Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

musisz być szczęśliwy. Wiesz! tu jest pewien ktoś, którego ja kocham. Zgadnij, zgadnij kto to być może? Aj, aj! Patrz-no tylko, jak tam mój mały usnął. W główce mu się zawróciło i śpi, chłopak serdeczny. Patrz.
Mówiła o Kałganowie, który istotnie podchmielił sobie porządnie i usnął nagle na kanapie. Zmęczył się nietylko może winem, ale i zabawą, do której nie przywykł i która mu była nie do smaku. Znudziły go i tańce, i śpiewy dziewek, które stawały się coraz bardziej wyuzdane. Zaczęły się dzikie jakieś zabawy. Dwie dziewczyny udawać zaczęły niedźwiedzia, a trzecia, krzepka jak dębczak, Stefanina, popędzała je kijem, pokazując je niby publiczności. „Żywo, Marusia, żywo! — wołała — bo pałka będzie w robocie!”
Dziewczęta wyprawiały różne skoki, a w końcu legły bez przytomności na podłodze, przy grzmiącym śmiechu zgromadzonej publiczności. „Niech tam sobie, — mówiła Grusza, z pobłażliwym uśmiechem — napracuje się to dzień cały, czemu się nie mają poweselić.”
Ale młody Kałganow otrząsał się ze wstrętem, jakby się czemś pobrudził.
— Świństwo to wszystko — zauważył, odchodząc. — Nie lepsza im zabawa słońca rannego czekać na polu w letnią noc? — Było tam już istotnie dużo miejskich naleciałości. — I to ma być poezya ludowa? — mówił oburzony. — Wkrótce zaczną śpiewać o cyrkowych tresurach i komiwojażerach żydowskich.
I, prawie obrażony, oświadczył, że mu jest smutno, usiadł i pomału zasnął.