Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co robicie, Dymitrze Fedorowiczu? — wołał zgorszony. — Brudne to wszystko, robaczywe, taką kolanem w plecy, to jeszcze powinna sobie za honor uważać, a nie łakociami się obżerać. — Ale Mitia nie słuchał tego, a tylko troszczył się wciąż o Andrzeja, który go tu przywiózł. — Gdzie Andrzej? — wołał żałośnie i słabym już głosem. — Wyrządziłem mu obrazę i muszę go przeprosić. Zawołajcie mi go.
Kałganow boczył się z początku, śpiewy i tańce nie zachwycały go wcale, a i pić nie chciał. Pomału jednak, po jednym i drugim kieliszku szampana rozchmurzył się zupełnie i spacerował wielkimi krokami po izbach, z nieodstępnym Maksymowem. Gruszeńka, także już cokolwiek podchmielona, ukazywała wciąż na Kałganowa, wołając do Miti:
— Patrz tylko, jaki on śliczny, cudny chłopak, powiadam ci.
Słysząc to, Mitia biegł do Kałganowa, ściskał go i całował, jak również grubego Maksymowa. Przeczuwał już swoje szczęście. Wprawdzie Grusza nic mu jeszcze nie powiedziała, ale widocznem było, że ma już coś na myśli, a tylko się powstrzymuje. Naraz ujęła go mocno za rękę i przyciągnęła do siebie. Sama siedziała wówczas na krześle w progu.
— Słuchaj, Mitia! Jakeś tu przyjechał, coś ty sobie myślał? Chciałeś ustąpić mnie tamtemu, czy naprawdę?
— Szczęścia twego gubić nie chciałem — jąkał Mitia, nieprzytomny prawie ze szczęścia. Ale ona nie takiej chciała odpowiedzi.