Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mniejsza o karmelki, ale po co te cztery tuziny szampana? wystarczyłby zupełnie jeden — upominał Perchotin, i tak zrzędził, tak się mordował, że udało mu się jednak ocalić całe sto rubli. Mitia zgodził się na zakupienie towaru tylko za trzysta rubli.
— Dyabli was bierz! — zawołał wreszcie Perchotin. — I po co ja się w to wdaję? Chcesz, to wyrzucaj pieniądze.
— Nie zrzędź, stary mruku, — zawołał Mitia — chodź lepiej tu ze mną, napijemy się razem.
I pociągnął go do osobnego gabinetu za sklepem, gdzie postawiono im natychmiast butelkę wina.
— Jedź lepiej ze mną do Mokroje, tyś kochany, miły towarzysz. Takich jak najwięcej.
Usiedli obaj na wyplatanych krzesłach, przed małym stoliczkiem, nakrytym brudną serwetką. Zaproponowano im jeszcze ostrygi — świeże ostrygi, tylko co odpakowane.
— Do dyabła z ostrygami, niczego nam nie potrzeba — opędzał się Perchotin.
— Nie trzeba ostryg, nie mam na nie ochoty — potwierdził Mitia. — Wcale mi się jeść nie chce. Wiesz, bracie, — dodał z przejęciem — zawsze nienawidziłem nieporządku.
— Któż go lubi? ale po co ten szampan? dla bab i dziewek? złość bierze patrzeć.
— Ach! ja nie to miałem na myśli, wyższy porządek, wyższy ład, którego we mnie niema. Całe moje życie było jednym nieporządkiem, trzeba więc raz zrobić z tem porządek. Kalambury, bracie, tworzę, co?