Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cie nie zapominać, że mówi z wami człowiek uczciwy i mimo, że zmierzył całą otchłań podłości, człowiek szlachetny — tak panowie, szlachetny wewnętrznie, w głębi swego jestestwa. Nie umiem się, być może, wyrazić. W tem właśnie cała moja męka, że przez całe życie szukałem szlachetności, pożądałem jej, tęskniłem za nią i odkryć ją chciałem, z latarnią Dyogenesa w ręku... tak... z latarnią. A mimo to, przez całe życie popełniałem rzeczy brzydkie, jak my wszyscy, panowie, t. j., przepraszam, wy może lepsi jesteście odemnie i tylko ja, ja jeden zbłądziłem. — Panowie! głowa mnie boli — dodał marszcząc czoło. — Co prawda, niepodobała mi się jego powierzchowność — mówił dalej. — Coś w niej było nieuczciwego, bezczelnego, sponiewierać musiał i splamić każdą świętość, przytem te wieczne drwiny, cynizm, było mi to wszystko wstrętne. Dziś jednak, kiedy wiem, że już nie żyje, myślę o nim inaczej.
— Jakto inaczej?
— Nie tyle inaczej, ile przykro mi, żem go tak znienawidził.
— Uczucie skruchy?
— Nie, o nie. Źle mnie rozumiecie. Widzicie panowie, sam przecie nie jestem ani tak pięknym, ani tak dobrym człowiekiem, abym miał prawo za wstrętnego go uważać.
Rzekłszy to, Mitia spochmurniał. Wogóle za każdem prawie pytaniem, które mu zadawano, stawał się coraz posępniejszy. Naraz zaszła całkiem niespodziewana scena. Grusza, którą odprowadzono niezbyt daleko, bo do trzeciej tylko