Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zerwawszy kopertę, nie podjąłby jej z ziemi, jak zwykły złodziej i z pewnością zostawiłby dowód na siebie, nie zauważywszy tego nawet.
To samo powiedziałem prokuratorowi przy śledztwie, nie otwarcie, ale tak niby nieumyślnie, jak człowiek ciemny, a on to wziął zaraz na język, jakby sam wynalazł, aż mu ślina do ust szła.
— Jakto? Toś ty to wszystko z góry obmyślił? — spytał Iwan, patrząc ze zdumieniem na Smerdiakowa. — Toś ty nie głupi, daleko, daleko jesteś inteligentniejszy, niż myślałem.
Wstał z zamiarem przejścia się po izbie, ale była tak zastawiona, że, postąpiwszy parę kroków, usiadł znów na krześle, jeszcze bardziej rozdraźniony.
— Słuchaj ty! nieszczęsny, ty nędzny człowieku, czy ty rozumiesz, że jeżeli cię w tej chwili nie zabiłem, to tylko dlatego, że potrzebny mi jesteś na jutro, abyś złożył swoje zeznanie sędziom. Co do mnie, być może, że jestem także winny, być może, że gdzieś w głębi duszy taiło się we mnie skryte życzenie, aby ojciec mój umarł, ale w każdym razie nigdy tobie takich myśli nie podsuwałem, nigdy cię nie namawiałem, nigdy, nigdy. Mimo to, pójdę jutro do sądu i świadczyć będę przeciw sobie, i ty ze mną pójść musisz, razem złożymy zeznanie, razem.
— Pan jest bardzo chory — zauważył Smerdiakow, bez cienia już szyderstwa, raczej ze współczuciem — białka masz pan zupełnie żółte.
— Razem pójdziemy, razem — powtórzył Iwan.
— Nie zrobi pan tego — zaprzeczył stanow-