Wchodząc do mieszkania pani Chachłakow, uczuł jednak Dymitr nurtujący go niepokój. A co będzie, jeśli i ta odmówi? Czuł z matematyczną pewnością, że to już ostatnia nadzieja, a jeśli i ta zawiedzie, nie pozostanie mu nic innego, jak chyba ograbić kogoś. Z bijącem sercem zadzwonił do mieszkania, otworzono mu natychmiast, a pani Chachłakow kazała go prosić do salonu. Mitia pomyślał, że musiano tu chyba czekać na niego i przeczucie go nie zawiodło.
— Czekałam właśnie na pana — zawołała pani Chachłakow, wybiegając na jego spotkanie — i sama niewiem dlaczego, od rana już byłam pewna, że pan napewno dziś przyjdzie.
— To istotnie zadziwiające — zauważył Mitia siadając. — Ale muszę szanowną panią uprzedzić, że sprowadza mnie tu interes niesłychanej dla mnie wagi, chodzi mi właśnie...
— Wiem, wiem, to przecież ogromnie ważna sprawa, nie mógł pan przecież nie przyjść po tem, co zaszło z Katarzyną, z matematyczną pewnością wiedziałam, że pan przyjść musi, bo, co się tyczy cudów, ale, ale, czy słyszałeś pan o starcu Zosimie?
— Pani szanowna, sprowadza mię tu, niestety, realna strona życia, chciałbym właśnie opowiedzieć pani, że...
— Ach, tak, masz pan słuszność, realna strona życia, ja jestem teraz wyłącznie za realizmem, nauczona doświadczeniem. Ale czy słyszał pan o śmierci starca Zosimy?
— Jakto! czy umarł? Pierwszy raz słyszę, — zauważył Mitia, i momentalnie pomyślał, jak śmierć tę przyjmie brat jego, Alosza.
— Dziś w nocy umarł i wyobraź pan sobie...
— Pani! — przerwał Mitia, — wyobrażam sobie tylko jedno, że znajduję się teraz w położeniu tak rozpaczliwem, że jeśli mnie pani z niego nie wybawi, to wszystko klapnie, a ja pierwszy klapnę. Przepraszam panią za trywialne wyrażenie, ale jestem jak w gorączce — i...
— Ach wiem, wiem, że pan musisz być w gorączce, nie może być inaczej, wiem z góry wszystko, co mi pan może powiedzieć, och, bo ja jestem doskonałym znawcą serc ludzkich, a i lekarz ze mnie doświadczony, lekarz dusz, oczywiście. Los pański interesuje mnie bardzo, śledzę go oddawna.
— Jeżeli z pani doświadczony lekarz, to ze mnie nie mniej doświadczony pacyent — zauważył Mitia, który usiłował napróżno przerwać potok wymowy, płynący z ust pani Chachłakow, — jeżeli zaś szanowna pani tak śledzi los mój, to może zechce pani losowi temu dopomódz i właśnie dla tego, jeżeli pani pozwoli, spróbuję przedstawić pani, że...
— Ależ tak, co się tyczy pomocy, nie jednemu ja już dopomogłam. Niewiem, czy zna pan męża kuzynki mojej, Bołbasowej, byli już bliscy ruiny, ale jakem mu doradziła, aby się zajął racyonalną hodowlą koni, natychmiast stanął na nogi. Czy zna się pan na hodowli koni, Dymitrze Fedorowiczu?
— Nie mam o tem najmniejszego wyobrażenia, łaskawa pani — zawołał Mitia z nerwowym rozdrażnieniem. — Na miłość Boską, niech mi pani pozwoli przedstawić sobie w dwóch słowach cały mój plan, jestem w rozpaczliwem położeniu. — Mitia obawiając się, żeby zacna dama znowu nie puściła wodzy swojej wymowie, usiłował ją przekrzyczeć. — Przyszedłem tu prosić panią o pożyczenie mi trzech tysięcy rubli, a jako zastaw, ofiaruję moje papiery, które chcę...
— O tem potem — zawołała pani Chachłakow, żywo gestykulując — ja już z góry wiem wszystko, co mi pan powie. Panu potrzeba trzech tysięcy, ale ja mogę dać panu więcej, o wiele więcej, ja zbawić pana mogę, Dymitrze Fedorowiczu, tylko musi mnie pan posłuchać.
Mitia zerwał się.
— Pani najlepsza — wołał — jaka pani dobra! Ratuje mnie pani od śmierci, od samobójczej śmierci... wdzięczność moja...
— Ja dam panu więcej, stokroć więcej, niż trzy tysiące — wołała pani Chachłakow, patrząc z promiennym uśmiechem na Dymitra.
— Stokroć więcej? Tyle nie trzeba. Zupełnie mi wystarczy trzy tysiące, które ja, z mojej strony, zabezpieczę pani na dobrach moich; zaraz pani wytłomaczę cały plan mój, który...
— Poczekaj pan, Dymitrze Fedorowiczu, co powiedziałam, spełnię — rzekła pani Chachłakow, z wspaniałomyślną łaskawością osoby, świadczącej dobrodziejstwa. — Co pan myśli o kopalniach złota, Dymitrze Fedorowiczu?
— O złotych kopalniach? Łaskawa pani, nigdy w życiu o nich nie myślałem.
— Ale za to ja pomyślałam o nich za pana, i obmyśliłam wszystko. Śledzę już pana cały miesiąc z tą myślą; nawet chód pański nadaje się do tego przedsięwzięcia. Ile razy też przechodził pan tędy, mówiłam sobie: to energiczny człowiek, któryby wybornie się mógł zająć kopaniem złota i znalazłby go z pewnością bardzo wiele.
— Jakto? po chodzie moim pani to poznała? — uśmiechnął się Mitia.
— A jakże! po chodzie. Czyżby pan przeczył temu, że po ruchach można poznać doskonale charakter człowieka? Nauki przyrodnicze potwierdzają to. O! ja od dziś jestem realistką, Dymitrze Fedorowiczu. Od czasu tej historyi z ojcem Zosimą, historyi, która mnie tyle kosztowała, stałam się skończoną realistką i chcę zająć się praktyczną, realną działalnością. Uleczona jestem na zawsze z idealizmu. „Dość już tego”, jak mówi Turgeniew.
— O tak, pani, ale cóż będzie z tymi trzema tysiącami, które mi pani łaskawie raczyła obiecać.
— Nie miną one pana — przerwała mu z decyzyą pani Chachłakow — zupełnie, jakby je pan miał w kieszeni, i to nie trzy tysiące, a trzy miliony. Ja wskażę panu pańskie przeznaczenie. Pojedziesz pan do kopalni złota zarobisz pan tam miliony, a powróciwszy tutaj, staniesz się pan działaczem społecznym, podniesiesz nas wszystkich, podźwigniesz. Czy mamy już wszystko zostawić żydom? Będziesz pan zakładał rozmaite przedsiębiorstwa, staniesz się ojcem ubogich, którzy błogosławić będą twoje imię. Ministeryum finansów zwróci niezawodnie uwagę na pana i staniesz się pan jego prawą ręką. Ogromnie mnie boli upadek naszego przemysłu, Dymitrze Fedorowiczu. Mało kto zna mnie z tej strony.
— Najłaskawsza pani! — usiłował jej przerwać Dymitr. — Bardzo być może, że zastosuję się do jej rady i udam się do jej kopalni złota. Przyjdę tu nawet kiedyś umyślnie, aby tę sprawę z panią omówić. Ale teraz trzy tysiące, te trzy tysiące, które mi pani tak wielkodusznie przyrzekła, gdyby można je dostać dziś jeszcze, bo, widzi pani, ja niemam czasu.
— Dość tego, Dymitrze Fedorowiczu — przerwała mu stanowczo dama — wpierw daj mi kategoryczną odpowiedz. Jedziesz pan, czy nie jedziesz do tych kopalni?
— Jadę, pani, z pewnością pojadę, ale przedtem, ale teraz...
— Poczekaj pan chwilę — krzyknęła z radością pani Chachłakow i zwróciła się do biurka, które stało nieopodal. Zaczęła wysuwać i przeglądać niezliczone szufladki, a Dymitr pewien był, że wręczy mu za chwilę tak pożądane pieniądze.
— Trzy tysiące — myślał, zamierając prawie z radości — i to tak na poczekaniu, bez żadnych wekslów i podpisów. Prawdziwie szlachetna kobieta i postępuje sobie ze mną całkiem po dżentelmeńsku, gdyby tylko mniej trochę mówiła.
— Mam wreszcie! — zawołała tryumfalnie pani Chachłakow, zwracając się do Miti. — Patrz pan, czego szukałam.
To mówiąc, wydobyła z jednej z szufladek srebrny medalik, zawieszony na sznureczku.
— To z Kijowa — objaśniała go dalej — święcony w cerkwi Świętej Barbary, wielkiej męczennicy. Pozwól pan, że sama włożę panu na szyję ten medalik, wraz z błogosławieństwem na nową drogę życia.
I w samej rzeczy, włożyła Dymitrowi na szyję medalik, starając się zasunąć mu go za kołnierzyk, w czem jej zresztą dopomagał sam Mitia. W końcu połączonym ich usiłowaniom udało się umieścić medalik na właściwem miejscu, t. j. pod koszulą na piersiach.
— Teraz możesz już pan śmiało jechać — zaopiniowała gorliwa dama, siadając.
— Ależ pani, tak jestem wzruszony, że nie umiem nawet wyrazić pani mojej wdzięczności. Ale gdyby pani wiedziała, jak mi bardzo pilno, każda chwila jest droga. Ta kwota, którą mi pani przyrzekła w wielkoduszności swojej czy mogę na nią liczyć? Pani musiała słyszeć, że kocham pewną osobę, mimo, że zaręczony jestem z Katią, chciałem powiedzieć z Katarzyną Iwanówną. Otóż dla niej, dla niej to właśnie potrzebne mi owe trzy tysiące, bo Katię dawno już zdradziłem. Wiem, że postępowanie moje z Katią było nieludzkie i niehonorowe, może więc pani sama pogardza mną za to, że pokochałem tę kobietę, ale ja bez niej żyć nie mogę. I dlatego właśnie te trzy tysiące...
— Przestań pan, Dymitrze Fedorowiczu — przerwała pani Chachłakow — a przedewszystkiem zostaw pan w spokoju wszystkie kobiety. Kobiety panu teraz zupełnie niepotrzebne; jedynym pańskim celem powinny być kopalnie złota. Jedź pan tam, a skoro powrócisz sławny i bogaty, znajdziesz bez trudności towarzyszkę życia. Będzie to kobieta nowoczesna, postępowa, bez uprzedzeń i przesądów, bo przez ten czas rozwiązana zostanie niezawodnie kwestya emancypacyi kobiet i ukaże się nowy typ kobiety.
— Ależ, pani łaskawa, chodzi tu zupełnie o co innego — wołał Dymitr, składając błagalnie ręce.
— Ale właśnie że o to, wyłącznie o to — przeczyła z zapałem pani Chachłakow. — Pan sam pragniesz tego i pożądasz, mimo, że sobie tego jeszcze nie uświadomiłeś. Ja się ogromnie interesuję kwestyą kobiecą, Dymitrze Fedorowiczu; przyszłe stanowisko kobiety i udział jej w życiu politycznem, to mój ideał. Mam przecież córkę, Dymitrze Fedorowiczu. Mało mnie pan dotąd znasz z tej strony. Pisałam nawet w tej sprawie do naszego znakomitego pisarza, Szczedryna, króciutki list, dwa wiersze, bezimienny:
„Przyjm pan gorący uścisk i pocałunek serdeczny za wszystko, coś napisał o kobiecie współczesnej; wytrwaj pan dalej na tej drodze”. Podpisałam się poprostu: „Matka”. Wahałam się chwilę, czy nie lepiej byłoby podpisać: „Współczesna Matka”, ale potem zdecydowałam się zostawić poprostu: „Matka”; więcej w tem prostoty i piękna, nieprawdaż, Dymitrze Fedorowiczu? Ale co panu?
— Pani! — zerwał się gwałtownie Dymitr, składając ręce w bezsilnej rozpaczy. — Doprawdy, na płacz mi się zbiera i jeśli pani zwlekać jeszcze będzie z tem, co mi pani tam wielkodusznie...
— Powiem! Zapłacz pan, Dymitrze Fedorowiczu, łzy nie uwłaczają mężczyźnie, przeciwnie, łzy takie zaszczyt panu przynoszą, świadcząc o przepięknych uczuciach pańskiej duszy. Obmyjesz łzami własną przeszłość, a potem radować się będziesz wraz ze mną. Nieprawdaż?
— Ależ pani — jęknął Mitia — po raz ostatni błagam i pytam, czy będę mógł otrzymać dziś jeszcze tę obiecaną kwotę? A jeżeli nie, to kiedy mam się zgłosić po pieniądze?
— Po jakie pieniądze, Dymitrze Fedorowiczu?
— Po te trzy tysiące, które mi pani tak wspaniałomyślnie przyrzekła.
— Trzy tysiące rubli? O nie! nie mam tych pieniędzy u siebie — odparła pani Chachłakow ze spokojnem zdziwieniem.
Mitia osłabł.
— Jakto nie? Przed chwilą przecie pani wyraziła się o nich, że już je mam jakby w kieszeni.
— Ach nie, to pan mnie źle zrozumiał, Dymitrze Fedorowiczu, zupełnie mnie pan nie zrozumiał. Ja miałam na myśli to, co pan zarobi w kopalniach złota. Prawda, przypominam sobie teraz, że obiecałam panu więcej, o wiele więcej, niż trzy tysiące, ale to zawsze mając jedynie na myśli kopalnie złota.
— A pieniądze, a trzy tysiące! — krzyknął z rozpaczą Dymitr.
— Jeśli pan liczył na jakieś pieniądze, to się pan zupełnie omylił. Ja wcale teraz nie mam pieniędzy. Sama zmuszona byłam pożyczyć u Mjansowa siedemset rubli; nie, nie, a choćbym nawet i miała, tobym ich panu nie dała, Dymitrze Fedorowiczu. Po pierwsze, nie pożyczam nikomu pieniędzy, bo to najlepszy sposób zrobienia sobie nieprzyjaciół; po drugie panu specyalnie nie dałabym ani grosza, a to dla własnego pana dobra, bo gotówby się pan wyrzec wyprawy do kopalni złota, które są jedynym dla pana zbawieniem.
— A do wszystkich dyabłów! — ryknął Mitia, waląc z całej siły pięścią w stół.
— Jezus, Marya! — wrzasnęła pani Chachłakow i ze strachu cofnęła się w kąt pokoju.
Mitia splunął jeszcze na pożegnanie i wybiegł pędem, zostawiając osłupiałą jego zachowaniem się damę. Biegł szybko, jak obłąkany, przez puste i ciemne ulice miasta, bijąc się raz po raz w piersi. To bicie się w piersi miało u niego pewne specyalne znaczenie, określające pewien stan jego ducha. Znaczyło to, że nosi w piersi poniżenie, tak strasznie dławiące jego duszę, że skoro tylko nie uda mu się dostać trzech tysięcy dla zwrócenia ich Katarzynie, nie pozostanie mu nic innego, jak życie sobie odebrać. Pomimo ogromnej swojej siły fizycznej, Mitia był w tej chwili tak wyczerpany nerwowo, że po wyjściu swem od pani Chachłakow zalał się łzami, jak małe dziecko, i szedł tak, a raczej biegł, wycierając oczy pięściami. W tym stanie natknął się nagle na coś całem ciałem; to coś wydało z siebie piskliwy jęk i Dymitr przekonał się, że ma przed sobą starą służącą, którą widział u Samsonowa.
— Matko Boska, o małoście mnie nie rozgnietli, gdzie tak gonicie, jak niespełna rozumu — jęknęła stara.
— Jakto? to wy? — pytał Mitia, oprzytomniawszy nagle.
— A skądże to znacie mnie, gołąbeczku? — przemówiła staruszka, zupełnie już innym tonem — nie mogę was poznać w tych ciemnościach.
— Wy służycie u Kuźmy Kuźmicza? — pytał Dymitr.
— A jakże, gołąbeczku, od niego idę, bo mi kazał list zanieść do Prochorycza.
— Powiedzcież matko, czy jest tam u was jeszcze Agrafia Aleksandrówna? Sam ją do waszego pana odprowadzałem.
— Była, była, ale już poszła. Opowiadała coś Kuźmie Kuźmiczowi, że się strasznie śmiali, a potem odeszła.
— Jakto? odeszła! — krzyknął Mitia — a gdzież poszła?
— Do domu pewnie; posiedziała może dziesięć minut i poszła sobie.
— Kłamiesz, jędzo przeklęta! — wrzasnął Dymitr, wstrząsając gwałtownie staruchą, która krzyknęła przerażona, ale zanim zdołała się opamiętać, tamten już znikł bez śladu. Skierował się, oczywiście, do mieszkania Gruszy i wpadł prosto do kuchni, gdzie Fenia wraz z matką swą Matreną przyjęła go z nieopisanym przestrachem. Upłynęło już cztery godziny od wyjazdu Gruszy do Mokroje; obie sługi bały się bardzo wizyty kapitana, to też na jego widok Fenia krzyknęła nieswoim głosem.
— Krzyczysz! — ryknął Dymitr — gdzież więc ona? mów! — A potem nagle zwalił się jej do nóg, wołając:
— Na rany Chrystusa, mów, gdzie ona?
— Panie miły! gołąbku! Dymitrze Fedorowiczu, nie wiem, nic nie wiem i nic powiedzieć nie mogę. Samiście przecie z nią wyszli, od tego czasu nie wróciła.
— Kłamiesz! — krzyknął Mitia — już po strachu twoim widzę, że kłamiesz; gdzie ona?
Rzucił się do wyjścia. Fenia i jej matka rade były, że się na tem skończyło; śledziły za nim z niepokojem. Uderzyło ich to, że Dymitr, wybiegając, pochwycił ze stołu mosiężny tłuczek, znajdujący się w moździerzu i schował go do kieszeni.
— Zabije kogoś, jak Bóg miły — szepnęła zalękniona Fenia.
Dymitr pewien był, że Grusza znajduje się u Fedora Pawłowicza, tam też i sam pośpieszył. Zdawało mu się, że uchwycił nić całej intrygi, a w głowie szumiało mu, jak wichrem. Posądzał wszystkich o zaprzedanie się ojcu, nawet Smerdiakow wydał mu się niepewnym, to też nie poszedł do przyjaciółki jego, Maryi Kondratiewny, której ogród służył mu zwykle jako punkt obserwacyjny. Obrał zupełnie inną drogę i, okrążywszy ogród ojca, dostał się do niego od tyłu, przełażąc przez płot, w miejscu, gdzie, według opowiadań, przedostała się tam niegdyś Elżbieta Smerdiaszka, matka Smerdiakowa. — Z wysokości parkanu Dymitr dojrzał oświecone okna domu. — „W sypialni światło, rzekł sam do siebie, zatem ona tam jest” — skoczył do ogrodu i ukrył się tam, zachowując się jaknajciszej, aby nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. — Spokój i milczenie panowały wszędzie, a noc była tak cicha, że nie słychać było najlżejszego nawet szmeru wiatru.
„Byle kto nie usłyszał mego skoku” — pomyślał, — „zdaje się nie”. — Postał minutę, a potem zaczął cicho stąpać po trawie, przekradając się w stronę okna. — Pod samym oknem rosły gęste krzaki bzu i kaliny, tam postanowił się ukryć, co mu się wkrótce udało. Przyczaił się więc, wstrzymując dech w piersiach. „Trzeba przeczekać” — pomyślał. — „Jeżeli słyszeli kroki moje i nadsłuchują, trzeba ich przekonać, że się im ten szelest przesłyszał. Byle tylko nie kaszlnąć, ani kichnąć”.
Przeczekał dwie minuty, ale serce biło mu tak mocno, że się prawie dusił. — „Nie wytrzymam dłużej” pomyślał, trzeba spojrzeć przez okno.
Stał w tej chwili za krzakiem, którego przednia część oświecona była blaskiem światła, płynącym z okna sypialni Fedora Pawłowicza. — „Jaka czerwona kalina” — pomyślał niewiadomo zkąd Mitia. — Cicho ostrożnie, podkradł się ku oknu, a wspiąwszy się na palcach, spojrzał do wnętrza. — Widać było, jak na dłoni, całą sypialnię. Był to niewielki pokój, przedzielony w poprzek parawanem, który Fedor Pawłowicz mianował z pompą „chińskim”. „Oto chiński parawan, — pomyślał sobie, — a za nim Grusza”. Przyglądać się zaczął uważnie postaci ojca. Stary rozpustnik ubrany był w jedwabny pasiaty szlafrok, którego Mitia nieznał, przepasany był jedwabnem sznurem zakończonym kutasami, poły szlafroka odchylone na piersiach, odkrywały cienką koszulę śnieżnej białości, ze złotymi spinkami, na głowie miał Fedor Pawłowicz czerwoną chusteczkę, tę samą, w której go widział Alosza. „Wystrojony” — pomyślał Dymitr. — Stary stał blizko okna widocznie zamyślony, i jakby nasłuchiwał. Nie usłyszawszy nic, zbliżył się do stołu i nalał sobie kieliszek koniaku, który wychylił. Odetchnął potem całą piersią, a zbliżywszy się ze światłem do zwierciadła, począł się sobie uważnie przypatrywać. Prawą ręką poprawiał czerwoną przepaskę na czole, — i dotykał guzów i siniaków, które mu jeszcze nie znikły.
„Widocznie jest sam” — pomyślał Mitia. — W tej chwili Fedor Pawłowicz odszedł od zwierciadła i zbliżył się do okna, zaglądając w ogród. Mitia w jednej chwili odskoczył w tył. „Więc może ona ukryta za parawanem, może już śpi” ukłuło go w serce. Fedor Pawłowicz odstąpił od okna i siadł przy stole z twarzą widocznie zafrasowaną, oparłszy głowę na ręku. „Niema jej, gdyby była, wyglądałby inaczej” — pomyślał Dymitr. — Jakaś głupia, bezmyślna złość zakipiała w nim na przypuszczenie, że Gruszy niema. Umysł miał w tej chwili dziwnie jasny, i zdawał sobie sprawę ze wszystkiego z najściślejszą dokładnością. Ale troska z powodu niewiadomości i niepewności rosła w nim z każdą chwilą.
„Jest ona tu wreszcie? czy nie ma jej?” — pomyślał ze wściekłością w duszy i powziąwszy zaraz stanowcze postanowienie, stuknął w okno podług umówionego ze Smerdiakowem sposobu, najpierw dwa razy cicho, a potem trzy razy głośno, stuk, stuk, stuk. Tak właśnie miała dawać znać o sobie Grusza, w razie, gdyby przybyła. Słysząc te uderzenia stary Karamazow wzdrygnął się cały potem skoczył ku oknu, otworzył je szybko i rozpatrywać się począł w ciemności.
Mitia, oczywiście, usunął się w cień.
— Gruszeńka! — wołał drżącym pół szeptem Fedor Pawłowicz! — czy to ty?
Odezwijże się, mamoż ty moja! Aniele drogi. — Był straszne wzruszony i zadyszany.
— Więc niema jej. — uspokoił się Mitia.
— Gdzieżeś ty! — wołał stary, wychylając głowę na prawo to na lewo. — Chodże tu, chodź, prezent ci śliczny przygotowałem, zaraz pokażę.
— Mówi o trzech tysiącach, — pomyślał Dymitr.
— Gdzież jesteś? gdzie! rybko ty moja, może pod drzwiami, czekaj, zaraz otworzę. — I stary posunął się ku drzwiom. Mitia nie spuszczał go z oka. Nienawistny profil starego rysował się wyraźnie na tle oświeconej szyby. Obrosły jego podbródek, haczykowaty nos, rozchylone lubieżnym uśmiechem usta. Mitia uczuł w sercu dziki gniew, połączony z nieopisanym wstrętem. Było to uczucie, o którem mówił Aloszy, w chwili gdy ten robił mu wyrzuty mówiąc: „Jak możesz nawet mówić, że byłbyś w stanie ojca zabić”?
— Nie wiem — odparł wówczas Mitia, — może go zabiję, a może nie zabiję, boję się wstrętu mego i nienawiści dla jego twarzy i jego bezwstydnego uśmiechu.
Tych samych uczuć doświadczał i teraz.
— Bóg sam czuwał nademną, — opowiadał później Mitia, przypominając tę chwilę.
W tym samym czasie ocknął się ze snu stary Grigor i mimo, że czuł silny ból krzyża, ubrał się i wyszedł na ganek oficyn. Być może, czujne sumienie starego sługi poczęło mu robić wyrzuty, że zostawia dom bez nadzoru w tak niebezpiecznych czasach. Smerdiakow leżał w przyległej izdebce, wśród powtarzających się ataków epileptycznych. Grigor obaczył odrazu, że okno od sypialni Fedora Pawłowicza oświecone jest i otwarte. Cóż to może znaczyć? nie lato przecie — mruknął sam do siebie. W tej chwili, w odległości jakich czterdziestu kroków, przebiegła w poprzek ogrodu jakaś postać ludzka. Widząc to Grigor pośpieszył w głąb ogrodu, a znając widocznie miejscowość lepiej, niż zbieg, przeciął mu drogę, w chwili właśnie, gdy ten usiłował przeleźć przez parkan. Uciekającym był, oczywiście, Dymitr, który stał już na parkanie, Grigor wspiął się i obiema rękami uchwycił go za nogę, krzycząc na cały głos:
— Ojcobójca!
W tejże chwili jednak padł na ziemię, jak gromem rażony. Mitia zeskoczył z parkanu i pochylił się nad leżącym. W ręku trzymał jeszcze mosiężny tłuczek, który machinalnie rzucił na trawę. Tłuczek potoczył się dalej na środek ścieżki. Mitia dotknął ręką głowy starca, była ona cała we krwi. Chciał koniecznie dowiedzieć się, czy rozwalił mu czerep na śmierć, czy też ogłuszył go tylko, ale krew ciepła oblała obficie drżące jego palce, nie pozwalając mu rozpoznać głębokości rany. Wyjął machinalnie chustkę z kieszeni i począł nią bezmyślnie obcierać zranioną głowę Grigora, oczywiście, bez żadnego skutku, chustka tylko przemokła na wskroś krwawą posoką. „Boże wielki i czemuż to właśnie on, — szepnął Dymitr, jakby się ocknąwszy. — No, teraz już wszystko jedno, upadł stary i leży”. Wdrapał się szybko na parkan, skoczył na ulicę i począł szybko biedz. Niektórzy zapóźnieni przechodnie, opowiadali później, że widzieli człowieka przebiegającego niezmiernie szybko ulice miasta.
Dymitr pobiegł, oczywiście, do mieszkania Gruszy. Pokojówka jej, Fenia, zaklęła na wszystko stróża, aby nie wpuszczał do bramy kapitana. Ale zdarzyło się tak, że stróż wezwany został do gospodyni, a miejsce jego zastępował bratanek, który lubił Dymitra za jego sute napiwki i wpuścił go natychmiast.
Chłopak, wiedząc, że Dymitr był częstym gościem Gruszy, nie omieszkał uwiadomić go, o jej wyjeździe.
— Gdzież wyjechała? — pytał Dymitr.
— Do Mokroje.
— A poco?
— Tego nie mogę wiedzieć. Podobno do jakiegoś oficera, który ją tam zaprosił i konie po nią przysłał.
Dymitr, nieprzytomny, rzucił się do kuchni, szukając Feni. Dziewczyna szykowała się właśnie do snu wraz z babką; obie kobiety, polegając na przyrzeczeniu stróża, że nie wpuści kapitana, zaniedbały zaryglować drzwi. Dymitr rzucił się przeto ku Feni i chwycił ją za gardło.
— Gadaj mi zaraz! gdzie ona? z kim pojechała do Mokroje! — wrzasnął jak obłąkany.
— Ach powiem gołąbku, powiem wszystko, nic nie zataję, — jęczała zdławionym głosem Fenia, — na wpół żywa ze strachu. — Pojechała tam do oficera.
— Do jakiego oficera? — ryknął Mitia.
— Do tego swojego, pierwszego, co to był pięć lat temu, a potem ją rzucił, a teraz znów powrócił.
Dymitr puścił gardło Feni i stał teraz przed nią, blady i bez słowa. Po oczach tylko jego można było poznać, że do najdrobniejszego szczegółu i wszystkiego się domyślił. Biedna Fenia, zmartwiała ze strachu, siedziała w postawie obronnej, z wyciągniętemi przed siebie rękoma, wpatrując się rozszerzonemi źrenicami w twarz swego prześladowcy. Dymitr stał przed nią nieruchomy, mając twarz i ręce uwalane we krwi, widocznie biegnąc szybko, ocierał pot z czoła zakrwawioną chustką, i ztąd zostały mu czerwone plamy na czole i prawym policzku. Usposobienie jego zmieniło się nagle z gruntu, zapomniał o poprzedniem swojem uniesieniu, które przerazić tak musiało obie kobiety i w martwem jakiemś osłupieniu opadł na krzesło obok Feni. Siedział tak pogrążony w myślach i wszystko rozjaśniło mu się nagle, jak na dłoni. Wszakże wiedział doskonale o tym oficerze, sama Grusza opowiadała mu o nim kilka razy, czytał nawet jego list, przysłany przed miesiącem. Jakim sposobem mógł tak gruntownie o tem zapomnieć. Więc cały miesiąc prowadziła się ta cała sprawa, przy nim i w jego oczach prawie, a on niczego się nie domyślał i nie zwrócił na to uwagi. Dlaczego? dlaczego tak zupełnie nie troszczył się o tego oficera, on, tak namiętnie zazdrosny o każdego innego.
Naraz zwrócił się do Feni i cicho, łagodnie, jak dziecko potulne, zadawać jej zaczął pytania. Ona też odpowiadała mu z dziwną gotowością, jak gdyby chcąc przedstawić mu całą prawdę, o ile można najwierniej. Nie chciała przytem wcale robić mu przykrości, owszem, przeciwnie, w głosie jej czuć było jakby chęć złagodzenia tego, co mogło mu być niemiłe. Opowiedziała więc o wizycie Aloszy i Rakitina, i przyjazd trójki z Mokroje i jak pani jej, odjeżdżając, poleciła jeszcze przez okno powiedzieć Dymitrowi, że kochała go przez całą godzinę i że nakazuje mu, aby o tem nie zapominał. W końcu Fenia ośmieliła się już tak dalece, że nie wahała się spytać wprost:
— Dlaczego pan ma ręce zakrwawione, Dymitrze Fedorowiczu, całe we krwi.
— We krwi, — odpowiedział machinalnie Dymitr, patrząc na swoje ręce, natychmiast jednak zapomniał znów i o rękach swoich i o pytaniu Feni i pogrążył się powtórnie w martwą zadumę. Upłynęło może jakich dwadzieścia minut od chwili, gdy wpadł tutaj, a siedział jeszcze zamyślony, tylko z twarzy jego znikł wyraz pierwotnego osłupienia, a miejsce jego zajęła jakby nowa jakaś myśl, lub raczej silne jakieś postanowienia.
Wstał nagle z miejsca i uśmiechnął się dziwnie.
— Panie! co się panu stało? — pytała znów Fenia, tym razem jakby ze współczuciem, pokazując na jego ręce.
Dymitr spojrzał znów na swoje ręce.
— To krew Feniu, — rzekł, patrząc na nią z dziwnym wyrazem — ludzka krew. O Boże, i pocóż została przelana?
— Widzisz — mówił dalej, patrząc na nią, jakby chciał jej dać do odgadnięcia jakąś zagadkę. — Ja taki jeden wysoki płot... przeszkoda... rozumiesz. Otóż jutro, nim słońce wejdzie... Mitieńka Karamazow przeszkodę tę przeskoczy. Nierozumiesz Feniu, co to za przeszkoda, mniejsza z tem i tak jutro usłyszysz o mnie i wszystko zrozumiesz. A teraz bywaj zdrowa. Nie będę nikomu zaporą, usunę się, potrafię się usunąć. Żyj radości moja! Kochała mnie godzinę, a ty kochaj na wieki Mitienko, tak mnie nazywała, pamiętasz?
Z tymi słowami wyszedł z kuchni, a Fenia przeraziła się tem jeszcze bardziej, niż poprzednio jego wejściem. W dziesięć minut potem Dymitr wchodził do mieszkania młodego Perchotina, owego urzędnika, który pożyczył mu dziesięć rubli na zastaw pistoletów. Perchotin zabierał się właśnie do wyjścia i Dymitr zatrzymał go w progu.
— Co panu jest? — zawołał, dostrzegłszy krew na jego twarzy.
— Przychodzę po pistolety, — mówił śpiesznie Dymitr, — przynoszę panu pieniądze, dług mój, który z wdzięcznością zwracam. Tylko proszę, dajcie mi prędko moje pistolety, Piotrze Iliczu.
Perchotin wpadał w coraz to większe zdumienie. W rękach Miti ujrzał sporą pakę banknotów, które ten trzymał przed sobą jakby na pokaz. Chłopak posługujący, który otwierał drzwi Dymitrowi, opowiadał potem, że ten, wchodząc do przedpokoju, trzymał w ten sam sposób banknoty, widocznie niósł je tak przez całą ulicę. Nikt przecie nie obchodzi się tak z pieniędzmi. Były to same tęczowe storublówki, a według późniejszych zeznań Perchotina, musiało ich być, sądząc na oko, jakich dwa lub trzy tysiące. Sam Dymitr Fedorowicz był w jakiemś wyjątkowem nienormalnem podnieceniu. Odpowiadał w sposób urywany i zagadkowy i wyglądał na człowieka bardzo czemś rozradowanego.
— Co się panu stało? — zawołał znów Piotr Ilicz, przypatrując się swemu gościowi, — wszędzie krew, czy się pan skaleczył, spójrz pan na siebie. — To mówiąc ujął go za ramiona i postawił przed zwierciadłem.
Mitia, obaczywszy krwawe plamy na twarzy, gniewnie brwi zmarszczył.
— Tego jeszcze brakowało! — mruknął ze złością i szybko przełożył banknoty z prawej, do lewej ręki, poczem sięgnął do kieszeni po chustkę.
Wtedy pokazało się, że chustka jest cała przesiąknięta krwią, ale to tak, że nie było na niej ani jednego białego miejsca. Krew była nie zupełnie jeszcze zaschnięta, zgęszczona i lepka. Dymitr z gniewem rzucił zakrwawioną chustkę na podłogę.
— Cóż u dyabła! Nie mógłbyś pan mi dać jakiej suchej szmatki do obtarcia?
— A! więc pan nie jesteś skaleczony, a tylko poplamiłeś się, w takim razie najlepiej byłoby umyć się odrazu. Oto umywalnia, znajdziesz tu wszystko, co potrzeba.
— A! dobrze, ale gdzież ja tymczasem to zostawię, — odpowiedział Mitia, wskazując bezradnie na banknoty, które trzymał w ręku i patrzył pytająco na Perchotina, jakgdyby on jeden mógł doradzić mu skutecznie, co ma robić z pieniędzmi.
— Wsuń pan je do kieszeni, albo połóż tu na stole, nikt nie ruszy.
— Do kieszeni, a tak, dobrze. Chociaż nie, to wszystko głupstwo, — zawołał, jakby nagle oprzytomniawszy. — Najpierw skończymy z pistoletami, oddaj mi je pan, bo mi są bardzo, bardzo potrzebne, a to pańskie pieniądze. Tylko śpieszmy, bo mi bardzo pilno. — I wyjął z pakietu jedną sturublówkę, którą podał Perchotinowi.
— Nie będę mógł nawet wydać panu reszty — zauważył tamten. — Czy nie masz pan drobniejszych pieniędzy?
— Nie mam, — odparł Mitia, odwracając kilka banknotów, jakby się chciał upewnić o prawdzie słów swoich. — Cóż teraz będzie? — Zwrócił znów pytające wejrzenie na Perchotina.
— Zkądże się pan tak nagle zbogacił? — zauważył ten. — Poczekaj pan, poślę chłopca do sklepu Płotnikowa, tam późno zamykają, będą więc nam mogli zmienić. Chodź-no tu, Misza! — zawołał na chłopca.
— U Płotnikowa! wyborna myśl! — zawołał Mitia, jakby wpadłszy nagle na dobry pomysł. — Słuchaj, Misza, — mówił zwracając się do chłopca, — biegnij do Płotnikowa i powiedz mu, że Dymitr Fedorowicz kazał mu się kłaniać i zaraz sam tam będzie. Niech każe przygotować trzy tuziny flaszek szampana, tak samo, jak przeszłym razem, kiedyśmy jeździli do Mokroje. Wtedy wziąłem z sobą cztery tuziny — objaśnił Perchotina, poczem znów zwrócił się do chłopca, wydając mu polecenia. — Niech przygotuje jeszcze sery, pasztet strasburski, szynkę, kawior, tak za sto, lub sto dwadzieścia rubli. Niech dodadzą jeszcze kawonów, dwa lub cztery, czekolady, lodowatego cukru, kilka funtów pomadek, tak samo, jak wtedy, tak, na trzysta rubli, razem z szampańskiem. Nie zapomnij tylko, Misza! Misza mu na imię? — pytał Perchotina.
— Ależ poczekaj pan, — przerwał mu tamten, słuchając z niepokojem i patrząc na niego badawczo. — Pójdź pan lepiej sam, on nie spamięta i coś poplącze.
— Poplącze, niezawodnie poplącze, — potwierdził Dymitr. — Słuchaj Misza! uściskam cię za fatygę, jeżeli nic nie zapomnisz. Pamiętaj, szampan grunt, a oprócz tego koniak, czerwone wino, białe wino, tak samo, jak wtedy, oni już będą wiedzieli, dziesięć rubli ci dam, jeśli się sprawisz dobrze.
— Ależ, posłuchaj pan — przerwał już niecierpliwie Perchotin, — niech on tylko pieniądze zmieni i powie, aby nie zamykano sklepu, dokąd pan przyjdzie. Resztę załatwi pan sam.
— Masz tu sto rubli i biegnij na jednej nodze do Płotnikowa, aby ci je zmienił, tylko prędko. No, marsz, — nakazywał Perchotin Miszy. Wyprawił on umyślnie chłopaka, dostrzegłszy, że ten przygląda się Dymitrowi Karamazow, rozwarłszy oczy i usta, patrząc z niemałem zdziwieniem na zakrwawione jego ręce, w których ściskał banknoty.
— No! a teraz trzeba się wreszcie umyć, — przemówił surowo Piotr Ilicz, — połóż pan pieniądze na stole, albo je wsuń do kieszeni, ot tak, a teraz chodźmy, zdejmujże pan wpierw surdut.
I pomagał mu sam w zdjęciu tużurka, aż naraz zawołał znów:
— Patrz pan i na tużurku krew.
— To nie na tużurku, a tylko w jednem miejscu, koło rękawa, a także tam, gdzie była chustka, przesiąkło z kieszeni. Siadłem na chustce, gdym był u Feni i krew przesiąkła, — objaśnił poufnie Dymitr.
Piotr Ilicz słuchał nachmurzony.
— Cóż to właściwie jest? czy się pan znów z kim szamotał, — mruknął Perchotin. — Dymitr zaczął się myć. — Perchotin stał nad nim i dolewał mu wody z dzbanka, przypilnował go, żeby dobrze ręce namydlił. Wogóle zaczynał brać górę nad Dymitrem, który uległ mu bezwiednie.
— Została jeszcze krew za paznokciami, oczyść je pan dokładnie, a teraz umyj pan twarz, zwłaszcza tu, koło ucha. A koszula? czy pan w takiej pojedzie? Także zakrwawiona. — Gdzie się pan właściwie wybiera?
— Prawda, i na koszuli krew — zauważył Mitia.
— Więc ją pan zmień na świeżą.
— To zbyteczne, pod tużurkiem nie będzie widać, zawinę mankiet, wsunę do rękawa. — O tak, widzi pan.
— Ale teraz powiedz pan wreszcie, co się to właściwie stało? Czy się pan znowu z kim pokłócił i poturbował kogoś, jak wtedy, owego kapitana w restauracyi „Stołeczny ogród”.
— E! głupstwo! — żachnął się Dymitr.
— Jakto głupstwo?
— Staruchę jedną potrąciłem na rynku.
— Staruchę?
— Starucha jednego, — krzyknął Dymitr w samo ucho Piotra Ilicza, zupełnie, jakby ten był głuchy.
— Mówże pan, raz do dyabła, starucha, czy staruchę? i wybił pan go, czy zabił?
— Pogodziliśmy się, najpierw potłukliśmy się trochę, ale rozeszliśmy się w najlepszej przyjaźni, przebaczył mi, napewno przebaczył, gdyby był wstał, toby mi nigdy nie darował. Tylko na dyabła mu było zaczynać, słyszycie, Piotrze Iliczu, na dyabła to mu było potrzebne.
— Że też pan ma ochotę z każdym zadzierać, jak wtedy, z owym kapitanem, bić się, albo hulać, ot, co panu w głowie. — Pocóż teraz te trzy tuziny szampana? gdzie się pan z nimi wybiera?
— E! co tam! dawaj pan pistolety, niemam czasu na gadanie, dalibóg, ani chwilki czasu. — Ale gdzież to moje pieniądze? — pytał z przestrachem, szukając po kieszeniach.
— Odłożyłeś je pan sam na stół, oto leżą. — Dziwna rzecz, dziś z rana zostawiłeś pan pistolety swoje za marnych dziesięć rubli, a teraz rzucasz tysiącami. Cóż to? Kopalnie złota odszukałeś?
— A! kopalnie złota! Możebyś pan chciał do tych kopalni należeć, powiedz tylko, a jest tu jedna dama, która ci natychmiast wyliczy trzy tysiące na koszta podróży, tak kocha ona te kopalnie. Mnie dała trzy tysiące, bylem tam pojechał. Znasz pan Chachłakową?
— Z widzenia tylko, więc to ona dała panu te trzy tysiące? tak, odrazu gotówką? — pytał z niedowierzaniem Perchotin.
— Pójdź pan do niej jutro, skoro tylko boski Febus wypłynie na niebiosa w słonecznym swym rydwanie, pójdź pan i spytaj, czy dała mi te pieniądze. Sprawdź pan to na miejscu.
— Nie znam pańskich stosunków z tą panią, jeżeli pan twierdzi, że to ona dała panu trzy tysiące, niemam powodu wątpić. — I cóż, jedzie pan rzeczywiście na Sybir? do tych kopalni. Czy może pieniążki swoją drogą, a jazda swoją drogą. Gdzież się pan naprawdę wybiera?
— Do Mokroje.
— Ależ to noc.
— A cóż to szkodzi? Maciek miał, Maciek stracił, było nie było.
— Jakto nie było, kiedy pan masz przecie kieszenie wypchane pieniędzmi.
— Ja też nie o pieniądzach mówię, tylko o kobiecej stałości. „Kobieta zmienną jest”, śpiewa Król Franciszek pierwszy, a ja z nim.
— Nie rozumiem pana.
— Masz mnie pan za pijanego?
— Jeszcze gorzej.
— Pijany nie jestem, tylko duszę mam pijany, pijaną duszę, rozumie pan?
— Chcesz pan nabić pistolety?
— Chcę — odparł Mitia, który rzeczywiście zaczął je ładować, sypiąc proch do panewki pistoletu, potem wziął we dwa palce kulę, którą tam wsadzić zamierzał i przypatrywał się jej pod światło.
— Cóż się pan tak przygląda tej kuli?
— Gdybyś pan miał zamiar wpakować sobie kulę w łeb, tobyś się jej także przyglądał.
— Poco?
— Zawsze to interesujące wiedzieć, jak wygląda kula, która nam w mózgu ugrzęznie. E! zresztą to głupstwo, wszystko na świecie głupstwo. A teraz daj mi pan kawałek papieru.
— Poco!
— Napisać chcę parę słów.
Wziął istotnie ze stołu arkusz papieru, napisał parę wierszy, złożył papier w czworo i wsunął go do kieszeni kamizelki. Pistolety włożył do pudła, zamknął je na klucz, potem spojrzał na Perchotina i, uśmiechając się w zamyśleniu:
— No! już koniec — chodźmy teraz.
— A dokąd? Czy to pan naprawdę zamierza wpakować sobie kulę w uszy? — pytał z niepokojem Perchotin.
— Głupstwo kula! Ja kocham życie, wiedz o tem, Piotrze Iliczu, niech żyje życie! i złotowłosy Febus, dawca Boskiego światła! Powiedz mi lepiej, Piotrze Iliczu, czy potrafiłbyś ty usunąć się?
— Jakto usunąć się?
— Zostawić wolne przejście drogiej istocie i znienawidzonemu człowiekowi, zostawić wolne przejście i to tak dalece, żeby ten znienawidzony stał się naraz miłym. I powiedzieć im, idźcie swoją drogą, Bóg z wami. A ja...
— A pan?
— Dość tego, chodźmy.
— Na Boga! muszę chyba komuś powiedzieć, żeby was wziął w opiekę. Po co pan właściwie jedziesz do tego Mokroje?
— Kobieta, przyjacielu! kobieta! niechże to wystarczy i dalej w drogę.
— Posłuchajcie mnie, Dymitrze Fedorowiczu, jest w panu jakaś dzikość, a mimo to, serce do pana lgnie, to też niepokój mnie bierze.
— Dzięki, bracie, i za to. Dzikość jest we mnie, mówisz, a tak, dziki ze mnie, zupełnie dziki człowiek, zawsze to powtarzam. Ale oto i Misza, zapomniałem o nim zupełnie.
Wbiegł zdyszany Misza, niosąc paczkę zmienionych pieniędzy i zaraportował, że w sklepie Płotnikowa wszystko zamówił i wszystko zapakują już — rybę, kawior, wino i t. d. Dymitr wziął z rąk chłopca pieniądze, dziesięć rubli wręczył Perchotinowi, a drugą dziesięciorublówkę rzucił chłopcu.
— Nie pozwalam! — krzyknął Perchotin — nie zniosę tego, ażebyś pan w moim domu wyrzucał pieniądze za okno; jutro znów będziesz bez grosza i szukać będziesz kilkurublowej pożyczki. Jakże pan chowasz te pieniądze, wyglądają z bocznej kieszeni, zgubisz je niezawodnie.
— Słuchaj-no, mój drogi, jedź ze mną do Mokroje.
— A ja tam po co?
— Posłuchaj, każę odkorkować butelkę szampana i wypijemy razem. Nigdyśmy jeszcze razem nie pili, co?
— Wybierałem się właśnie do restauracyi „Stołeczny gród”, jeśli pan chce, chodźmy tam razem.
— Tam? nie — wypijemy raczej u Płotnikowa, w gabinecie od tyłu. A chcesz, to ci zadam jedną zagadkę.
— Słucham.
Mitia wyjął z kieszeni kamizelki złożony wczworo arkusik, rozwinął go i oddał Perchotinowi.
„Za życie moje, za całe życie, karę sobie wymierzam.”
Przeczytawszy te słowa, Perchotin zaniepokoił się znów.
— Muszę przecież powiedzieć komuś o tem pójdę zaraz i powiem — zawołał.
— Nie zdążysz, bracie, chodźmy lepiej napić się. No, w drogę.
Sklep spożywczy Płotnikowa znajdował się o parę kroków od mieszkania Perchotina, na zbiegu dwóch ulic.
Była to pierwszorzędna firma w naszem mieście, magazyn bardzo zasobny i doskonale zaopatrzony. Dostać tam można było wszystkiego, nie gorzej, niż w stolicy, i to w najlepszych gatunkach. Wina, owoce, cukry, kawior, pasztety i t. d. Pięciu subjektów usługiwało na wyścigi gościom, a kilku chłopców biegało nieustannie z posyłkami. Chociaż w ostatnich czasach okolica zubożała, gdyż wielu bogatszych mieszkańców i podmiejskich właścicieli ziemskich rozjechało się, przez co ruch handlowy się zmniejszył, magazyn Płotnikowa był po dawnemu w stanie rozkwitu i rozwijał się z każdym rokiem. Oczekiwano tam w tej chwili z niecierpliwością Dymitra Karamazowa. Miano tu jeszcze w świeżej pamięci jego wyprawę do Mokroje kilka tygodni temu, gdy nakupił towaru za kilkaset rubli odrazu i to za gotówkę, na kredyt, oczywiście, nicby mu nie dali.
Tak samo, jak dziś, trzymał wtedy w ręku paczkę sturublowych banknotów i rozrzucał je na prawo i lewo, zakupując niesłychaną ilość zbytkownego towaru. Nikt, oczywiście, nie troszczył się i nie pytał, na co mu to było potrzebne. Opowiadano sobie potem w całem mieście, że Mitia przez jedną noc