Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ko. Spogląda więc śmiało na prawo i lewo, spotykając tysiące wlepionych w siebie spojrzeń i zdaje mu się wciąż, że jest jeszcze takim samym człowiek jak drudzy, jak ci, co mu się tak pilnie przypatrują. A tu wózek posuwa się wciąż, minął już jednę ulicę, to nic, jest jeszcze druga, mijają dom za domem, to nic, tyle jeszcze domów zostało i tak do ostatniej chwili, aż do fatalnego miejsca, na którem oczekuje go śmierć.
„Tego samego doświadczać musiał Karamazow, w czasie owej uczty w Mokroje.
„To nic, że jestem mordercą, nie dowiedzą się od razu, przedemną taka długa noc, pomyślał zapewne o obronie, bo jednak udało mu się ukryć gdzieś bez śladu połowę zrabowanych ojcu pieniędzy. Prawdopodobnie ukrył je w tej starej gospodzie, której znał wszystkie zakamarki.
„Być może, że pieniądze te znajdują się tam jeszcze, mimo, że ich dotąd nie znaleziono.
„W chwili aresztowania, podsądny klęczał przed swoją ukochaną, wyciągając ku niej ramiona i tak się zapamiętał w tym zachwycie, że nie słyszał nawet zbliżających się kroków aresztujących go. Na razie nie obmyślił też sobie żadnego planu obrony, zaskoczony zupełnie niespodzianie.
„Teraz, panowie, zaczął się dla niego psychologiczny moment, który budzi współczucie nawet w takich, jak my, przedstawicielach sprawiedliwości. Te minuty oczekiwania, w których ścigany obmyśla na prędce tysiące planów obrony, a lęka się usta otworzyć, aby się nie przegadać. Ta minuta, w której śledzi ze strachem każdy ruch, każdy