Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niedawno przyjechała i siedzi tam z nimi.
— Wesoła? śmieje się?
— Niebardzo tam ona śmieje się, nawet zdaje się niewesoła. Siedzi i temu młodemu włosy rękami rozgarnia.
— Oficerowi?
— Tam niema żadnego oficera. Ona zresztą nie jemu, a temu siostrzeńcowi pana Mjusowa włosy gładzi. Zapomniałem tylko, jak się nazywa.
— Kałganow.
— A tak, tak, Kałganow.
— Dobrze, sam zresztą zobaczę. A w karty grają?
— Grali, a teraz przestali. Herbatę już także wypili. Nalewki kazał podać ten przyjezdny urzędnik.
— Czekaj, Tryfon Borysicz. Czekaj miły, sam zobaczę. A teraz odpowiadaj mi jedno. Cyganie są?
— Niema już cyganów, ani słychu Dymitrze Fedorowiczu. „Naczalstwo” wypędzić kazało. Ale za to żydy są, na cymbałach umieją grać i na skrzypcach, to przyjdą zaraz, można posłać.
— Posłać! — zawołał z ogniem Mitia, — natychmiast po nich posłać. A dziewki do śpiewu zawołać, tak, jak wtedy. Zwłaszcza Maryę, Arynę i Stefanię. Dwieście rubli dam za chóry.
— Za takie pieniądze zbudzę panu całą wieć, choćby już i spać legli. A czy to mało, ojcze? grubym, nieokrzesanym takim chłopom, tyle pieniędzy dawać. Ech! wy już takie cygara dawaliście im, tym muzykom. Takim zbójom. A dzie-