Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mitia umilkł i zdawało się, że istotnie już nic mówić niechce, ale prokurator, niczem nie zrażony, prowadził rzecz swoją dalej.
— Właśnie, co do tych drzwi, o których pan wspominał, czuję się w obowiązku oznajmić panu, że Grigor Wasilewicz oświadcza stanowczo, że drzwi owe widział odemknięte, w chwili, gdyś pan wybiegł z ogrodu.
— To być nie może. — Wydawało mu się, albo kłamie! — krzyknął Dymitr.
— Zeznanie jego jest bardzo stanowcze, pytaliśmy go kilka razy i zawsze odpowiadał to samo.
— Wydało mu się, bredził nieprzytomnie po wyjściu z omdlenia, albo umyślnie tak zeznał z nienawiści do mnie.
— On widział te drzwi nie po wyjściu z omdlenia, ale jeszcze przedtem.
No! a teraz przedstaw pan obwinionemu wiadomy przedmiot, — rzekł prokurator, zwracając się do sędziego.
Na to wezwanie siędzia położył na stół dużą kopertę, na której widniały jeszcze trzy nienaruszone pieczęcie, koperta rozerwana była z jednego boku.
Mitia otworzył szybko oczy.
— To... to z pewnością ojcowska koperta, ta sama w której miało być trzy tysiące i jeszcze napis: patrzcie „mojemu Kurczątku” widzicie!
— Widzimy, aleśmy już pieniędzy nie znaleźli, koperta była pusta i leżała na ziemi obok łóżka, za parawanem.
— Panowie! — zawołał nagle Mitia. — Ależ