Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mitia wysłuchał tego zupełnie spokojnie.
— Cóż! Nie obwiniam was, panowie, rozumiem, że nie mogliście postąpić inaczej.
— Odstawi pana na miejsce stanowy prystaw, Maurycy Maurykowicz — dodał prokurator.
— Stójcie, panowie! — zawołał nagle Mitia, z jakąś nerwową egzaltacyą. Wszyscyśmy nędzni, marni, źli — istne zwierzęta. Wszyscy umiemy sprowadzać łzy gorzkie, na twarze głodnych matek i dzieciątek przy piersi. Być może, ja gorszy jestem jeszcze od innych... I rozumiem teraz, że takim ludziom, jak ja, potrzebny jest jakiś grom z ręki losu, który, chwyciwszy ich, jak na arkan, ściągnie ich przymusem i gwałtem, i zmusi do odmiany. Ja np. nie podniósłbym się nigdy o własnych siłach. Ale oto grom uderzył. Przyjmuję mękę niesprawiedliwego posądzenia, przyjmuję hańbę i chcę cierpieć, aby się cierpieniem oczyścić. Ale po raz ostatni jeszcze powiadam wam, panowie, że nie winien jestem tego zabójstwa, nie przelałem krwi ojca mego. Przyjmuję karę za to, że go chwilami chciałem zabić, że, być może, zabiłbym go nawet, ale walczyć będę z wami do ostatniej chwili i dowodzić swojej niewinności. Resztę niech roztrzygnie Bóg.
A teraz, gdy za chwilę już zostanę aresztantem, bez własnej woli, pozwólcie, bym pożegnał was jeszcze jako człowiek wolny i równy wam.
Oto Dymitr Karamazow wyciąga do was rękę po raz ostatni, żegnając was; żegnam się z ludźmi i światem.
Głos zadrżał mu przy ostatnich słowach i rzeczywiście wyciągnął do nich rękę, ale Miko-