Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To może wierzysz przynajmniej na jedną tysiączną, homeopatyczne dawki są zwykle najskuteczniejsze.
Przyznaj się, że wierzysz we mnie choć na dziesięciotysięczną cząstkę ułamka.
— Ani minuty, — zaprzeczył gwałtownie Iwan. — Chociaż właściwie, pragnąłbym w ciebie uwierzyć — dodał z dziwnym uśmiechem.
— Che! che! — To zakrawa na wyznanie. Na szczęście, mam dobre serce i sam ci dopomogę. — Słuchaj to ty się złapałeś, a nie ja. — Umyślnie opowiadałem ci twoją własną anegdotę, aby zachwiać wiarę twoją we mnie.
— Łżesz! Celem twoim właśnie jest wzbudzić we mnie wiarę, że istniejesz.
— Niezawodnie. Ale wahania, ale niepokój, ale walka wewnętrzna wiary z niewiarą, to taka męka dla człowieka uświadomionego, jakim ty jesteś, że nieraz wolałby się powiesić. — Wiem doskonale, że ty odrobinę wierzysz we mnie, dlatego też umyślnie zaszczepiłem ci znów w duszę trochę niewiary, opowiadając tę anegdotę. Mam swój cel, trzymając cię w ustawicznem wahaniu, to moja nowa metoda. — Wiem, że im mniej uwierzysz we mnie, tem goręcej upewniać mnie będziesz, że nie jestem snem, lecz naojoczywistszą rzeczywistością. Ja już ciebie znam. W każdym razie, cel mój jest szlachetny. — Zasiałem ci w duszę drobne, malutke ziarno, ale z posiewu tego wyrość może dąb tak rozłożysty, że w cieniu jego zapragniesz być pustelnikiem i ascetą, i żywić się zechcesz korzonkami leśnymi, bo wiem, że w skrytości serca pożądasz świętej samotności