Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w Aloszę, nie mówiąc ani słowa! Widocznie przypominał sobie coś i zbierał myśli. Nagle niezwykłe wzruszenie odbiło się na jego twarzy.
— Alosza — szepnął niespokojnie — gdzie Iwan?
— Wyszedł na powietrze, bo go głowa boli.
— Słuchaj-no, podaj mi zwierciadło.
Alosza zdjął z komody małe, okrągłe zwierciadło i podał je ojcu. Stary wziął je i przypatrywał się uważnie zmienionej swojej twarzy: nos miał mocno spuchnięty, a pod lewą brwią zakrzepłą krew, przyschniętą do czoła.
— Alosza kochany, co mówił Iwan? Ja się Iwana boję, więcej, niż tamtego. Ciebie jednego nie boję się, ty synu mój jedyny!
— Niech się ojciec Iwana nie boi, on się czasem unosi i gniewa, ale broni ojca.
— Alosza, a tamten gdzie? Czy do Gruszy pobiegł? Aniele drogi, powiedz mi prawdę, była tu Grusza, czy nie była?
— Nikt jej nie widział. To widocznie ktoś zmyślił.
— Słuchaj, jak myślisz, czy się z nią Mitia ożeni?
— Ona za niego nie pójdzie.
— Nie pójdzie! Prawda! Ależ tak, nie pójdzie, z pewnością, że nigdy nie pójdzie! — wołał stary w najwyższym zachwycie. Nie można mu było na razie sprawić większej przyjemności, jak wygłaszając to twierdzenie. — Chwycił rękę Aloszy i przycisnął ją sobie do serca.
— Chłopcze drogi! Ten obraz święty Matki Bożej, wiesz, ten, co należał do matki twojej,