Przejdź do zawartości

Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pozwólcie panowie! jeszcze chwilę — przerwał Mitia, opierając się obu łokciami na stole — dajcie czas opamiętać się, przyjść do siebie. Wszystko to spadło na mnie tak nagle, a wy pytaniami waszemi uderzacie we mnie raz po raz. A ja przecież człowiek jestem, panowie, nie bęben, w który tłuc można bez opamiętania.
— Możeby się pan jeszcze wody napił — zaproponował raz jeszcze sędzia.
Mitia odjął ręce od twarzy i roześmiał się. Patrzył przed siebie śmiało, a wygląd jego zmienił się w jednej chwili, zaczął także mówić zupełnie innym tonem. Nie był to już obwiniony wobec sędziów swoich, ale człowiek dobrego towarzystwa, równy tym, z którymi rozmawia, jakgdyby się z nimi spotkał w jakim wspólnie znajomym domu.
Znał bo też wszystkich ich dobrze, u niektórych bywał częstym gościem, jak np. u sprawnika, który przyjmował go nawet bardzo łaskawie, a dopiero w ostatnich czasach boczyć się na niego zaczął za to właśnie, że Mitia, zajęty miłością swoją do Gruszy, nie odwiedzał go dość często. Z prokuratorem znał się także dobrze, a zwłaszcza łączyła go przyjazna zażyłość z żoną jego, kobietą bardzo nerwową i fantastyczną, która, niewiadomo dlaczego, lubiła go bardzo i zajmowała się jego losem. Z młodym sędzią śledczym spotykali się także często i prowadzili nawet z sobą zajmujące dysputy, przeważnie o kobietach.
— Widzę, Mikołaju Onufrowiczu, że artystycznie umiecie prowadzić badanie — zaśmiał się