Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mordercę?” I wypowiedział mnóstwo podobnych, aż nadto przejrzystych słów. Ale tu nagle zaszedł fakt, który wtrącił nieszczęsnego w zupełnie nową niepewność. Oto za przybyciem do kochanki, której chciał wspaniałomyślnie zejść z drogi, dowiaduje się naraz, że i ona go kocha, że tryumf jego nad rywalem jest całkowity i niezaprzeczony. Chwila to była dla niego okropna. Pogwałcone prawa natury mszczą się nieraz tak okrutnie na duszy przestępcy, że wobec tortury tej blednie najsroższa ludzka sprawiedliwość. I czemuż moment szczęścia przyszedł tak późno, w chwili, gdy ręce jego zbroczyły się już krwią ojca? Łatwo wystawić sobie, jakie wówczas przechodził katusze. Ale wrodzona Karamazowym żądza życia przeważyła szalę. Zapragnął posiąść wpierw ukochaną kobietę, która aż do tej chwili była dla niego czemś zupełnie niedostępnem, a teraz ucztowała i szalała wraz z nim. Nie odstępował więc jej ani na krok, przylgnął do niej, a myśl o popełnionej zbrodni oddalał od siebie. Wszak ma jeszcze czas, nie zaaresztują go przecież tak nagle.
„Oskarżony musiał doznawać wtedy podobnego uczucia, jakie ma przestępca, skazany na karę śmierci, w chwili, gdy wiozą go na rusztowanie. Pojechać ma na nędznym swym wózku jeszcze dwie długie, długie ulice i to krok za krokiem, bo wszędy ciśnie się tłum ludzi, ciekawy, obojętny tłum.
„Skazaniec ma wrażenie, jakby miał jeszcze przed sobą długie, długie życie. Jadą przecie tak powoli, a miejsce stracenia tak jeszcze dale-