Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

światło, zaraz by tu przyleciał. Wiesz, Alosza? okropnie się boję twego brata, Mitry. — Mówiła to wszystko głosem podniesionym, bardzo wzburzona.
— Zkądże to nagle boisz się tak Dymitra; dawniej tego nie bywało, przeciwnie, robiłaś z nim, co sama chciałaś, tańczył, jak mu zagrałaś.
— Mówiłam ci już, że czekam pewnej wiadomości, złotej dla mnie wieści, o której Mitra nie powinien wiedzieć. Czuję, że nie uwierzył w to, abym naprawdę siedziała u Kuźmy Kuźmicza, z pewnością czai się gdzieś i wypatruje, co robię. Kazałam mu iść i poleciłam, żeby przyszedł do mnie o północy, tymczasem posiedziałam u mego staruszka jakie dziesięć minut, a potem tylnemi uliczkami wróciłam prędko do domu. Okropnie się bałam, żeby mnie Dymitr nie przydybał w drodze.
— Wybierasz się gdzie, żeś taka wystrojona? — badał Rakitin. — Ciekawie dziś wyglądasz.
— Tyś sam ciekawy, Rakitka. Mówiłam ci już, że czekam pewnej wiadomości, a gdy ją dostanę, wyfrunę natychmiast ztąd i tyleście mnie widzieli.
— A gdzież to się tak wybierasz?
— Zanadto jesteś ciekawy, prędko się zestarzejesz.
— Patrzcie! jaka rozpromieniona! a wystroiłaś się, jak na bal.
— Dużo ty wiesz, jak się na balach stroją.
— A może ty wiesz?
— Pewnie, że wiem, widziałam jeden bal, gdy Kuźma Kuźmicz żenił swego syna, zaprosił mnie