Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i posadził na galeryi w sali balowej, patrzyłam ztamtąd, jak tańczą. Ale co ja tu tracę czas na gadanie z Rakitką, kiedy taki gość mnie odwiedził, istny królewicz. Alosza, gołąbku, patrzę na ciebie i oczom własnym nie wierzę. Czyż to być może, żebyś ty mnie odwiedził, żebym cię miała u siebie? Prawdę mówiąc, nigdym się tego nie spodziewała. Chociaż, co prawda, nie bardzo to wszystko w porę, ale i tak rada ci jestem serdecznie. Siadaj, kochanie, na kanapie, ot tu, koło mnie. Miesiączku ty mój złoty. Ech! ty Rakitko, żebyś ty mi był go wczoraj przyprowadził, byłoby zupełnie co innego, ale i tak rada jestem. Może zresztą i lepiej, że to nie wczoraj. — Siadła obok Aloszy na kanapie i patrzyła mu w oczy z zachwytem. Nie udawała teraz bynajmniej, była w istocie rozradowana, oczy jej płonęły, usta śmiały się, ale jakoś dobrodusznie, wesoło. Alosza nawet nie przypuszczał, żeby twarz jej mogła mieć taki serdeczny, szczery wyraz. W ogóle wytworzył sobie o niej zupełnie inne wyobrażenie, a wczorajsze jej zachowanie się u Katarzyny utwierdziło go w tem mniemaniu. Zdziwiony był też, znajdując dziś w niej zupełnie inną istotę, i mimo ciężkiego bólu, który go pochłaniał, oczy jego spoczęły na niej z przyjemnością. Zachowanie jej zmieniło się również na korzyść. Wczorajsza przesada i obłudna słodycz zniknęła dziś gdzieś bez śladu, nie miała już tych kocich poruszeń, i zmanierowanych gestów, wszystko w niej stało się naraz proste, żywe, naturalne.
— Boże mój, jak się to wszystko dziwnie układa — mówiła dalej — i czemu ja się tak cieszę