Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie pomyślałem jeszcze o tem.
— Dla mnie to bardzo ważna kwestya. Musisz mieć granatowy aksamitny tużurek, białą pikową kamizelkę i mięki popielaty kapelusz. Powiedz mi pan, coś sobie pomyślał, gdy ja się wyparłam mojego listu, czy pan uwierzył?
— Nie, Lizo, nie uwierzyłem.
— Coraz lepiej, co za nieznośny człowiek z pana.
— Nie uwierzyłem ani przez chwilę, a tylko udawałem, że wierzę, ażeby ci zrobić przyjemność.
— Coraz gorzej, to jest coraz lepiej... A wiesz, co ja sobie myślałam: „jeżeli on odda mi mój list, to znaczy, że nic nie rozumie i nie kocha mnie wcale, głupi, nierozumny chłopak.” Ale pan zostawił list w domu, bo pan przeczuwał, że będę go chciała odebrać. Czy tak?
— Wcale nie tak. List ten miałem i mam przy sobie, w tej oto kieszeni, patrz, tylko nie bierz go do rąk.
Mówiąc to, pokazał jej list zdaleka.
— A to ładnie, to pan skłamał przed chwilą.
— Skłamałem, aby list przy sobie zatrzymać. Zanadto mi jest drogi, abym ci go oddał — to już na wieki i nigdy go nikomu nie oddam.
Liza patrzyła na niego z zachwytem.
— Alosza! — zaszczebiotała — pójdź do drzwi i zobacz, czy mama nie podsłuchuje.
— Mogę zajrzeć, ale dlaczego, Lizo, podejrzywasz własną matkę o tak nizki postępek?