Przejdź do zawartości

Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dało się Miti bardzo odpowiednie. Nie zrozumiał wprawdzie dokładnie zagadkowego tonu Gruszy, ale uczuł, że przebaczyła mu już, jest znowu dla niego łaskawa. Pozwoliła mu przytem siedzieć przy sobie, co wprawiało go w bezmierny zachwyt, a gdy obaczył, że raczyła umoczyć usta w winie, uczuł się u szczytu szczęścia. Dziwiło go tylko ogólne milczenie, które zapanowało nagle. Powiódł po towarzystwie oczyma, które zdawały się mówić: „I czemuż siedzicie tak panowie, lepiej zacznijcie jaką rozmowę”.
Kałganow, jakby odgadując myśl jego, przemówił, ukazując na Maksymowa.
— Śmieliśmy się wszyscy z niego, bo plecie banialuki i kłamie, jak najęty.
Mitia spo  ł na Maksymowa i wybuchnął także krótkim, nerwowym śmiechem.
— Wyobraź pan sobie, opowiadał, że służył niegdyś w kawaleryi i miał ogromne powodzenie u kobiet. Mógłże on kiedy służyć w kawaleryi?
Kałganow rozumiał doskonale stosunek Miti do Gruszy, domyślał się też, jakie miało znaczenie przybycie nieznajomego pana. Mało go to jednak zajmowało i daleko lepiej bawił się towarzystwem Maksymowa i jego zmyślonemi opowiadaniami. Z Gruszą i towarzyszami jej spotkał się tu przypadkowo. Gruszę znał już dawniej i był nawet u niej parę razy, ale nie podobał się jej wtedy — dziś zato spoglądała na niego bardzo łaskawie, obsypując go względami, zwłaszcza do czasu przyjazdu Miti. Nie robiło to na nim jednak żadnego wrażenia. Kałganow był jeszcze bardzo młody, niespełna lat dwadzieścia. Miał bardzo