Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszystko, całą prawdę! — przerwał wzruszony Alosza.
— Chcesz całą prawdę? Oto, jak było, nie myślę się bronić. Pierwsza moja myśl była, oczywiście, Karamazowa. Wiesz, bracie, ugryzła mnie kiedyś tarantula i cztery tygodnie leżałem w gorączce. Otóż i wtedy, tarantula, dzika bestya żądz, ugryzła mnie w serce. Widziałeś Katarzynę? Wiesz jaka piękna?... Ale w owej chwili piękna była nie tą urodą swoją, ale tem, że była szlachetna, a ja podły — ona wielką ofiarą swoją dla ojca, a ja, robak nikczemny, brudny robak!... A jednak odemnie, plugawego nikczemnika, zależy dziś ona cała, duszą i ciałem.
— Powiem ci szczerze, że pierwsza moja myśl była jak ukąszenie tarantuli, a zawładnęła tak silnie sercem mojem, że o mało mi z piersi nie wyciekło, aż mi dech zaparło. Zdawało się, że i wątpliwości żadnej być nie może i że postąpię z nią, jak robak podły, bez żadnej litości. Oczywiście, na drugi dzień stawiłbym się przed nią i z najwyższym szacunkiem prosiłbym o jej rękę. Niktby o tem nie wiedział, i wszystko skończyłoby się najprzyzwoiciej. Ale w tejże chwili szeptał mi głos wewnętrzny: „Jutro, gdy przyjdziesz się jej oświadczyć, nie obaczysz jej nawet, nie wyjdzie do ciebie, a rozkaże lokajowi wyrzucić cię za drzwi. Możesz osławiać ją potem w całem mieście — nie zlęknie się tego“. — Spojrzałem znów na dziewczynę. — „I cóż, że jutro wyrzucą cię za drzwi“ — pomyślałem, — „za to dziś twoja jest, korzystaj!“ — I nagle zakipiał we