Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w każdej chwili mogłem je zwrócić, chociaż nie mogłem się na to zdecydować.
Każdego dnia powtarzałem sobie. — „Zdecyduj się, łotrze, przemóż siebie i oddaj”. I nie oddawałem. Cóż, dobrze to było? uczciwie?
— Zapewne, że nie dobrze — odparł prokurator. — Ale daj pan teraz pokój tym subtelnościom, a opowiedz nam poprostu, na co przeznaczyłeś te zatajone pieniądze.
— Właśnie w tem była moja podłość, że pieniądze te przeznaczałem na później, dla wywiezienia ztąd Gruszy, w chwili, gdy zechce być moją. Nie znałem jej jeszcze wtedy, tak, jak dziś i myślałem, że jej przedewszystkiem potrzeba pieniędzy. Z zimną krwią więc i nikczemnem wyrachowaniem odłożyłem te półtora tysiąca. Czułem jednak wciąż hańbę moją, nosząc je na piersi, powtarzałem sobie wciąż: złodziej! złodziej jestem! Dlatego wyprawiałem takie awantury przez cały ten ubiegły miesiąc, dlatego sponiewierałem tego starca w restauracyi, napadłem na ojca, pobiłem Grigora. A przecież na dnie duszy mojej tkwiło wciąż ukryte marzenie, że jednak zwrócę pieniądze Kati i przyznam się do winy. Marzenie to pogrzebałem wczoraj, z chwilą, gdym rozpruł woreczek i pieniądze wyjąłem. Czy rozumiecie teraz; jaka to była podłość odkładać te półtora tysiąca?
Prokurator roześmiał się głośno.
Sędzia zaś rzekł.
— Ależ przeciwnie, było to bardzo przezornie z pańskiej strony, żeś pan nie wydał wszystkiego odrazu.
— Ależ to właśnie była kradzież, najgorsze