Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

taki, ale Gruszy i tak nie dostanie! nie! w pył go obrócę, a Gruszy nie dam.
Słowa te znów go podrażniły.
— I ty także idź ztąd, nie masz tu dziś co robić — rzekł szorstko.
Alosza wstał, aby się z nim pożegnać i pocałował go w ramię.
— A ty czego? — zadziwił się stary, — na wieki się żegnasz, czy co? Zobaczymy się jeszcze.
— Ależ nie, to tak sobie.
— I ja tylko tak sobie — spojrzał na niego stary. — A ty słuchaj! — krzyknął jeszcze za nim, — przychodź jutro, koniecznie jutro. Obiad ci postny każę zrobić, umyślnie dla ciebie — jutro! słyszysz — koniecznie.
A gdy Alosza wyszedł na dziedziniec, wychylił się przez okno i jeszcze raz to samo powtórzył. Potem zbliżył się do szafki, gdzie znajdował się koniak, nalał sobie jeszcze pół kieliszka, wypił i znów szafkę zamknął i włożył klucz do kieszeni.
— Więcej nie będę, — mruknął i poszedł do sypialnego pokoju, a czując się osłabionym, położył się i natychmiast zasnął.
„Bogu dzięki, ojciec nie pytał mnie o Gruszę — pomyślał Alosza, — jeszczebym musiał wygadać wczorajsze moje z nią spotkanie”. Wogóle myśli jego nie były wesołe. — Ojciec był rozdrażniony i wciąż zawzięty na Dymitra, tamten, prawdopodobnie, również nie ochłódł przez tę noc, owszem, ukrzepił się w swej nienawiści i miłości.