Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pozwól mi zostać w paltocie, — rzekł Iwan, wszedłszy na górę, — zabawię tu najwyżej minutę.
— Siadaj pan, Aleksy Fedorowiczu, — prosiła Katarzyna.
Nie wiele się zmieniła przez ten czas, tylko czarne jej oczy gorzały ponurym blaskiem, wydała się Aloszy przedziwnie piękna.
— Cóż mi kazał powiedzieć?
— To tylko, — odparł Alosza, patrząc jej prosto w oczy — żeby pani nie wspominała w sądzie o okolicznościach, jakie zaszły przy pierwszej z nim znajomości.
— O tym pokłonie do ziemi, za pieniądze — podchwyciła, śmiejąc się szyderczo. — Czy boi się tego dla mnie, czy dla siebie?
— Dla pani i dla siebie — odparł Alosza.
— Tego się właśnie spodziewałam — odcięła szorstko, poczerwieniawszy z gniewu. — Pan mnie jeszcze nie znasz, Aleksy Fedorowiczu, rzuciła groźnie, — może jeszcze przeklinać mnie będziecie jutro wszyscy za moje zeznania.
— Bylebyś pani mówiła szczerze i uczciwie to już wystarczy — szepnął Alosza.
— Szczerość! Uczciwość! to nie koniecznie kobiece zalety — syknęła gniewnie. — Zresztą ja sama nie wiem. Godzinę temu jeszcze zdawało mi się, że taki mam wstręt do tego potwora, jak do gadu obrzydłego, a teraz czuję, że jednak uważam go jeszcze za człowieka, że obchodzi mnie jeszcze los jego. Powiedzcież mi raz! zabił czy nie zabił? — krzyczała histerycznie. Alosza zrozumiał