Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziewięcioletnie dziecko, z twarzyczką podługowatą i czarnemi błyszczącemi oczkami. — Ubrany był biednie w wyszarzany paltocik, połatane na kolanach spodeńki i dziurawe buciki, których otwory zasmarowane były atramentem. Malec, poznawszy po wyrazie twarzy Aloszy, że ten go bić nie będzie, przestał się boczyć i sam nawet zaczął rozmowę.
— Ja jeden, a ich sześciu, a przecież ich przepędziłem.
— Jeden kamień musiał cię mocno uderzyć: — zapytał Alosza.
— Za to ja dałem Smurowowi po głowie — pochwalił się malec.
— Oni mnie tam powiedzieli, że ty mnie znasz i umyślnie kamieniem cisnąłeś, czy to prawda? — spytał Alosza. Chłopak spojrzał chmurnie.
— Daj mi pan spokój, nie zaczepiaj mnie, — nachmurzył się, błysnąwszy złemi oczyma.
— Pójdę już sobie i nic ci nie powiem, chociaż tamci mnie nauczyli, czem ciebie można rozdraźnić.
Zaledwie się odwrócił, chłopak cisnął w niego znów z całej siły kamieniem, wołając z urąganiem: — Mniszek! klasztorny sługa w skarbowych majątkach. — Alosza znów powrócił.
— A ładnie to tak z tyłu napadać! widać tamci prawdę o tobie mówili. — Chłopak zdawał się jeszcze czekać na coś, ale widząc, że Alosza nie zamierza go wcale skarcić, rzucił się na jego rękę i ugryzł go w palec aż do kości, z dzikością podraźnionego zwierzątka.