Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się w milczeniu całemu zajściu. Stary Karamazow gramolił się tymczasem na swój wehikuł, a za nim milczący i posępny Iwan Fedorowicz, który się nawet z Aloszą nie pożegnał.
Na zakończenie nastąpiła jeszcze jedna błazeńska scena, jakby uzupełniający epilog. Oto Maksymow, tak uprzejmie zaproszony przez Fedora Pawłowicza, przybiegł zadyszany w zamiarze skorzystania z zaproszenia, i rozpędził się już do wsiadania, stawiając nogę na stopniu, w chwili gdy stał jeszcze na nim Iwan, a chwytając ręką za drzwiczki, usiłował dźwignąć się do wnętrza powozu.
— I ja! i ja z wami! — wołał urywanym głosem radośnie. — Weźcie mnie z sobą!
— A co? nie mówiłam, że to von Zon? — zawołał z zachwytem Fedor Pawłowicz. — Najautentyczniejszy von Zon, zmartwych powstały.
Słuchaj-no von Zon. — Jakżeś ty się ztamtąd wyrwał? I na obiedzie nie zostałeś? No, doprawdy, trzeba mieć na to miedziane czoło. — Puszczaj go, Waniu — dodał do Iwana — niech skacze na bryczkę, poleży sobie na nogach. Będzie nam z nim weselej. Albo... wsadzimy go na kozioł razem z furmanem — No, krop się na kozioł, von Zon.
Ale Iwan, który tymczasem usiadł, milcząc, w powozie, pchnął biednego Maksymowa z taką siłą, że odleciał może na sążeń, cud był prawdziwy, że nie upadł.
— Czego ty znowu? O co ci chodzi? — zawołał Fedor Pawłowicz. Ale powóz ruszył, Iwan zaś nie odpowiedział.