Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a tu pięćdziesiąt na wódką, jakem przyrzekł. Za gotowość, za przyjaźń twoją, żebyś pamiętał o Dymitrze Karamazowie.
— Boję się, proszę pana, — zawahał się Andrzej, pięć rubli na szklankę herbaty przyjmę, jeżeli łaska, więcej nie, Tryfon Borysicz niech będzie świadkiem — niech się wielmożny pan nie gniewa, jeżeli głupie słowo powiedziałem.
— Czegóż się ty boisz? — pytał Mitia, obrzucając go wzrokiem. — No, w takim razie idź do dyabła, a masz tu pięć rubli i rzucił mu pieniądze. A teraz słuchaj, Tryfon Borysicz, wprowadź-no mnie cicho do gospody tak, by tamci nie widzieli żebym mógł na nich spojrzeć. — Gdzie oni siedzą? czy w błękitnym pokoju? — Tryfon Borysicz spojrzał niespokojnie na Mitię i jego pistolety, spełnił jednak żądanie. Wprowadził go ostrożnie do sieni, a sam wszedł do pierwszej izby, przyległej do tej, w której siedzieli goście i wyniósł z niej światło. Potem wprowadził cichutko Mitię, ustawił go w ciemnym kącie, tak, że ten mógł doskonale widzieć, co robią ci, których śledził. Ale Mitia nie wytrzymał długo w swoim ukryciu, zobaczył Gruszę i serce zaczęło mu się tłuc w piersiach, a w oczach pociemniało. — Grusza siedziała przy stole, a obok niej bardzo przystojny chłopak, młodziutki Kałganow. Grusza trzymała go za rękę i patrzyła mu w oczy, śmiejąc się, on zaś zdawał się opowiadać towarzystwu coś bardzo zabawnego. — Naprzeciw nich siedział na krześle gruby Maksymow, z drugiej zaś strony Gruszy, na kanapie — on, ten jej pierwszy, a z nim drugi jakiś nieznajomy.