Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co to jest? Co to ma znaczyć? — dało się słyszeć dokoła.
— Chodźmy! — krzyknął Mjusow do Kałganowa.
— O nie, poczekajcie jeszcze trochę — przerwał piskliwym głosem Fedor Pawłowicz. — Mówią o mnie, że zachowywałem się nieprzyzwoicie w celi starca, ponieważ wspomniałem coś o rybkach wędzonych. Mój blizki kuzyn, Mjusow, wyznaje zasadę: „lepsza grzeczność, niż szczerość”. Ja przeciwnie, wolę szczerość od grzeczności. Nieprawdaż, von Zon? Posłuchajcie mnie więc, ojcze przełożony. Mój kuzyn, Piotr Aleksandrowicz Mjusow, to skończony egoista.
Przyjechałem tu do was, żeby przypatrzeć się wszystkiemu i wszystko na miejscu zbadać. Tu syn mój, Alosza, na zbawienie zarabia. Ja, ojciec, muszę dbać o syna, to mój obowiązek. Przypatrzyłem się tu wszystkiemu, wysłuchałem po cichu, a teraz pokażę wam ostatni akt przedstawienia. U was tak: kto pada, ten leży, a kto leży, niech już leży na wieki. Czy nie tak? Tymczasem, ojcowie święci, ja upadłem, ale chcę powstać. Oburzony jestem na was, świątobliwi ojcowie! Spowiedź, to wielka tajemnica, przed którą ja sam uchylam czoła z największą czcią i gotów jestem na twarz upaść. Tymczasem coście wy ze spowiedzi zrobili? Zaprowadziliście u siebie głośną spowiedź, tam, w celi starca. Ja zaraz o tem do synodu doniosę, a syna mego, Aloszę, odbiorę!