Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty sam wiesz — powtórzył bezsilnie Alosza, drżał przytem cały z wytężenia i wysiłku.
— Jakto? skąd? — krzyknął Iwan — a całe jego panowanie nad sobą znikło gdzieś w jednej chwili.
— Ja tylko jedno wiem — szepnął Alosza, — że to nie ty, że nie ty zabiłeś.
— Co to znaczy? „Nie ty” — pytał osłupiały Iwan.
— Nie ty, tak, nie ty jesteś mordercą.
Milczeli obaj z pół minuty.
— Ja sam wiem, że nie ja, cóż to za brednie — pytał Iwan, blady jak ściana. Wpił się wzrokiem w twarz Aloszy, stali właśnie pod latarnią.
— Iwanie, boś ty powtarzał sobie nie wiem ile razy, żeś jest zabójcą.
— Kiedy? jak? byłem wtedy przecie w Moskwie — zupełnie już nieprzytomnie pytał Iwan.
— Powtarzałeś to sobie po tysiąc razy przez te straszne dwa miesiące i robiłeś sobie wyrzuty — mówił Alosza prawie bezwiednie i jakby ulegając obcej jakiejś sile, która zmuszała go do wypowiedzenia tych słów. — Obwiniałeś siebie i zdawało ci się, że nie kto inny, tylko ty jesteś mordercą, a przecież omyliłeś się — bo to nie ty, nie ty. Bóg sam posłał mnie, abym ci to powiedział.
Stali naprzeciw siebie obaj bladzi, patrząc sobie w oczy; blask latarni oświecał jasno ich rysy. Nagle Iwan zadrżał i chwycił Aloszę za ramiona.
— Więc ty byłeś u mnie? syknął, więc ty byłeś u mnie w nocy, kiedy „on” przychodzi, tyś widział go, widział?