Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dział jeszcze dobrze, co zrobi, czuł tylko jedno, że nie panuje już wcale nad sobą i że przy pierwszej sposobności przekroczy wszelkie granice przyzwoitości; wiedział wszakże, że w każdym razie nie popełni nic takiego, coby go mogło wprowadzić w kolizyę z sądem karnym, bo wogóle potrafił zawsze wstrzymać się od tego rodzaju wykroczeń, co go nieraz samego dziwiło.
Wszedł do jadalni przełożonego w chwili właśnie, gdy ukończono modlitwę i wszyscy zasiadali do stołu. Stanąwszy w progu, obrzucił wzrokiem całe towarzystwo i zaśmiał się przeciągłym, nerwowym, złym uśmiechem.
— Państwo myślicie zapewne, żem już odjechał, a ja tu znów jestem! — wrzasnął na całe gardło.
Wszyscy spojrzeli na niego, nie mówiąc ni słowa i wszyscy poczuli odrazu, że zanosi się tu niewątpliwie na duży skandal. Mjusow wyrwany z błogiego nastroju, w jakim się znajdował przed chwilą, przeszedł w drugą ostateczność i całe jego poprzednie rozdrażnienie powróciło z podwójną siłą.
— Nie! Nie wytrzymam już! Nie mogę! Nie potrafię! — zawołał z rozpaczą. Krew uderzyła mu do głowy, mówić już więcej nie mógł, bo słowa plątały mu się na języku.
— Czego to on nie może? Czego nie potrafi? — krzyknął Fedor Pawłowicz. — Wasza wielebność! — dodał, zwracajcąc się do przełożonego — czy mogę wejść, czy przyjmiecie mnie do stołu?
— Ależ prosimy z całego serca. Panowie —