Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzy nie wiedzą, że pożar się zaczyna, a ja jedna wiem.
— Zkąd takie myśli? To bogactwo tak cię psuje, zbytek, w którym żyjesz.
— A tobie się zdaje, że lepiej żyć ubogim?
— Lepiej, stokroć lepiej.
— Wcale nie lepiej; wolę daleko, że jestem bogata i będę jadła konfitury ze śmietanką i nikomu nie dam. Tylko mi nie zaprzeczaj, nic nie mów, sto razy już słyszałam twoje wszystkie morały. Alosza! czy ty wierzysz, że jabym podpaliła?
— Dlaczegóźby nie? bywają dzieci, które podpalają, ale to choroba.
Patrzył na nią uważnie. Zdziwiła go niezwykła surowość, jakby starość, w tej nawpół jeszcze dziecinnej twarzy, ani śladu dawnej pustoty, widocznie jakiś ciężki proces wewnętrzny odbywał się w jej młodej duszy.
— Ty mną pogardzasz, Alosza, a mimo to powiem ci, że ja nie lubię robić dobrze, lubię robić źle. To tak przyjemnie zrobić coś złego pokryjomu, a potem wszyscy się dowiedzą i palcami wskazują, wszyscy patrzą i to jest przyjemnie. Powiedz mi, Alosza, dlaczego to jest przyjemnie?
— Bierzesz złe za dobre i nie zdajesz sobie z tego sprawy.
— Kiedy ja wiem, że ludzie lubią występek, kochają się w zbrodni.
— Widzę, że czytujesz złe książki.
— A naturalnie, że czytuję. Mama chowa pod poduszkę, a ja wykradam i czytam.