Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie straszny gniew i zapragnąłem wypłatać jej daleko gorszą, podlejszą sztukę, prawdziwe świństwo. Coby było, gdybym przemówił do niej z intonacyą kupczyka, odrzucającego zły interes!
— Cztery tysiące? Ależ to żarty, łaskawa pani. Parę set służyć mogę z przyjemnością, ale cztery tysiące, to poważna kwota, której się lekkomyślnie nie wyrzuca. Trudziła się pani napróżno.
Uciekłaby, a ja straciłbym w stosunku do niej wszystko. Ale co za piekielna zemsta?! Wyłbym później całe życie z rozpaczy i zgryzoty, ale na razie ulżyłoby mi to znakomicie. Nigdy jeszcze nie patrzyłem na żadną kobietę z taką nienawiścią, jak na nią w tej chwili. Klnę się na krzyż święty, że przez całe trzy sekundy patrzyłem na nią z nienawiścią, od której jeden już tylko krok do miłości, do najszaleńszej miłości. Podszedłem do okna i przycisnąłem czoło do zimnej szyby, a czułem, jak ognie rozpalone uderzają mi do twarzy. Nie bój się, Alosza, nie wytrzymałem jej długo w niepewności. Odwróciłem się natychmiast prawie, odsunęłem szufladę biurka i pokazałem jej list zastawny na pięć tysięcy rubli, leżący między kartkami francuskiego dykcyonarza. Następnie podałem jej banknot i sam przed nią drzwi otworzyłem z głębokim i pełnym najwyższej czci ukłonem. Ona zadrżała, spojrzała na mnie uważnie, zbladła jak płótno i nagle miękkim, cichym ruchem skłoniła się przedemną, nie mówiąc ani słowa, nie światowym ukłonem wykwintnej panny, ale po chłopsku, do nóg, doty-