Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tonem człowieka, żyjącego na stopie poufałej zażyłości, upoważniającej do gospodarowania tu jak u siebie.
— Światła! prawda. Fenia, podaj świece. Więc jednak udało ci się go przyprowadzić — mówiła, a obróciwszy się do zwierciadła, zaczęła poprawiać szybko włosy. Zachowywała się jednak jakby z przymusem.
— Cóż to? Czy ci nie dogodziłem? — pytał Rakitin z urazą w głosie.
— Nie to, tylkoś mnie przestraszył.
— Alosza, gołąbku miły, ty się mnie nie lękaj, — mówiła z ponętnym uśmiechem, — nie masz pojęcia, jaka ci jestem rada. Przestraszyłeś mnie Rakitka, bo widzisz, myślałam, że to Dymitr wdarł się tu gwałtem. Wyprowadziłam go dziś w pole, mówiąc, że cały wieczór spędzę u Kuźmy Kuźmicza, mego staruszka, i wymusiłam na nim słowo honoru, że mi wierzyć będzie. Ja bo widzisz, co tydzień chodzę do mego kupca i robię mu rachunki. Nikomu nie wierzy, tylko mnie. Zamykamy się na klucz, on rachuje na szczotach, a ja zapisuję.
Mitra uwierzył, a ja siedzę w domu i czekam pewnej wiadomości. Fenia! — zawołała na pokojówkę, — wybiegnij no za bramę i zobacz, czy niema tam gdzie Dymitra Karamazowa, gotów jeszcze szpiegować mnie i podpatrywać, śmiertelnie się tego boję.
— Nikogo niema, proszę pani, ja co minutę wybiegam i pilnuję, bo się sama na śmierć boję.
— Zamknij drzwi na klucz, i story pozapuszczaj, gdyby, broń Boże, zobaczył przez okno