Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łaj Parfenowicz, który stał najbliżej, cofnął się i ruchem instynktowym schował rękę za siebie; spostrzegłszy to, Mitia opuścił swoją.
— Badanie jeszcze nie skończone — rzekł sędzia z pewnem zakłopotaniem. — Ja z mojej strony zrobię wszystko, co będę mógł, aby pana uniewinnić. Osobiście uważam pana raczej za człowieka nieszczęśliwego, niż za zbrodniarza. Posuwałeś się pan w namiętnościach swoich do ostatnich granic.
Mała figurka sędziego wyrażała w tej chwili wielka godność i przejęcie. Mitia jakby tego nie zauważył; przez głowę przemknęło mu, że oto za chwilę ten młodzik weźmie go pod rękę i, zasiadłszy gdzieś w kącie, zacznie mu szeptać jakieś uwagi o panienkach, jak to zwykle robił, gdy się spotkali w towarzystwie. Podobnie błahe myśli przychodzą nieraz do głowy nawet ludziom na śmierć skazanym.
— Panowie — zaczął znów Mitia — a czy będę mógł zobaczyć się z nią?
— Ależ, oczywiście, przy świadkach jednak.
Przyprowadzono Gruszę. Pożegnanie ich było krótkie. Ona skłoniła się głęboko Miti.
Będź zdrów, człowieku niewinnie zgubiony! — rzekła, a potem dodała: — Słuchaj, powiedziałam, że będę twoją, i będę, i pójdę za tobą wszędzie, cokolwiekby się stało.
— Przebacz mi, Grusza, miłość moją i to, że kochaniem swojem i ciebie zgubiłem.
Nie rzekł już nic więcej i wyszedł na ganek. Otoczony był pachołkami policyjnymi, którzy go nie spuszczali z oczu. Przed gankiem stały dwa