Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pomniał, to i tak pozwól pan usiąść na chwilę. Usiądź-że i pan — rzekł do mnie.
Usiadłem obok niego i przez kilka chwil patrzyliśmy na siebie, milcząc. Naraz on wstał, uścisnął mnie i pocałował.
— Zapamiętaj to sobie — rzekł z naciskiem — zapamiętaj te moje powtórne odwiedziny, nie zapomnisz o nich nigdy.
Pierwszy raz powiedział do mnie: ty.
Nazajutrz był dzień jego imienin, obchodzony zwykle uroczyście, przyjęciem, na którem bywało całe miasto. Tak się też stało i teraz. Goście zeszli się bardzo licznie. Po kolacyi wyszedł on na środek sali, trzymając w ręku papier, na którym opisał najformalniejsze zeznanie, złożone władzom, a władze te znajdowały się w tej chwili w jego domu i były jego gośćmi. Odczytał zebranym u siebie gościom dokładny opis zbrodni, z najdrobniejszymi szczegółami. „Wykreślam się i wykluczam z pośród ludzkiego społeczeństwa — mówił — Bóg mnie nawiedził i pragnę cierpieć.” Przedstawił następnie dowody, tak długo starannie ukrywane, jako to rozmaite klejnoty zamordowanej, fotografię jej narzeczonego i list jej, pisany do tegoż narzeczonego, list nieskończony, który znalazł na jej biurku i ukrył wraz z innymi. I cóż się stało? Obecni, zdumieni w pierwszej chwili, doszli naraz do przekonania, że to halucynacya, mania chorobliwa, dowód umysłowego zboczenia. Nikt nie uwierzył. A że w kilka dni później zachorował ciężko, i doktorowie rozpoznali rozstrój