Przejdź do zawartości

Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tyle tylko powiem, że się dobroci waszej dziwię, z tym naszym podłym narodem.
— Możemy przecież pojechać na jednym wózku, nie bój się, Maurycy Maurykowiczu, nie zbiegnę ci w drodze! — wmięszał się Mitia.
— Pozwól pan sobie powiedzieć, że wypraszam sobie takie mówienie — odburknął opryskliwie stanowy. — Najpierw, że ja wam nie ty. I radzę pamiętać, jeśli was dotąd nie nauczono.
Mówiąc to, stanowy wlazł jednak na wózek, na którym siedział Mitia i rozparł się szeroko i wygodnie, wyciskając prawie z miejsca swego więźnia. W gruncie, był sam niezadowolony z powierzonej sobie misyi.
Tryfon Borysowicz stał dumnie na ganku, zaznaczając ostentacyjnie niechęć swoją do więźnia.
— Bywaj zdrów, bądź zdrów, Dymitrze Fedorowiczu — rozległ się nagle serdeczny jakiś i pełen sympatyi głos.
Był to Kałganow, który wyskoczył bez czapki i ściskał z wielką przyjaźnią dłoń Dymitra.
Konie ruszyły i ręce ich rozplotły się.
— Bądź zdrów, człowieku miły! nie zapomnę ci nigdy szlachetności twojej! — zawołał do niego Mitia, odjeżdżając. I wózek potoczył się po błotnym gościńcu, przy brzęku monotonnych dzwonków, wiszących na uprzęży. Deszcz ustał, ale niebo zaciągnięte było chmurami, a zimny, jesienny wiatr dął prosto w oczy jadących.
Kałganow, zostawszy sam, powrócił do izby, a usiadłszy gdzieś w kącie, ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się, jak dziecko. Wierzył on