Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pojawił się na jego ustach uśmiech naiwny i prawie dziecięcy, i patrzył przed siebie radosnym i nieśmiałym wzrokiem wybitego pieska, który na nowo przypuszczony został do łaski i wpuszczony do pokoju. Rozglądał się dokoła wesoło i jakby z wdzięcznością, a krzesło swoje przysunął do krzesła Gruszy, na którą patrzył z nieukrywanym zachwytem. Powoli przypatrywać się też zaczął z większą uwagą obu nowopoznanym panom. Pan, który siedział na kanapie, raził go cokolwiek swoją niedbałą postawą i fajką, której nie wypuszczał z ust.
— Cóż zresztą! — pomyślał — to bardzo dobrze, że on pali fajkę, widać tak trzeba.
Na obrzękłej, prawie już czterdziestoletniej twarzy owego pana tulił się malu  i nosek, pod którym sterczały pretensyonalnie wywinięte do góry, farbowane widocznie wąsiki. Wszystkie te szczegóły nie wzbudziły w Miti najlżejszej odrazy, nawet peruka, licho widocznie zrobiona, której dwa kosmyki opadały na czoło, nie wydała mu się wcale rażącą. „Peruka, więc bardzo dobrze, to widocznie konieczne”, pomyślał znowu. Drugi nieznajomy, znacznie widać młodszy od swego towarzysza, siedział pod ścianą, przysłuchując się w milczeniu rozmowie i nie mieszając się wcale do towarzystwa. Ten uderzył tylko Mitię nieproporcyonalnie wysokim wzrostem. „Jak wstanie, sięgnie niezawodnie głową sufitu”, pomyślał. Przemknęło mu też przez głowę, że musi to być niezawodnie przyjaciel i obrońca siedzącego na kanapie pana, jak gdyby stróż bezpieczeństwa jego osoby. Ale i to wy-