Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyjdzie, niech tylko stanie na progu, więcej nie pragnę.
— Tak nagle... — szepnęła Katia, — a przecież wiedziałam, że z tem do mnie przyjdziecie, wiedziałam, że on mnie zechce widzieć. On się ciebie boi, Alosza, — mówiła dalej Katia, boi się twojej nagany, z punktu widzenia moralności. Pozwólże mu raz, skoro twoja sankcja jest mu tak niezbędnie potrzebna, — dodała z ironią. Zamilkła na chwilę, potem mówiła dalej:
— Wiem, że tam, w więzieniu, bredzi on coś o krzyżu do zniesienia, obowiązkach do spełnienia, o jakichś hymnach pochwalnych, powtarzał mi to Iwan Fedorowicz. I gdybyś wiedział, z jakiem przejęciem, jak kochał widocznie tego brata i nienawidził go jednocześnie.
Mówił mi to ze łzami prawie, a ja, nikczemna, umiałam tylko drwić i pogardzać — podła jestem, podła, to ja wtrąciłam go w tę chorobę. Tamten, to zupełnie co innego — mówiła dalej z rosnącem rozdrażnieniem, które budziło w niej zawsze wspomnienie o Dymitrze. — Czy myślisz, że on gotów jest cierpieć? takiby potrafił? nigdy, przenigdy, tacy, jak on, nie cierpią.
Mówiła to wszystko z bezgraniczną nienawiścią i tonem bezwzględnie pogardliwym. Alosza zrozumiał wyzwanie, zawarte w ostatnich jej słowach, ale umyślnie je pominął, „zawiniła względem niego, dlatego go chwilami nienawidzi” pomyślał. Pragnął gorąco, aby ta nienawiść była tylko chwilową.
— Zrób, pani, tę niemożliwość, Katarzyno Iwanówno, i zechciej pójść do niego. Niech pani