Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzy błogosławić będą twoje imię. Ministeryum finansów zwróci niezawodnie uwagę na pana i staniesz się pan jego prawą ręką. Ogromnie mnie boli upadek naszego przemysłu, Dymitrze Fedorowiczu. Mało kto zna mnie z tej strony.
— Najłaskawsza pani! — usiłował jej przerwać Dymitr. — Bardzo być może, że zastosuję się do jej rady i udam się do jej kopalni złota. Przyjdę tu nawet kiedyś umyślnie, aby tę sprawę z panią omówić. Ale teraz trzy tysiące, te trzy tysiące, które mi pani tak wielkodusznie przyrzekła, gdyby można je dostać dziś jeszcze, bo, widzi pani, ja niemam czasu.
— Dość tego, Dymitrze Fedorowiczu — przerwała mu stanowczo dama — wpierw daj mi kategoryczną odpowiedz. Jedziesz pan, czy nie jedziesz do tych kopalni?
— Jadę, pani, z pewnością pojadę, ale przedtem, ale teraz...
— Poczekaj pan chwilę — krzyknęła z radością pani Chachłakow i zwróciła się do biurka, które stało nieopodal. Zaczęła wysuwać i przeglądać niezliczone szufladki, a Dymitr pewien był, że wręczy mu za chwilę tak pożądane pieniądze.
— Trzy tysiące — myślał, zamierając prawie z radości — i to tak na poczekaniu, bez żadnych wekslów i podpisów. Prawdziwie szlachetna kobieta i postępuje sobie ze mną całkiem po dżentelmeńsku, gdyby tylko mniej trochę mówiła.
— Mam wreszcie! — zawołała tryumfalnie pani Chachłakow, zwracając się do Miti. — Patrz pan, czego szukałam.