Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zaprzężone wózki pocztowe. Stanowy, człowiek przysadzisty i gruby, z twarzą pospolitą, w tej chwili zły i chmurny, krzyczał i fukał, wydając rozkazy i rozpędzając ludzi, tłoczących się pod gankiem. Zwrócił się do Miti i polecił mu opryskliwym tonem, by siadał na wózek.
— Inaczej nie wyglądał, kiedym go poił w restauracyi — pomyślał Mitia, wsiadając.
Około bramy stało mnóstwo ludzi, chłopi, baby, dzieci i furmani.
— Bądźcie zdrowi, ludzie Boży! — zawołał Mitia.
— Bywajcie zdrowi, a darujcie i nam, Dymitrze Fedorowiczu — odpowiedziało kilka głosów.
— Bywaj zdrów i ty, Tryfonie Borysowiczu! — zawołał Mitia do gospodarza.
Ale szanowny Tryfon nie raczył odpowiedzieć, udając, że jest czemś zajęty.
Okazało się, że chłopek, którego wsadzili na kozioł, żądając, żeby wiózł stanowego, nie był wcale pocztowym woźnicą, uchylał się więc od zaszczytu, wołając, że nie on ma jechać, a Jakim; żądał też koniecznie, aby czekano na owego Jakima, którego w żaden sposób nie można było odszukać.
— Widzicie, jaki to naród u nas bez żadnego wstydu! — uniewinniał się przed stanowym Tryfon Borysowicz, którego obowiązkiem było dostarczenie koni.
Ten Jakim cztery dni już temu wziął pieniądze za dzisiejszy dzień, ale przepił, a sam przepadł gdzieś, rozstąp się ziemio!