Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wrzawa w sąsiedniej izbie, i naraz zapanowała tam zadziwiająca, martwa cisza. Grusza otworzyła nagle oczy.
— Co to? — pytała — co to? Czemu tak cicho? Spałam i miałam sen. Jadę niby po śniegu, z człowiekiem kochanym, jadę z tobą niby. A śnieg taki biały i zimno, zimno. Więc tulę się do ciebie i ściskam i całuję. A śnieg błyszczy, wiesz, jak to bywa w noc księżycową, że człowiek prawie jest nie na ziemi. Budzę się, a tu miły przy mnie, jak dobrze.
— Przy tobie, ot tak — powtarzał Mitia, całując suknię jej, piersi, ręce. Lecz naraz zrobiło mu się dziwnie. Zdało mu się, że Grusza nie patrzy już na niego, ale prosto przed siebie, gdzieś powyżej jego głowy, a oczy jej wyrażały nagłe zdziwienie i jakby przestach.
— Mitia! Kto to podgląda nas? — szepnęła. Mitia odwrócił głowę i zobaczył, że istotnie ktoś rozsunął firankę, wiszącą we drzwiach i patrzy na nich badawczo. I to nie jeden człowiek, ba było ich więcej. Skoczył z miejsca i rzucił się ku patrzącym.
— Proszę tu, proszę tu do nas, — przemawiał głos jakiś stanowczo, choć niezbyt głośno.
Mitia przekroczył próg i stanął nieruchomy. Cała izba pełna była ludzi, ale zupełnie nowych, nie tych, co się tu przed chwilą tak głośno zabawiali. Ludzi tych poznał natychmiast i zimny dreszcz przebiegł go od stóp do głów. Oto ten wysoki, sztywny starzec, w palcie i w czapce z czerwoną opaską — to sprawnik. A ten drugi o wyglądzie suchotnika, w tych starannie wyczy-