Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No! idź, wesel się — odsyłała go od siebie — a nie smuć się, zaraz cię znów zawołam.
I on odchodził, ona zaś siedziała, słuchając śpiewów, ale goniła za nim wzrokiem wszędzie, gdzie się obrócił. Po kilku minutach przyzywała go znowu.
— No, siadaj teraz koło mnie, — rozkazywała — powiedz, jakże to było wczoraj, gdyś się dowiedział o moim wyjeździe. Kto ci pierwszy powiedział?
I Mitia opowiadał bezładnie, porywczo, opowiadając zaś, chmurzył się często i brwi marszczył.
— Czego się chmurzysz? — pytała.
— To nic! Zostawiłem tam jednego chorego biedaka, o! gdyby on wyzdrowiał, gdyby mógł wyzdrowieć, dziesięć lat życia oddałbym za to.
— Bóg tam z nim! z tym twoim chorym. Więc miałeś zamiar zastrzelić się dziś o świcie? I czego? czego? Głupi, szalony chłopcze! Ale nie bój się, ja lubię takich waryatów — bełkotała cokolwiek już ociężałym językiem. — Więc tybyś dla mnie na wszystko się ważył. I naprawdę chciałeś się zastrzelić jutro? Czekaj! ja ci jutro takie słówko powiem, ja wiem, tybyś wolał dzisiaj, ale nie, poczekaj do jutra, a teraz idź tam do nich, baw się.
Potem przyzwała go raz jeszcze, jakgdyby niespokojna.
— Słuchaj, tobie coś jest, smutny jesteś, już ja to widzę. Całujesz się z chłopami i krzyczysz, a ja przecie widzę, żeś nie swój — mówiła, patrząc mu bystro w oczy. — Kiedym ja szczęśliwa, to i ty