Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nic. Wziąłem chłopca za rękę i wyszliśmy na przechadzkę po tej samej drodze, którą teraz idziemy; my z nim tak codzień spacerujemy. Rączka jego w mojem ręku jakaś chłodna, a oczka mu świecą. „Papo!”, mówi. „A co, synku?” „Jak on tam ciebie wtedy?” „Cóż robić, synku, mówię, przeszło już.” „Ty się z nim, papo, nie gódź. Chłopcy w szkole mówią, że on ci da dziesięć rubli, to mu wszystko darujesz.” „Nie, Iljuszka, mówię, nie wezmę od niego pieniędzy.” Uchwycił moją rękę i całować zaczął. „Papo, mówi, wyzwij ty jego na pojedynek; oni mówią, żeś ty tchórz, do pojedynku nie staniesz, a dziesięć rubli weźmiesz.” Wtedy ja mu o pojedynku powiedziałem mniej więcej to, co panu przed chwilą. „Papo, mówi, ty się i tak z nim nie gódź; jak wyrosnę, wyzwę go i zabiję.”
Ja, zawsze ojciec, wyłożyłem mu prawdę: że grzech zabijać, nawet w pojedynku. Tymczasem codzień przychodził ze szkoły zbity, i pan masz słuszność, że nie można go tam dłużej posyłać. „Papo, pyta mnie, gdyśmy znowu poszli na spacer, czy bogaty zawsze musi być silniejszy?” „Tak, synku, mówię, bogaty na tym świecie zawsze silniejszy.” „To ja wzbogacę się, mówi, albo lepiej jeszcze oficerem zostanę, pójdę na wojnę i wszystkich zwyciężę, a wtedy nikt już nie będzie śmiał.” Widzi pan, jaki już proces odbył się w jego duszyczce przez te kilka dni, kiedy tylko o tej zemście marzył i w gorączce o niej bredził. To znów mówi mi: „Papo! jakie to nasze miasto brzydkie, pojedźmy do innego miasta,