Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzej Katarzynę Iwanownę, bo mam do niej pilny interes, a przytem muszę dziś wcześnie wrócić do klasztoru.
— Weź go, mamo, ztąd, i to jaknajprędzej. Idź pan, idź rozmawiać z Katarzyną, a potem możesz wracać prosto do swojego klasztoru, a do mnie możesz się już wcale nie trudzić, spać chcę, nie spałam przecie całą noc.
— Niestety, to tylko żart z twojej strony, ale gdybyś ty naprawdę zasnęła.
— Jeżeli pani chce, to zostanę tu na jakie trzy minuty jeszcze, może nawet na pięć, wyjąkał Alosza.
— Na pięć minut! Boże, co za szczęście! Zabierz go, mamo, zabierz ztąd tego potwora.
— Oszalałaś, Lizo, co ty wygadujesz? taka dziś jesteś rozkapryszona. Widzi pan, boję się jej sprzeciwiać, żeby znowu nie dostała ataku. Chociaż, kto wie, może naprawdę jest senna. Jak wy na nią cudownie działacie, Aleksy Fedorowiczu.
— O, to mama ładnie powiedziała, niech cię uściskam.
— Najchętniej, złoto moje. Posłuchaj pan — szeptała tajemniczo pani Chachłakow, wyszedłszy z Aloszą — pójdź pan i sam zobacz, co się tam dzieje w salonie — najdziwniejsza w świecie komedya. Ona kocha pańskiego brata, Iwana, a wmawia w siebie i w drugich, że kocha Dymitra. To rozpacz, doprawdy. Chodźmy tam do nich, może doczekamy się jakiego rozsądnego końca.
W chwili, gdy weszli do salonu, rozmowa