Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gnął tak oczekiwany wózek z zapasami. Mitia uwijał się i miotał na wszystkie strony. Do izby wchodził, kto chciał. Chłopi przejezdni, wszystkie baby ze wsi, rozbudzone ze snu wiadomością o wspaniałem ugoszczeniu, takiem samem, jak wtedy. Mitia pozdrawiał wszystkich, witał się ze znajomymi mu z poprzedniej hulanki, całował chłopów w oba policzki, częstował ich i poił. Co chwila kazał otwierać butelki z coraz to nowymi gatunkami wina. Dziewki piły z ochotą szampana, chłopi nie smakowali w niem i raczyli się chętniej koniakiem, rumem i gorącym ponczem. Mitia kazał ugotować parę kociołków czekolady i nastawić trzy samowary, które kipieć miały przez całą noc, do herbaty i ponczu. Tłum zwiększał się coraz bardziej, zrobiło się szumnie, głośno, bezładnie, i to właśnie zachwycało Mitię, który czuł się zupełnie w swoim żywiole. Im szaleniej, nieporządniej szła zabawa, tem się czuł szczęśliwszy i weselszy. Rozdawał pieniądze chłopom na każde żądanie, gotów, zda się, opróżnić dla każdego całą swoją kasę.
Na szczęście, zacny Tryfon Borysicz krążył wciąż koło niego, czuwając i strzegąc go po swojemu. On jeden nie był pijany, wychyliwszy jedną tylko szklaneczkę ponczu, i w chwilach stanowczych występował z rozsądną interwencyą, powstrzymując i ograniczając lekkomyślne marnotrawstwo swego gościa. Nie dawał mu obdarowywać chłopów kosztownymi cygarami, a zwłaszcza pieniędzmi, i załamywał ręce na widok bab i dziewek, zapijających czekoladę i likiery i opychających się cukierkami.