Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dodał pojednawczo przełożony — pozwolę sobie prosić was z całej duszy, abyście zaniechali sporów i zasiedli tu z nami w miłości i zgodzie rodzinnej dla spożywania darów bożych.
— Nie! Nie! Nigdy! — krzyczał wychodząc z siebie Mjusow, — Nie mogę zostać!
— Jeżeli Mjusow nie może, to i ja nie mogę, to i ja nie zostanę! Gdzie Mjusow, tam i ja! — krzyczał Fedor Pawłowicz. — Jeśli on odjedzie, to i ja odjadę! — On zostanie — ja zostanę! — Nie ucieszyliście go bardzo, wzywając do zgody rodzinnej ze mną, bo on pokrewieństwa ze mną się wstydzi i przyznać się do niego nie chce. Nieprawdaż, von Zon? Jak się masz, von Zon?
— Czy to do mnie mówicie? — spytał zdumiony Maksymow.
— Oczywiście, do ciebie, do kogóżby innego? Przecież ojciec przełożony nie jest von Zonem.
— I ja nim przecież nie jestem. Nazywam się Maksymow.
— Nie prawda, tyś von Zon. A czy wie wasza wielebność, kto był von Zon? Bohater sławnego kryminalnego procesu, którego zabili i obrabowali w miejscu zepsucia, jak wy niektóre domy nazywacie. Zamordowanego zaszyto do worka i wysłano z Moskwy do Petersburga. A w chwili, gdy się to wszystko działo, grzesznice pląsały i grały na gąślach i klawicymbałach. Sławny to był proces! Tymczasem, pokazuje się, że von Zon nie umarł, albo zmartwychwstał, bo oto stoi przed wami we własnej osobie.