Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gdzie nas nikt nie zna.” „Pojedziemy, mówię, Iljuszka, pojedziemy, jak tylko pieniądze mieć będę”, i zabawiam go tem, jak to konia sobie kupimy i wózek, posadzimy matkę i siostrę, a sami iść będziemy obok wózka, i czasem tylko po kolei przysiądziemy. Widzę, że to dobry pomysł, myśl dziecku odwraca. Chłopiec zawsze lubi o koniu pogwarzyć, konik mu towarzyszem od urodzenia. Ale nie na długo i to pomogło.
Na trzeci dzień widzę, chłopak milczy, napróżno o koniku, i wózku zagaduję, już go to nie zajmuje, ani cieszy. Obaśmy smutni. Zimno jakoś i szarą jesienią powiało. Doszliśmy z Iljuszką do tego oto kamienia, a na niebie chmury się zbierają, migają błyskawice, grzmi raz po raz, a wicher niesie nam piasek prosto w oczy. Wtedy nagle, jak się mój mały rzuci na mnie, rączkami obejmie i ściśnie, łzami się zalał, nie łzy to były, a strumienie, którymi mi całą twarz obryzgał. Trzeba panu wiedzieć, że taki hardy dzieciak długo milczy i łzy w sobie tłumi, ale jak się już raz rozpłacze, to inaczej, jak drugi. Tuli się do mnie, drżąc jak w febrze. „Tatuniu, mówi, tatuniu, jak on ciebie poniżył, sponiewierał. Tatuniu! mój tatusiu”! Rozpłakałem się i ja, siedząc na tym kamieniu. — „Iljuszka, mówię przez łzy, Iljuszka mój!” Nikogo wtedy tu nie było. Bóg jeden widział nas. Podziękuj pan bratu swemu, Aleksy Fedorowiczu, i pamiętaj, że ja mego chopca dla twojej satysfakcyi bić nie będę.
Pod koniec powrócił znów do swego dawnego, drwiąco-gniewnego tonu, mimo to, Alosza uczuł,