Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wki te ich brudne, śmierdzące, robactwo ich oblazło. Poco ich wołać. Ja dla pana własne córki pobudzę i kopiejki za to nie wezmę. Spać się już coprawda, pokładły. Ale ja ich dla pana kolanem w plecy, to się pozrywają i noc całą śpiewać będą. Nie to, co wtedy, żeście tych prostaków szampańskiem poili. Ech, żal się Boże.
Zapomniał szanowny Tryfon Borysicz, że sam wówczas schował pod stołem pół tuzina butelek szampana i zatrzymał je jako swoją własność, a znalazłszy na ziemi sturublowy banknot, podjął go szybko i schował do kieszeni, gdzie też i pozostał.
— Tryfon Borysicz! — mówił Mitia. — Pękł nam wtedy niejeden tysiączek, pamiętasz?
— Oj, pamiętam gołąbku. Jak tu nie pamiętać. Chwalić Boga, trzy tysiączki zostawiliście u nas w Mokroje.
— A teraz będzie to samo. — Objaśnił go Dymitr i, wyjąwszy z kieszeni swoją paczkę banknotów, podsunął ją pod nos oberżyście.
— A teraz słuchaj! i żebyś mi wszystko co do joty zrobił, jak każę. Za godzinę przybędzie tu wózek, pełen zapasów — wino, ciastka, zakąski, wszystko to natychmiast wypakować i przynieść do gospody. Tymczasem wziąść tę paczkę, co jest u Andrzeja na koźle, otworzyć natychmiast i szampan na stół podać. — Ale przedewszystkiem dziewki zawołasz! słyszysz! dziewki!, a zwłaszcza Maryę, żeby przyszła. — Zwrócił się do telegi i wyjął z pod siedzenia futerał z pistoletami.
— Teraz tobie zapłacić muszę za drogę — mówił do Andrzeja. — Masz tu 15 rubli za przyjazd,